O WŁASNEJ SILE: Osoby: DRZYMSKI, b. obywatel ziemski. DRZYMSKA, jego żona, WANDA – ich córka, ALFRED – ich syn; MARYLKA, ich wychowanica. BRYGIDA, siostra Drzymskiej. HENRYK OPOCKI, HR. GROMSKI, PASTERNACKI, dorobkiewicz, DYDAK, jego syn. Lokaj, dziewczęta z warsztatu. Rzecz w Warszawie, w mieszkaniu Drzymskich. Pomiędzy 2 a 3 aktem upłynęły dwa lata.
AKT I (Scena przedstawia gabinet do pracy z gustem umeblowany, na środku stół pełen dzienników i książek; drzwi w głębi i po lewej od widzów.)
Scena 1. WANDA.—MARYLKA.
WANDA (czyta). „Znakomitą, działalność pisarską. Franklin rozpoczął od wydania małej książeczki, w której nauczał, jaką, drogą, człowiek biedny zostać może bogatym”.
MARYLKA (siedząc u stóp Wandy, budzi się z zamyślenia). Przepraszam... Kto tak uczył?
WANDA. Franklin.
MARYLKA (wpadając znów w zadumę). I cóż dalej?
WANDA (czyta). „Zasady moralności i społecznego porządku rozpowszechniać miał za zadanie almanach ludowy, który Franklin zaczął wydawać”.
MARYLKA (znów się budząc). Co wydawał?
WANDA. Kalendarz; przecież czytam. (Czyta) „A więc w epoce, gdy się już dał poznać jako fizyk doświadczalny”.
MARYLKA Kto, kalendarz, Wandeczko?
WANDA. Marylko Zmiłuj się, dziewczyno.
MARYLKA. Chwilowe roztargnienie. (spuszcza oczy). To pan Alfred.
WANDA. Obraził cię może?...
MARYLKA. Co też ty mówisz Wandziu, obraził!? broń Boże! (nieśmiało). Ja go kocham!...
WANDA (w osłupieniu). Alfreda? a to coś nowego?!
MARYLKA (naiwnie). Wandziu, jakaś ty zabawna, ... ja przecież kocham go od dawna.
WANDA. Co to dziecko plecie. A wiesz ty, co paplesz w swej dziecięcej dumie?
MARYLKA. Że go kocham.
WANDA. Alfreda?!
MARYLKA. Tak mi się zresztą zdaje, bo nie wiem na pewno.
WANDA. Skąd wnosisz, że to miłość twe serce przenika?
MARYLKA (naiwnie). Skąd?... z ciebie.
WANDA (zdumiona). Ze mnie?...
MARYLKA (poprawiając się). Nie, z pana Henryka.
WANDA: Z Henryka? Skądże ci się znów Henryk po głowie majaczy.
MARYLKA. Chciałam powiedzieć, że Alfred tym dla mnie, czym Henryk dla ciebie.
WANDA (zmieszana). Tak? to znowu jakiś sen proroczy.
MARYLKA. Gdzie tam sen, przecież widzę, od czego mam oczy. Kiedy głosu Henryka rozlegną się brzmienia, Wandzia moja z lilijki w piwonię się zmienia; Akurat mię ta sama prześladuje bieda, Że się przemieniam w burak, ujrzawszy Alfreda. Albo i to na przykład: głową, swoją, ręczę, Że się zawsze w Henryka wpatrujesz jak w tęczę. (Widząc wzrastającą niecierpliwość Wandy). Ależ mnie to nie dziwi, gołąbko ty biała, Bo i ja na Alfreda wiecznie bym patrzała.
WANDA (zniecierpliwiona). Marylko, skończ płoche wyrazy.
MARYLKA. Przez sen, imię Henryka powtarzasz sto razy. Wandziu, jak to się nazywa, Czy to miłość?
WANDA (ze smutkiem). Cóż ja ci powiem, nieszczęśliwa? To chyba, że do zguby biegniesz niezawodnej.
MARYLKA. Co ty mówisz, Wandeczko?
WANDA. Prawdę niestety! Znikła miłość dla pracy, wiedzy zapał święty. Bóg jest celem szyderstwa, śmiesznością rodzina. Straciwszy własne mienie, cudzy grosz wydaje, By karmić i rozpijać pasożytów zgraje. Grać w karty, pić szampana i gonić za modą, Oto cel życia naszego Alfreda.
MARYLKA. Wandeczko, czy on nigdy poprawić się nie da?
WANDA. Ani myśleć.
MARYLKA. We mnie jeszcze nadziei promyk nie zamiera.
WANDA. Szczęść Boże. (biorąc książkę do ręki). Wróćmy do Smilesa. (czyta) „Wzmiankowany almanach północno amerykańskich pojęć o oszczędności i zarobkowaniu (wchodzi Henryk niepostrzeżony i przysłuchuje się czytaniu), znany pod nazwą Almanach biednego Ryszarda, przez 25 lat rozchodził się w 10,000 egzemplarzy".
MARYLKA (z rozpaczą). Wandziu moja, nic nie wiem, coś teraz czytała.
WANDA. To tylko bardzo wielkiej…
Scena 2. Ci sami.—HENRYK.
HENRYK (podchwytuje). Szczerości dowodzi.
WANDA (siada). Czemu pan nie siada?
HENRYK (siada). Panie zawsze przy pracy?
WANDA. Czy pana to dziwi?
HENRYK. Bynajmniej, ludzie tylko przy pracy szczęśliwi.
WANDA. Zrozumiawszy gruntownie tę myśl pana wzniosłą, Uprawiamy na przemian książkę lub rzemiosło.
MARYLKA (uderza w ręce). Aha!... dobrze, Wandeczko, żeś mi przypomniała, Biegnę. (wychodzi szybko).
Scena 3.
WANDA. (po chwili, jakby z wymówką). Tak pan dawno już nie był?... czy zdrowie nie służy?
HENRYK (smutno). Musiałem się do bliskiej sposobić podróży.
WANDA (z widocznym wzruszeniem). Pan wyjeżdża?...
HENRYK. Mam wyprawę odbyć naukową Za granicę. Dwa lata zejdzie mi w tej drodze.
WANDA (ze łzami, jakby do siebie). Za granicę, dwa lata, cóż z nami się stanie?
HENRYK. Nie rozumiem.
WANDA (opamiętuje się). Wybacz pan to śmieszne pytanie, tęskno tu będzie bez pana.
HENRYK. To żarty, panno Wando.
WANDA (płacze). Nie, panie Henryku. Pan pierwszy rozbudził w ducha mego głębi. Zapał czynu, którego nic już nie wyziębi. Żyć bezmyślnie, mówiłeś, to hańba i zbrodnia. Kobietę wieść powinno, jak gwiazda przewodnia, Uczucie posłannictwa świętego na ziemi: Ona ludzkość rękami piastuje drobnymi, Ona, „puch marny" wśród ścian czterech swym tchnieniem wychowuje światy.
HENRYK (wzruszony). Zbyt pani potęguje wpływ mój i przecenia.
WANDA. Prócz tego, gdy nieszczęście tutaj nas przyniosło, Radziłeś, oprócz książki, uprawiać rzemiosło. I dzisiaj potrafi my, dumne z tej potęgi: Marylka szyć trzewiki; ja oprawiać księgi. Jedź pan, niech Bóg błogosławi!
HENRYK. Dość tego! Ja panią kocham całą potęgą mej duszy.
WANDA (z gwałtowną radością). Pan mię kocha i Pan jedzie?
HENRYK (biorąc ją za rękę). Muszę, droga, lecz Bóg mi dozwoli. Wrócić godnym.
Scena 4. Ci sami — MARYLKA.
MARYLKA (wbiegając z rękami zawiniętymi po łokcie, przy fartuszku — trzyma na rękach ogromną księgę elegancko uprawną i parę trzewiczków). Przepraszam, żem tak wbiegła.
HENRYK (spojrzawszy na księgę i trzewiki). Co to pani tak dźwiga?
MARYLKA. Prezenty dla pana.
WANDA. Od dawna z upragnieniem czekałyśmy chwili, Aby panu najpierwsze dać rąk naszych płody.
HENRYK (wzruszony). Zbyt wiele nagrody! (Ogląda księgę) wspaniała robota, Co za gust, jaki przepych.
WANDA (smutno). Wiesz, Marylko, pan Henryk rozstaje się z nami
MARYLKA. Opuszczać nas. Któż nam teraz w pracy pomoże. I pan już nie przyjedzie?
HENRYK. O! Rozłączenie trwać będzie tylko przez dwa lata.
Scena 5. Ci sami i ALFRED
ALFRED (wchodzi, śpiewa). „Więc kto mi chce oddać cześć, Niech mi daje prędzej jeść! Tra, hi hi hi, la la la!" (Spostrzegając siedzących) A, może jakiejś słodkiej przeszkadzam gawędzie? (Podaje rękę) Witam (kłania się) (rozpiera się) (Wyjmuje z kieszeni dość duże lusterko i grzebyk, a czesząc się, śpiewa dalej półgłosem): Kto jak ja, się strasznie ugrał, Ten wie, jak mi się chce jeść. Więc kto chce mi oddać cześć, Niech mi daje prędzej jeść. Tra, hi hi hi, la la la!" (Kobiety siedzą jak martwe, widoczna boleść maluje się na ich twarzy).
HENRYK. Treść tej śpiewki nam wszystkim ogłasza, Jakbyś pan dawno nie jadł.
ALFRED. Zjadłbym, to prawda. Zjadłbym w każdej chwili. Cóż więcej można robić lepszego na świecie? Jeść często, pić, co wlezie, To jedyne oazy na życia pustyni (Nuci): Więc kto chce mi oddać cześć, niech mi daje prędzej jeść. Tra, hi hi hi, la la la.
DRZYMSKI (za sceną). Obiad gotów? A zupa niech będzie gorąca, Trzeba czekać, pamdzieju nie przypal zająca.
Scena 6. Ci sami oraz DRZYMSKI i DRZYMSKA wchodzą.
DRZYMSKA (spostrzega Henryka). Witam. Pan Henryk dawno niewidziany.
DRZYMSKI (podaje rękę Henrykowi). Czas, pamdzieju, gdzieś spływa u stóp ukochanej, Nie dziwne, że się przyjaciół starych zapomina.
HENRYK: Tym razem, wyznać muszę, nie moja w tym wina.
DRZYMSKI (siada). Jak się miewa, pamdzieju, mój syn pierworodny?
ALFRED (zły). Nie tęgo!
DRZYMSKA (troskliwie). A to czemu? Czyś chory?
ALFRED. Nie, głodny.
DRZYMSKI. Z twym żołądkiem, pamdzieju, to skaranie Boże! Je za sześciu, a nigdy najeść się nie może.
ALFRED (patrząc na zegarek). Tak długo siedzieć na głodnego. Zapewne, że to głupio.
DRZYMSKA. To wstyd dla Alfreda.
ALFRED (opryskliwie). Matka plecie trzy po trzy, wstyd posiłku nie da. Każdy musi na świecie spełniać jakąś rolę: Matka woli się wstydzić, ja znowu jeść wolę. (W czasie tej rozmowy Wanda, Marylka i Henryk trzymają się na stronie, rozmawiają po cichu).
DRZYMSKI. O czym tak gorąco rozprawiają młodzi?
DRZYMSKA (z przekąsem). Przysięgnę, że o kwestii, co ludzkość obchodzi; Pewnie emancypacja jest znowu na stole?
HENRYK. Nie! Z ust mych nie wybiegł nigdy ten wyraz dziecinny.
DRZYMSKA. Że kobiety się wyżej wznieść wiedzą powinny, Że mają siedzieć w księgach od samego rana, To przecież nieraz nawet słyszałam z ust pana.
HENRYK. Nie zaprzeczam , słyszały to panie, Żem potępiał dzisiejsze kobiet wychowanie, Że gdy o ich kształceniu mało kto pamięta, Od kolebki w duchowe rosną niemowlęta, Których rozum dziecięcy na to się wytęża, Ażeby jak najprędzej upolować męża. Że tylko ręce zdolne i umysł nie próżny, Mogą, dziewczę od hańby zbawić lub jałmużny.
SŁUŻĄCY. Pan hrabia! (Hrabia wchodzi).
Scena 7 Ci sami i HRABIA.
PAN DRZYMSKI. Teraz każdy, pamdzieju, damę poprowadzi. (Wychodzą parami: hrabia z Drzymską, Henryk z Wandą, Drzymski na końcu; Alfred i Marylka zostają).
MARYLKA (zatrzymuje wyrywającego się do jedzenia Alfreda) Chciałam z panem pomówić.
ALFRED. Może po obiedzie?
MARYLKA. Nie, teraz, jedną chwilę.
ALFRED Cóż mi pani rozkaże?
MARYLKA (Naiwnie). Po co pan gra w karty?
ALFRED (patrzy na nią przez chwilę zdumiony, a wreszcie wybucha gwałtownym śmiechem). A to heca.
MARYLKA (dotknięta). To wcale nic żarty. Dawniej by pan dobry. Pogardź pan, nikczemników zgrają Dla tych, co cię obchodzą i co cię kochają.
ALFRED Idź pani do elementarza, Do lalek. Zamiast starszym dawać napomnienia.
MARYLKA (wybucha płaczem). Boże mój. Jedna chwila a wszystko się zmienia. Jesteś mi teraz tak wstrętny, jak wcześniej byłeś drogi. Żegnam. (Wychodzi).
Scena 8.
ALFRED sam. Przyjdzie wkrótce do tego — mogę twierdzić skromnie, Że panny będą chyba zabijać się o mnie. (wybiega —zasłona spada).
AKT II. (Scena przedstawia salon elegancko umeblowany; drzwi w środku i z lewej od widzów).
Scena 1. HRABIA. Podobno nieobecni w domu gospodarze. Panna Wanda sama się ukaże. (Po chwili). Jestem ciekawy, Jak wreszcie serca mego zakończą się sprawy. Bym miał dostać odmowę, przypuszczać mi trudno; W chwili, gdy widmo nędzy do domu się wciska? (po chwili). Już to przyznać należy, że Alfred zuch wielki; Pełną kasę ojcowską wyczerpał aż do dna. Tak, chwila do oświadczyn dziś bardzo wygodna; (spostrzega Wandę) Baczność, bóstwo już przybywa.
Scena 2.
WANDA (jakby nie rozumiejąc). Rodzice prędko wrócą. (zimno) Czemu pan nie siada? (Oboje siadają).
HRABIA (po chwili milczenia). Wznoszę błagalny głos o rękę pani?
WANDA (jakby ocknąwszy się nagle, w zdumieniu): Pan żąda mojej ręki?!
HRABIA. Czemu to zdziwienie?
WANDA. Trzeba było się żenić przed dwudziestu laty.
HRABIA (spokojnie). Zawsze ma czas, kto w skarby uczucia bogaty!
WANDA. Mogłabym raczej córką, niż żoną być pana.
HRABIA. Małżeństwa takie można rachować na krocie.
WANDA. To logika dla owiec, lecz nigdy dla ludzi. (poważnie). Nie chciałbyś przecie z taką łączyć się kobietą, Która pana nie kocha?!
HRABIA. Dla mnie zwykły wystarcza szacunek.
WANDA. Ja szczęście duchowe mając na względzie, Temu oddam swą rękę, kto serce zdobędzie.
HRABIA. Daj mi pani swą rączkę, a serce dostanę.
WANDA. Serce moje już dawno wybrało.
HRABIA (obojętnie). Miłość pani wszystkim znana, to żadna nowina.
WANDA (blednąc w oburzeniu). Tym pomysłem pan siebie hańbi a mnie znieważa.
HRABIA (zdziwiony). Ależ pani, to drobiazg.
WANDA (przerywając). W pańskiej sferze Pod uwagę się takich drobiazgów nie bierze. Na szczęście, ducha swego karmiłam w tym świecie, Gdzie uczuciem nie wolno handlować kobiecie.
HRABIA. Mam mocną nadzieję, że stosunek z Henrykiem jak dym się rozwieje, bo pan Henryk. ..
WANDA (niecierpliwie). Co Henryk?
HRABIA. Zwyczajnie jak młodzi, Łódkę życia rozkoszy powierza, zmienił się w dam rycerza, Figle jego są głośne.
WANDA (która chwilowo zbladła, przyszedłszy do siebie, mówi z kamiennym spokojem). Kto dla swych celów w życiu podstępu używa, Nic nie burzy, a tylko pogardę zdobywa. (z pogardą) Żal mi pana.
HRABIA (zatrzymując ją). Wychodzę z przekonaniem, że pani uwierzy W szlachetność moich starań i zmieni swe zdanie. Żegnam panią.
WANDA (nie odwracając się). Na zawsze. (Hrabia wychodzi).
Scena 3.
WANDA (sama, w silnym wzruszeniu chodzi gwałtownie po pokoju). Henryk, mistrz mój najmilszy i przyjaciel zdradza. (chce wyjść).
Scena 4. WANDA i PANNA BRYGIDA.
BRYGIDA (wchodząc). Witam mojego anioła.
WANDA (całując ją w rękę). Skądże ciocia tak śpieszy?
BRYGIDA (pokornie spuszczając oczy). Z kościoła.
WANDA. Tak późno? Czy to kościół otwarty w tej porze?
BRYGIDA (zgorszona). Bij się w piersi, grzesznico! (składając ręce): O, przebacz jej Boże, Jutro dzień Matki Boskiej, wigilia Narodzenia, Kościół święci nieszpory i stosowne pienia.
WANDA. Prawda, zapomniałam.
BRYGIDA. Cóż słychać nowego?
WANDA. Smutek, ciociu.
BRYGIDA. Od smutku niech was święci strzegą. A ojciec?...
WANDA. Zdrów.
BRYGIDA. Ruiny do serca nie bierze?
WANDA. Od rana do wieczora trapi się i biedzi.
BRYGIDA. A matka?
WANDA. Też rozpacza.
BRYGIDA. Wszystko ma granice. Wytrzyma, niech tylko zakupi gromnicę przed ołtarz i co piątek lampkę niech ślubuje. A cóż Alfred porabia?
WANDA (ze drżeniem). Nie wiem.
BRYGIDA. Wojażuje. Szkoda chłopca, od zguby niech go Bóg ochrania. Nieraz (odpuść mu, Boże!) spał podczas kazania; W kościele bywał rzadko i nic z pobożności. Spowiedź świętą przedrwiwał. O, matko litości! Nawróć go. Ale, ale, wiesz, Wandziu, co ludzie gadają! Że pan Henryk (z oburzeniem): o! godzien piekielnych płomieni. Podobno się z baletnicą żeni.
WANDA (z udanym spokojem). Skądże płyną te wieści?
BRYGIDA. Wiem to i od Sabinki. O, gadzina mała. Czy wiesz, co mi prócz tego jeszcze powiedziała? „Czy to prawda, że hrabia o Wandę się stara?" Naturalnie, odrzekłam. Czy wiesz, Wandziu, że ona raz w rok się spowiada? Gorzej jeszcze. O, w piersiach czuję wstydu wrzątek, (z cicha): Ludzie mówią, że z masłem jada w Wielki piątek. Ona mówiła tak: „Prędzej tu, na mej dłoni, warkocze wyrosną, Niźli hrabia dla Wandy zdradzi chęć miłosną. Raczej ziemia w odwiecznym zatrzyma się pędzie. Wanda nigdy hrabiną nie będzie". Cóż ty na to, Wandeczko?
WANDA (obojętnie). Sabina ma rację, dowodząc, że hrabiną nigdy nie zostanę.
BRYGIDA. Bluźnisz, Wandziu, ze skruchą odmów pięć pacierzy. Co ty mówisz?
WANDA. Co czuję.
BRYGIDA (uspakajając ją). Nie martw się nadaremno. Jeśli chcesz, możesz, duszko, zakład trzymać ze mną, Chociażby o dwie komże dla ojca Benona, Że sprawa twoja z hrabią jest jakby skończona.
WANDA (z intencją). O tym wątpić nie mogę.
BRYGIDA. Oświadczy się pewnie, Dziś lub jutro tutaj przyjedzie.
WANDA. Już był.
BRYGIDA. Więc Pan Bóg ziścił wszystkie me nadzieje. Hrabia był?
WANDA. Był.
BRYGIDA. Sabina żółcią się zaleje. Jestem pewna, gdy ciebie w karecie zobaczy, Dostanie obłąkania i umrze z rozpaczy.
WANDA (z ironią). Co za szczęście.
BRYGIDA (nie odczuwając ironii). Tak, dziecię. Henryk, to biedota. Że ma rozum? Cóż z tego? Kiedy nie ma złota! Młodszy trochę? Dzieciństwo! Z hrabią się zrównacie, Lepiej z głupim w pałacach, niż z rozumnym w chacie.
WANDA. Zażądał mojej ręki adonis marcowy.
BRYGIDA. Cóż ty na to?
WANDA. Że klepki wypadły mu z głowy. A że głowa już stara, otóż wielka bieda: I to pudło bez mózgu pobić się już nie da.
BRYGIDA (przerażona). Ty mu tak powiedziałaś?
WANDA. Mniej więcej w te słowa!
BRYGIDA. Nad tobą dłoń Boga zawisła surowa. A błagałam—pamiętasz, ów wieczór jesienny. Błagałam, abyś wszystkie święciła nowenny; Daremnie. (Widząc śmiejącą się Wandę). Ty się śmiejesz?
WANDA. Nie mogę inaczej!
BRYGIDA (podnosząc się). Jeśli się nie mylę, Rodziców nie ma w domu?
WANDA. Wrócą za chwilę. Właśnie idą.
Scena 5. WANDA, BRYGIDA i DRZYMSCY.
BRYGIDA (podając rękę Drzymskiemu). Witam pana. (Całując się z Drzymską). Jak się miewa siostrzyczka? Skądże to wracacie?
DRZYMSKA. Z narady od prawników.
DRZYMSKI. Mów raczej z Golgoty.
BRYGIDA. Cóż wynikło z narady?
DRZYMSKA. Że trzeba wszystko stracić.
DRZYMSKI (ponuro). Na dziady, na dziady!
BRYGIDA. A cóż proces Marylki?
DRZYMSKI (machnąwszy ręką). Wieki upłyną, zanim się zakończy, pamdzieju.
BRYGIDA. A gdyby z Pasternackim wejść w porozumienie?
DRZYMSKI. Próbowałem, twarde ma sumienie (wychodząc): Trzeba się przebrać trochę.
Scena 6. Te same, prócz DRZYMSKIEGO.
BRYGIDA (do siostry). Czy wiesz, moja droga, Ze pan hrabia był tutaj?
DRZYMSKA (żywo). Był hrabia? Jakżeście go przyjęły?
BRYGIDA (z naciskiem). Wandzia przyjmowała. Ja nie byłam w tej porze. (widząc na co się zanosi, całuje siostrę). Do widzenia (wychodzi).
Scena 7. DRZYMSKA i WANDA.
DRZYMSKA. Cóż ci hrabia zwiastował, Wandeczko?
WANDA. Przypuszczał, że ja mogę zostać jego żoną.
DRZYMSKA (z radością). Cóż ty na to?
WANDA Odrzekłam, że zawiódł się srodze, Gdy mię liczy, do sprzętów, które kupić można.
DRZYMSKA (przerażona). Miałażby mowa twoja być tak nieostrożna? Chcesz własnej rodziny zatruć szczęście całe?
WANDA (z godnością). Nie rozumiem! Sądziłam, że matki pochwałę Zdobędę, postępując uczciwie.
DRZYMSKA. To zbrodnia Musisz być jego żoną.
WANDA. Twój głos mię przeraża. Można córce sukienkę narzucić balową, można ją do niemiłej zmusić wizyty, lecz kazać, by się miana uczciwej kobiety wyrzekła, by z człowiekiem, co odrazę budzi, żyła pośród ludzi?
DRZYMSKA. Z dumną po drodze życia może kroczyć twarzą, Kto rodzicom swym składa hołd z ofiary takiej.
WANDA Świat często mieni zdrowiem rozkładu oznaki.
DRZYMSKA. Bluźnisz. Gdzie serce podziałaś, dziewczyno? Więc nie trzeba ratować rodziców, gdy giną?
WANDA. Przeciwnie, to dla dziecka obowiązek słodki, lecz czy kiedy, cel uświęca środki? Czy uczciwi podobnym teoriom uwierzą, Że od głodu ratować się można kradzieżą. Kiedy w walce z niedolą nic córki nie przestrasza: Resztkami sił pielęgnuje starą matkę, tuli ją i pieści. Dnie całe i od zmroku pracując do rana. Takich ofiar świat nie zna. Lecz gdy dziewczę, co myślą bogactwa wciąż łowi, Za marne pieniądze rękę zaprzeda starcowi, I z człowieka, w towar się zamienia, Taki handel świat uczci mianem poświęcenia?
DRZYMSKA. Mówisz, jakby ci obcy był nasz los. Czy cię rozpacz najbliższych nie przestrasza?
WANDA (ze łzami w glosie). Prawda, że chwila próby się zbliża, lecz czy wtedy się wasze zgryzoty ukoją, Kiedy córka je hańbą okupi wam swoją.
DRZYMSKA (sucho). Do hrabiego się przyzwyczaisz. A my zamiast żywot rozpaczy pędzić jak żebracy, Będziemy tonąć w dostatkach.
WANDA (zimno i stanowczo). Będziemy żyć z pracy.
DRZYMSKA (z gniewem): Musisz.
WANDA (w uniesieniu). Matko, Czy na to Stwórca wam daje święte imię matki, By handlem córek nędzne osiągać dostatki? Z kamienia serca macie.
DRZYMSKA (odpychając ją). Odejdź.
Scena 8. Te same i DRZYMSKI.
DRZYMSKI (wszedł w czasie ostatnich słów Wandy—po chwili zdziwienia). Co się stało?
DRZYMSKA (odepchnąwszy Wandę). Precz ode mnie. Dziecko, co matce bluźnić umiało nikczemnie, Niegodne jest miłości. (wychodzi)
Scena 9. WANDA i DRZYMSKI.
WANDA (rzucając się za nią). Mamo.
DRZYMSKI (wzruszony, powstrzymuje Wandę, biorąc ją w objęcia). Co się stało, pamdzieju?
WANDA. Ojcze, to wyjście za mąż by mnie zabiło.
DRZYMSKI. Któż cię nagli, pamdzieju? Za mąż wyjście? Jakie?
WANDA. Z hrabią. Mama mi każe się żenić.
DRZYMSKI. Zwariowała. (całując ją): W tym względzie będziesz zawsze panią własnej woli.
WANDA (z radością). Dzięki, ojcze! (po chwili ze strachem)
DRZYMSKI. Gniew przeminie matka, Pamdzieju.
WANDA. Wiem, prawda, jesteśmy dziś w biedzie. Ale z biedy wybrniemy.
DRZYMSKI. Nie wiem jak my to wybrniemy.
WANDA (oparta na ramieniu ojca patrząc mu w oczy z miłością, mówi wolno i dobitnie). By nie zginąć, mój ojcze, musimy pracować.
DRZYMSKI (chmurzy się) Wiesz, że są ludzie tacy, jak ja, którzy pojęcia nie mają o pracy, (ze smutkiem) Nic nie umiem, pamdzieju. Matka—tylko się kłócić potrafi, Gdzie tu myśleć o pracy?
WANDA. To, co zostało spieniężymy niezwłocznie.
DRZYMSKI. Mało.
WANDA. Wystarczy, aby potem za sprzedane graty, w środku miasta dwa piękne zakupić warsztaty.
DRZYMSKI (żegnając się). Warsztaty?
WANDA. Ojciec majstrem zostanie, córka twa będzie księgi oprawiać. Marylka Szyć buciki.
DRZYMSKI (przerywając). Ciekawe.
WANDA. Wiesz, żeśmy razem z Marylką więcej niż rok rzemiosło wspólnie uprawiały i jako owoc pracy posiadamy stosowne od cechu patenty, na mocy których warsztat założyć nam wolno. Tak, więc każda z nas dzisiaj do pracy jest zdolna.
DRZYMSKI (ze łzami). Skarbie ty mój śliczny; (podnosząc się). Aby matkę złagodzić, pospieszę w tym celu. (wychodzi).
Scena 10. WANDA (sama—patrząc za ojcem). O tak, śpiesz się, By wyjednać u matki przebaczenie (wchodzi Henryk).
Scena 11. WANDA i HENRYK.
WANDA. Co? Henryk? To sen chyba. Żeś przyjechał. Zagadką to dla mnie nie małą, Boś pisał, że cię jeszcze podróż na Wschód czeka.
HENRYK (z goryczą). Więc jestem już gościem niemiłym dla pani?
WANDA. Nie, tylko serce szepcze mi o tym, że się coś tajemnego wiąże z twym powrotem.
HENRYK. Kiedy zamiar wyjazdu zrodził się w mej głowie, To, wówczas, myśmy, droga, nie byli po słowie. I oto jestem przy tobie—nic nas nie rozdzieli (biorąc jej rękę): Będziemy odtąd żyć razem spokojni, weseli.
WANDA (ze łzami w głosie). Henryku, tyś z ofiarą przyszedł dla nędzarzy.
HENRYK. Nie rozumiem.
WANDA. Dość. Kłamstwo nie przyda się na nic. Przyznaj się, napisano ci o naszej biedzie. Przyjechałeś, by naszą podzielić się nędzą.
HENRYK. Odgadłaś, więc pomówmy szczerze. Wiem wszystko i dlatego jestem obok ciebie.
Mógłbym sam dalekie zamieszkiwać gdyby mi pierś przeczucia targały złowieszcze żem cię skazał na walk srogich życie.
WANDA. Nie! Z męczeństwem graniczy ta ofiara.
HENRYK. Ale co ja poświęcam?
WANDA. Niech mówią twe słowa. (Wyjąwszy list) „Orientalistyka u nas leży. Tej katedry brak dotąd, z krzywdą dla młodzieży; By szkołę orientalną tu u nas wytworzyć, Tonę w pracy. Och, gdyby owoców jej dożyć. Już lat dziesięć te studia zdobywam. Ale na dalekim Wschodzie kres mych studiów".
HENRYK. Nic nie stracę.
WANDA. Ja mam tobie, być kulą u nogi I wstrętnym egoizmem orła łamać skrzydła? Nie, bo wtedy bym sobie obrzydła.
HENRYK. To ja będę pracował przy tobie.
WANDA (z goryczą). Więc na marne iść musi moje wychowanie? Kobieta liczyć nie ma nic na własne siły? Da Pan Bóg nie zginę.
HENRYK (rozpromieniony). Nie wyjdę stąd, póki nie obiecasz, że gdybyś na chwilę straciła ufność, natychmiast do powrotu mnie wezwiesz.
WANDA. Obiecuje.
HENRYK (całując jej rękę) (słychać za sceną nadzwyczaj rzewne dźwięki fortepianu, trwające do zapadnięcia kurtyny. Henryk i Wanda słuchają przez chwilę z widocznym wrażeniem). Co to za muzyka?
WANDA. To Marylka gra. Biedne dziecko. Od strasznej z Alfredem rozmowy załamała się. Może i ja kiedyś taką pieśń z mego serca zanucę.
HENRYK. Wando.
WANDA. Nie porzucisz mnie?
HENRYK (z uczuciem). Gdybym w milion serc trupich przelewał bez miary Ogień, twoją w mych piersiach rozpalony siłą, W milionie serc straszne wznieciłbym pożary I jeszcze by mi ognia na wieczność starczyło. Jest motłoch, co przed złotem korną chyli głowę, Bezsilnym—grożą trudy życia syzyfowe, Marzyciela i widmo przerazi złowieszcze. Mnie, gdym panem sumienia, świat niczym nie strwoży. Póki ty w moim sercu królujesz wszechwładnie, Póki z marzeń mnie swoich nie zepchniesz ołtarza, życie czarem mnie nęci i śmierć nie przeraża. (Całuje Wandę w czoło) Czujesz, droga, bezmiar tego słowa?
WANDA Wyjeżdżaj dziś, nie trać ani chwili.
HENRYK. O Święta (wychodzi powoli patrząc z głębokim współczuciem na skamieniałą w boleści Wandę).
Scena 12. WANDA (sama—po wyjściu Henryka, z okrzykiem tajonej rozpaczy). Już mi wieko nad trumną, zabili. (uspokoiwszy się, kładąc rękę na sercu). Że to serce nie pękło dziś jeszcze. Gdzie mam czerpać odwagę, tam u stóp krzyża. (Klęka). Stwórco, niechaj mi Twoje wyroki pozwolą wytrwale z krwawą życia potykać się dolą, umacniaj siłą serce tak słabej kobiety, co przebojem iść musi do pragnień swych mety, by nędzne dla rodziców wywalczyć dostatki. Nie karz mnie, że rozkazom nie posłuszna matki (wstając). Teraz kipi we mnie nadzieja wygasła, Pan Bóg, miłość, trud żelazny - oto moje hasła. (Wybiega —zasłona spada).
Pomiędzy 2 a 3 aktem upłynęły dwa lata.
AKT III (Scena przedstawia pokój skromny, na stole książki).
Scena 1. DRZYMSCY i dwie dziewczyny z warsztatu, jedna z trzewikami, druga z książkami w rękach.
DRZYMSKI (mówi do dziewczyn, oglądając książkę). Ależ mówię pannie, że to krzywo, Trzeba poprawić. (Oglądając trzewiki). I to liche, pamdzieju. Poprawić. (Dziewczyny wychodzą, zostawiwszy na stole, trzewik.— Drzymski mówi do żony, patrząc na zegarek). Czas pomyśleć o łaknącej rzeszy, Co z ochotą pracuje już od szóstej z rana. (po chwili stając przed żoną). Pamdzieju, znów żeś zapłakana. Gdzie kres twojej, pamdzieju, desperacji?
DRZYMSKA (siedząc). W grobie!
DRZYMSKI. Jedno w kółko i czego brak ci jest, kobieto? Nie jesteś zdrowa, dobrze ubrana i syta?
DRZYMSKA (ze łzami). Upaść tak nisko, wstyd, pośmiewisko.
DRZYMSKI (coraz żywiej). Szlachetna praca wstydem?
DRZYMSKA. Prawie wszyscy znajomi nas unikają.
DRZYMSKI. A więc nie dbaj o nich. Dzisiaj szczęściu naszemu nic nie stawia tamy, bo upadłszy, ratunek sobie zawdzięczamy. Wziąć majątek po przodkach byle dureń umie. Ale kto wszystko stracił, prócz jednej godności człowieka, I umiał dźwignąć się z nędzy sam, o własnej sile, Ten może światu jasne pokazywać czoło.
DRZYMSKA. Szczęśliwy, kto na niedolę tak patrzy wesoło.
DRZYMSKI. (po chwili): Nieszczęściem jedynym dla nas jest Alfred. Torturą jest nam dzisiaj pobłażliwość nasza. Stało Się: dość już o tym.
DZIEWCZYNA Z WARSZTATU (wbiegając). Już jest obiad na stole.
DRZYMSKI (wychodząc). To czas szybko leci.
DRZYMSKA (do Dziewczyny). Któraż z was zapomniała na stole trzewika? Tu nie warsztat—zabierz to (wychodzi).
Scena 2. PASTERNACKI. — DYDAK.
PASTERNACKI. Pustki W domu. (Idzie naprzód w przekonaniu, ze syn idzie za nim). No, synu, zapamiętaj moje słowa, (ogląda się). Nie ma go? Gdzie ta ośla głowa? (Biegnie ku drzwiom i otworzywszy je woła). Pójdź mi zaraz w te pędy, bo ci ucho nakręcę.
DYDAK (za sceną). Niech mi tata da spokój.
PASTERNACKI (zniecierpliwiony). Poczekaj, (wybiega i prowadzi przed sobą skrzywionego Dydaka).
DYDAK (wyrwawszy się). Oczywiście.
PASTERNACKI. Milcz trutniu, ze mną sprawa krótka. Musisz się z nią ożenić.
DYDAK (z rozpaczą). W studni się utopię.
PASTERNACKI. Ani mru mru, w te pędy! Oj drabie ty, chłopie.
DYDAK. Tata mnie morduje.
PASTERNACKI. Słuchaj, procesując się z Drzymskim od dawna, Przegrałem.
DYDAK (śmiejąc się głupio). Oczywiście, to mi rzecz zabawna.
PASTERNACKI Czy kto widział, w te pędy, takiego frajera. Jeśli z nią się ożenisz, to bogactwo przy nas pozostanie.
DYDAK. Ja nie chcę mieć żony.
PASTERNACKI A Wikta? Kto jej kupił płaszczyk czerwony, w te pędy?
DYDAK. Oczywiście, Wiktusia to nie żadna szewcówna.
PASTERNACKI W te pędy, mówię wyraźnie, że jeśli się z tą panną nie ożenisz, błaźnie, Wikte precz wygnam.
DYDAK (przestraszony). Oczywiście.
PASTKRNACKI. Tak? Nie?
DYDAK (z rezygnacją). A no tak, oczywiście.
PASTERNACKI. Więc słuchaj, w te pędy! Jak się panna Marianna w tej izbie pokaże (pokazuje komicznie ukłon). W te pędy skłonisz się dziewoi.
DYDAK (ponuro). Oczywiście.
PASTERNACKI. A potem, gdy będziecie sami, Zaczniesz wzdychać, przewracać oczami, I powiesz: ja cię kocham Marianno.
DYDAK. Ja tam nie chcę jej tykać.
PASTERNACKI Potem: panno! Pragnę z tobą, w te pędy, złączyć się przez księdza.
DYDAK. Złączyć się, oczywiście.
PASTERNACKI. Gdy skończysz rozmowę, Ja wejdę z panem Drzymskim, zrobimy zaręczyny i do domu w te pędy.
DYDAK (z radością). Do Wikci, oczywiście.
PASTERNACKI Ciszej, ktoś idzie. (Marylka wchodzi).
Scena 3. Ci sami i MARYLKA. (Chwila milczenia, w czasie której Marylka przygląda się gościom, a Pasternacki daje znaki synowi).
PASTERNACKI (zbliżając się w podskokach ku Marylce, ciągnie za sobą opierającego się syna). Czy to panna Marylka?
MARYLKA (z uśmiechem). Tak!
PASTERNACKI Mam honor się przedstawić, Obywatel z pradziada, Szymon Pasternacki. (Kłania się przesadnie). (dając synowi znak żeby wyszedł naprzód). W nim widzi pani syna mojego Dydaka. (trącając syna). Mów coś.
DYDAK Oczywiście, jestem taty synem.
MARYLKA (zabierając się do wyjścia). Tata zaraz się tu zjawi.
PASTERNACKI (powstrzymując ją). Przepraszam, Dyduś panią w te pędy zabawi, Ja sam do ojca pośpieszę. (Pasternaki wychodzi, daje znaki synowi żeby się sprawiał).
Scena 4. MARYLKA i DYDAK.
MARYLKA. Cóż tu panów sprowadza?
DYDAK. E, mówić nie warto. Wojnę z ojcem wieść muszę zażartą.
MARYLKA. O co?
DYDAK (krzywiąc się). Chce mnie ożenić (wzdycha).
MARYLKA. Trzeba dobrej poszukać dziewczyny.
DYDAK (do siebie z rozpaczą). Czy to czas?
MARYLKA. Trzeba się starać, by wielki posag dostać za nią.
DYDAK (z trudem). Oczywiście, dlatego mam się żenić z panią.
MARYLKA. Co proszę?
DYDAK (przypominając sobie słowa ojca). Ja cię kocham Marianno.
MARYLKA (oburzona). Jak pan śmie w taki sposób mówić do mnie.
DYDAK. Pragnę z tobą, w te pędy, złączyć się przez księdza. Cóż mam robić, gdy tata Wiktusię wypędza, Jeżeli mnie pozbawią tej dziewczyny zacnej, Oczywiście zmarnieje Dydak Pasternacki.
MARYLKA (zrozumiała sytuację, i z uśmiechem). Niech się pan nie boi. Zwolnię Pana z przymusu, którym go związano: Ukochanej Wiktusi nie chcąc wchodzić w drogę, Powiem ojcu, że pana zaślubić nic mogę.
DYDAK (uszczęśliwiony). Oczywiście, (Zbliżając się nieśmiało do Marylki, całuje ją w rękę) Dziękuję.
Scena 5. MARYLKA, DYDAK, PASTERNACKI i DRZYMSKI.
PASTERNACKI (wchodzi w chwili, kiedy Dydak całuje Marylkę w rękę , zaciera ręce). A to urwis jak z czasu korzysta, (do Drzymskiego) Oto mój syn, w te pędy.
DRZYMSKI (podając mu rękę). Witam pana, (do Pasternackiego) pamdzieju.
PASTERNACKI O czymże tam mówili teraz państwo młodzi?
MARYLKA. O bardzo ważnych rzeczach.
PASTERNACKI Czy można wiedzieć treść rozmowy?
MARYLKA. Nie koniecznie, tu chodzi o przedmiot sercowy.
PASTERNACKI Powiedz chłopcze śmiało, O czymże się z panienką tutaj rozmawiało?
MARYLKA. Ja wyręczę syna. Pan Dydak drży, by kłótliwa dziewczyna, co, jak ja wszystko w domu przebojem zwycięża, nie była jego żoną. Ja znów miałabym, panie, wstręt niepowściągnięty do męża słabego. A więc ja w nim małżonka, on zaś we mnie żony znaleźć byśmy nie mogli.
PASTERNACKI (z rozpaczą). (do siebie) Przepadły pieniądze (głośno do Drzymskiego): Cóż pan na to?
DRZYMSKI. Marylka niech sama stanowi.
DYDAK (do siebie). Ja bym miał puścić Wiktę. Niedoczekanie. (głośno): Oczywiście, czas jechać.
DRZYMSKI. Przykro mi, że upadły nasze cele.
DYDAK. Oczywiście. (wychodzą).
Scena 6. MARYLKA i DRZYMSKI.
MARYLKA (śmiejąc się). To śmieszni pajace.
DRZYMSKI. Pamdzieju, wizyta ciekawa. Kto wie, może teraz górą twoja sprawa. (wychodzi).
Scena 7. ALFRED i MARYLKA.
ALFRED. Witam panią.
MARYLKA (najobojętniej). Dzień dobry! (chce wyjść).
ALFRED (zakłopotanie). Ja chciałem. (nie wie jak zacząć)
MARYLKA (zniecierpliwiona). Lecz, panie, czas leci.
ALFRED (coraz żywiej). Jam cię jeszcze w młodzieńczych dni moich zaraniu Tak ukochał, że odtąd obrazu twego, pani, z duszy mej nic nie starło.
MARYLKA (śmiejąc się). Pan się niepospolitą cieszy dykcji władzą. (surowo). Do czego te śmieszne komedie prowadzą?
ALFRED. Serce moje przeszywasz jak grotem.
MARYLKA (zimno). Pan ma serce? A gdzie to widać, tylko w mowie? Warto by jeszcze pomyśleć o głowie.
ALFRED. Dość szyderstwa.
MARYLKA Ten, co żył w moim sercu, młodzieniec bez skazy, Miał tylko postać pana i jego nazwisko. On nie żyje. Z przeszłości nie zostało nic, oprócz wspomnienia. Skończ pan. (wybiega).
Scena 8. ALFRED, później HRABIA.
ALFRED (z rozpaczą). Skończony jestem.
HRABIA (wchodząc—do siebie). W samą porę — ostatni los rzucam na szalę.
ALFRED. Hrabia. (podając mu rękę).
HRABIA (nie przyjmuje ręki). Witam. (Wyjmuje portfel, z niego papier, po czym pokazuje Alfredowi): Czy kwit ten panu jest znany?
ALFRED (do siebie). Piekło.
HRABIA (po chwili). Wiesz, co cię czeka za to?
ALFRED. Panie hrabio, przysięgam zwrócić sumę całą dziś, jutro najdalej.
HRABIA To za mało. Fałszerz cudzych podpisów musi pójść za kraty.
ALFRED. Błagam.
HRABIA. Skończymy spór łagodnie, Jeśli siostrze natychmiast wyjawisz swą zbrodnię.
ALFRED. Po co?
HRABIA. Powiesz jej, że jeżeli mnie rączkę swą powierzyć raczy, Ciebie z kajdan, dom z hańby wyrwę i z rozpaczy.
ALFRED. Nie przystanie.
HRABIA. Tak sądzisz?
ALFRED. Spróbuję. Hrabia zaczeka w tamtym pokoju.(wyprowadza Hrabiego) (woła Wandę). Wandziu, proszę na chwilę.
Scena 9. ALFRED i WANDA.
WANDA. (Milczenie—w czasie którego Wanda spostrzega niepokój na twarzy Alfreda). Że jesteś zwiastunem burzy, To mi serce moje a twoja bojaźliwość wróży. Mów prędzej, bo nieszczęście straszniejsze z daleka.
ALFRED. O Wandziu! Hrabiego podpis sfałszowałem na kwicie bankowym. (Wanda wzdryga się).
WANDA. Co dalej?
ALFRED. Więc Hrabia przyrzekł kwit zwrócić tobie, jeżeli...
WANDA. jeżeli wezmę go za męża. Kwit jak wysoki?
ALFRED. Tysiąc rubli.
WANDA. Hrabiego chcę widzieć bez zwłoki.
ALFRED (pokazując na drzwi). On jest tu...
WANDA Poproś go.
Scena 10. WANDA, później HRABIA.
WANDA (głosem wielkiej boleści). O, matko, ojcze ty mój drogi. Wy tej hańby nie przeżyjecie. (Wchodzi Hrabia i kłania się, Wanda siada na kozetce, wskazuje Hrabiemu krzesło). Czy hrabiemu na tym zależy, by rozprawił się sąd z moim bratem?
HRABIA. Bynajmniej.
WANDA. Czy pan hrabia słowo moje ceni?
HRABIA. Nad wszystkie skarby świata.
WANDA. Dziś, z własnej kieszeni Oddam długu połowę, a z następną ratą za rok służę. Pan hrabia kwit zwróci, za to dam swój rewers. Czy zgoda?
HRABIA. Zgodziłbym się, gdyby szło tu o pieniądze. Czy brat nie mówił pani?
WANDA. Mówił, ale ja w ten warunek hrabiego nie wierzę.
HRABIA (spokojnie). Pani musi być moją, albo (pokazuje weksel) dowód ten, hańby okryje was piętnem.
WANDA (spokojnie). Hańba spada na tego, kto zasłużył na nią.
HRABIA. Lecz Alfred zginie.
WANDA (z uczuciem). Pan go nie zgubi.
HRABIA. Zgubię, choćby z żalem.
WANDA. I pan mnie kocha?
HRABIA. Liczne złożyłem dowody.
WANDA. Niech pan pomyśli, czym by zemną życie twoje było? Całe lata udręczeń żyć z martwą łez bryłą.
HRABIA. Chcę panią mieć przy sobie i wszędzie i zawsze.
WANDA (przybierając obojętny ton głosu, jak gdyby zmieniła nagle przedmiot rozmowy). Panie hrabio, jak nazwie pan postępek Alfreda?
HRABIA. Nikczemnym.
WANDA. A w tym jego występku, co jest złem jedynym?
HRABIA. To, że fałszu wyrazy poparł fałszu czynem.
WANDA. A pan, czego dziś żąda ode mnie? Bym, jak Alfred, działała nikczemnie?
HRABIA. Przepraszam, ten argument z łatwością obalę.
WANDA. Gdyby tylko chodziło o pana. Ale ja już jestem i słowem i sercem związana. Łamiąc słowo, popełniam nikczemność.
HRABIA. Ale pani fikcyjne skrupuły wytwarza.
WANDA. Czy fikcją jest także kłamstwo u stopni ołtarza?
HRABIA. Ależ świat dziś przebacza...
WANDA (żywo). Bóg mi nie przebaczy. Mam stanąć przed Bogiem w świątyni i przysięgnąć, żem hrabiemu uczuciem oddana, Gdy kto inny jest moim ideałem?
HRABIA. Ślub—to forma.
WANDA. Forma? Kobieta tak jest w źródła pociechy uboga, że pan jej niczym innym nie zastąpi wiary. Wiara jest źródłem siły i szlachetności. Co sierotę młodziutką od upadku chroni? Co matkę od szaleństwa broni i rozpaczy, kiedy skarb swój najdroższy w trumience zobaczy? Co ją dźwignie, gdy nieszczęść przepełni się miara? Przewodnikiem jej wiedza, ale tarczą wiara.
HRABIA. Kto żąda, żeby pani z nią była w rozterce?
WANDA. Przecież pan żąda, bym zabiła serce. Wiara jest najczystszym serc ludzkich wykwitem. Co dla mnie treścią życia, to dla pana mitem.
HRABIA (zdumiony). Dziwne słowa.
WANDA (stanowczo a z uczuciem). Panie hrabio, na głowę brata mego rzucisz ohydy znamię, cios ten może mnie zabić, ale mnie nie złamie.
HRABIA (silnie wzruszony— jakby do siebie). Dziwnych wrażeń doświadczam.
WANDA. Na twarzy pana jest dobroć wyryta. Ja nie mówię w Alfreda obronie. Ale jeżeli ten grom straszny w rodziców uderzy… Za nimi błagam, hrabio, z serca, jak najszczerzej.
HRABIA (coraz bardziej wzruszony). Zobaczymy.
WANDA. Błagać nie przestanę. Rodzicom hrabia zadać chce śmiertelną, ranę? Niech Pan pomyśli, gdzie się skryje przed sumienia żmiją, Jeżeli oni tego ciosu nie przeżyją.
HRABIA (klęka przed nią i mówi z uczuciem). Dosyć. Zwyciężyłaś, nawet martwą pierś cynika, Głos twego bohaterstwa do głębi przenika. O, gdyby takich kobiet było u nas więcej, Mniej występków i zbrodni dręczyłoby ziemię. Oto kwit (podaje papier).
WANDA (odbierając mówi radośnie). Więc spada z nas prawdziwej niedoli brzemię. (ściskając ręce hrabiego). Wdzięczność moja bez granic. Do mogiły zaniosę to uczucie.
Scena 11. Ci sami i DRZYMSKA.
DRZYMSKA (blada i zapłakana biegnie wprost do Hrabiego i ściska gorączkowo jego ręce). Niechaj Pan Bóg nagrodzi. Tyś, hrabio, nasz wybawca szlachetny, dobrodziej.
WANDA (przerażona). Więc mama.
DRZYMSKA. Już wiadoma ta z piekieł nowina. Alfred rozmowy wysłuchał waszej, Wreszcie, widząc pomyślny rezultat narady, do nóg biegnie mi z płaczem, swój występek wyznaje: „matko, to święta, ja wobec niej zwierzę. W potęgę cnoty, dziś dopiero wierzę. Odtąd inne, chcę rozpocząć życie. Da Bóg, może mnie lepszym kiedyś zobaczycie. Mogę wcale nie wrócić, ale nigdy karłem”. I zniknął.
WANDA (ze łzami w głosie). Biedny chłopiec.
HRABIA. Ten wstyd go ocali.
DRZYMSKA. Przebacz, by mnie wznieść aż takiego gromu trzeba było. (wchodzi Henryk)
DRZYMSKA (spostrzega Henryka). Co? Pan Henryk?
WANDA. Jak straszne tu o was przychodziły wieści.
HENRYK (całując jej rękę). A ja nic o najdroższych sercu nie wiedziałem, dziś dopiero. (Hrabia wychodzi).
Scena 11. WANDA, DRZYMSKA, HENRYK i MARYLKA
MARYLKA (wchodząc). Pan Henryk.
HENRYK (ściskając jej rękę). Witam sercem całym.
MARYLKA. Więc nareszcie pan wrócił.
Scena 12. Ci sami i DRZYMSKI
DRZYMSKI (za sceną). Wygraliśmy, pamdzieju, znikło dawne zero.
DRZYMSKA Mąż właśnie nadchodzi (wchodzi Drzymski),
DRZYMSKI (zacierając ręce z radości). A to żeśmy, pamdzieju, zdusili szerszenia. (Spostrzegając Henryka). A to co? Indianin, pamdzieju, a pójdźże w ramiona. (Przyglądając mu się). Wiadomość przynoszę, wam nową: Marylka jest już panią.
DRZYMSKA. To miła nowina.
DRZYMSKI. Pastenacki, dlatego chciał ożenić syna, że rozstać się z majątkiem nie było ochoty.
HENRYK (biorąc Wandę za rękę). A ja czy wygram sprawę?
DRZYMSKI (rozrzewniony). Podobno, pamdzieju, razem wygrywacie. (Do Wandy, tuląc ją). Ten Indianin cię porwie, córo moja droga.
DRZYMSKA. Niech wam Bóg dopomoże!
HENRYK. Teraz zabieram majstrową. Trzeba się zawodowi poświęcić innemu. Przy rodzinnym ognisku dla rozumnej żony otwiera się świat czynów wielki, nieskończony. Dziś moje zasoby dla nas wszystkich wystarczą.
MARYLKA. Prócz mojej osoby i rodziców, co także przy mnie pozostaną. Czas spełnić me pragnienia, do wioski rzemieślnicze przeniesiemy graty, by działalność rozwinąć między maluczkimi.
DRZYMSKI (oglądając się dokoła). Przykro będzie się rozstać z księgami moimi.
WANDA. Czas wam spocząć, by odtąd przypominać mile: Najszczęśliwszy na świecie byt o własnej sile. KONIEC.