Karolina Kruk
Socjologia
III rok
XIII Festiwal Filmu Niemego
Kraków 2012
Po rocznej przerwie do Kina Pod Baranami na krakowskim rynku powrócił Festiwal Filmu Niemego. W tym roku już po raz trzynasty mieliśmy okazję przenieść się w klimaty kina z czasów naszych pradziadków. Wydaje się, że powrót do korzeni kinematografia ma jeszcze przed sobą – w epoce produkcji trójwymiarowych, prostych, sprawdzonych sekwencji, ładnie opowiedzianych banalnych historii o równie ładnych ludziach. Idziemy bardziej w stronę widowiska z użyciem jak największej liczby efektów specjalnych, zakrojonych na gigantyczną skalę kampanii reklamowych. Priorytetem w przemyśle rozrywkowym jest tylko i wyłącznie zysk, także oprócz samego filmu tworzy się gry, gadżety, wydania kolekcjonerskie. Z chęci przyciągnięcia publiczności do sali kinowej wymyśla się kolejne nic niewnoszące kontynuacje, remake’i sukcesów sprzed lat, nowe „prawdziwe historie”, filmy krajowe oparte na ich hollywoodzkich pierwowzorach.
Jednak być może trend się odwróci. Ciekawym pomysłem, który można uznać za początek tego zjawiska, był zeszłoroczny „Artysta” w reżyserii Michela Hazanaviciusa. Film, o którym słyszałam same dobre opinie, bardzo zaskoczył swoją formą: niemy, z napisami, czarnobiały hołd dla tradycji. Również i tematyka, choć niewyszukana (kryzys gwiazdy kina niemego w obliczu nadejścia ery filmu udźwiękowionego) urzeka widzów i wzrusza do łez.
Kultura popularna zaczęła się interesować tą tematyką, a tymczasem Kino Pod Baranami już od dawna – czternaście lat temu – postawił na powrót do korzeni. W tym roku odbyła się trzynasta edycja Festiwalu. Początek grudnia dla kinomaniaków oznaczał nie tylko Etiudę & Animę, ale też możliwość sięgnięcia po trudnodostępne perełki z początków XX wieku.
Festiwal rozpoczął się 6 grudnia seansem ukraińskiego „Cwaniaka” Mikołaja Szpikowskiego. Określany jako komediodramat, dla mnie bardziej był komedią niż dramatem. Projekcja odbyła się w Sali Czerwonej Kina Pod Baranami. Jej wystrój – czerwone eleganckie fotele, zdobione ściany i sufity, złote kinkiety – idealnie komponują się z wyświetlanym dziełem. Sam fakt, że kino znajduje się w samym centrum, w imponującej kamienicy (co dla człowieka żyjącego w społeczeństwie informacyjnym, przyzwyczajonym do kin mieszczących się w molochach handlowych, jest ewenementem) wprowadza w specyficzny nastrój minionej epoki.
Po krótkim nieformalnym przywitaniu przez organizatora zgasły żarówki w ciężkich żyrandolach i rozpoczęła się uczta dla zmysłów. Nie, nie tylko dla oczu, bowiem do filmu zagrała muzyka. I tu zaskoczenie – nie było pianina i eleganckiego starszego pana, za to decki, miksery i kontrolery, a to wszystko przed Panem w Sweterku, niejakim Marcinem Pukalukiem. Sam przyznaje, że jest pasjonatem kina niemego, a granie do tego typu produkcji to jedna z jego form zatrudnienia – obok komponowania do reklam, zwiastunów, opracowań muzycznych wszelkiego rodzaju eventów. Pukaluk łączył trakcie projekcji różne typy muzyki – pojawiały się i elektroniczne nowe brzmienia, i akordeonowe wariacje, i ciekawe orientalne bębnowe utwory. Pomysły innowatorskie, jednak momentami muzyka niezupełnie była dopasowana do tego, co rozgrywało się na ekranie. Po godzinie seansu zauważało się powtarzanie tych samych sekwencji i kawałków muzycznych. W pewnym momencie niedopasowanie dźwięków do muzyki przestało przeszkadzać, a miało się wrażenie odwrotności zjawiska: pokaz przemienił się w koncert, dla którego wizualizacjami był ukraiński „Cwaniak”. Doświadczenie jednak całkiem miłe.
Sam film, zaraz po premierze ocenzurowany i zdjęty z ekranów, jest perfekcyjną kpiną z ówczesnego komunistycznego reżimu politycznego. Jego akcja rozgrywa się w czasach wojny domowej w Rosji, cwaniacki bohater - Apollon Szmygujew - ma zatem wielkie pole, by popisać się umiejętnościami lawirowania między "czerwonymi", "białymi" i "anarchistami". Wśród wszystkich znajdzie a to wujka, a to bratnią duszę, a jeśli nie, to ucieknie przez dziurę w dachu na swoim niezawodnym wielbłądzie. (Nawiasem mówiąc, wielbłąd i jego bogata mimika oraz złośliwy charakter mogliby śmiało konkurować z życiową zaradnością Apollona.) Wspaniała gra sprawia wrażenie, że aktorzy bawią się równie dobrze jak ich bohaterowie. Film przepełniony jest genialnym humorem sytuacyjnym (scena rekwirowania nielegalnie pędzonego bimbru przez sztab wojska!), ale ma też gorzki wymiar. Bohater co chwilę jest w innej sytuacji materialnej. Na początku ma dom, a przypadek zsyła mu puszki z prowiantem (i wielbłądem). Wojna domowa zmusza go do ucieczki i porzucenia daru, który z przeszkodami później odzyskuje. Później z kolei traci na rzecz rewolucjonistów, na szczęście dwugarbny towarzysz go nie opuszcza. Stopniowo przez cały obraz filmowy coś traci, a coś zyskuje. Najbardziej boli fakt zawłaszczenia wielbłąda w końcowej scenie filmu. Zwierzę trafia do niewoli i pracuje przy młóceniu zboża.
Dodatkowo, jeżeli chodzi aspekty czysto techniczne, fascynujące są niektóre rozwiązania montażowe. Mam tu na myśli przykładowo kompilację dwóch widoków – prawej i lewej strony ulicy widzianej przez uciekającego Apollona. Zupełnie zadziwiający efekt, biorąc pod uwagę datę powstania obrazu. Myślę, że nie powinniśmy się uważać za znawców kina, nie poznawszy jego korzeni, bo nie wiemy, czym może nas pozytywnie zaskoczyć.