Szczęście opuska premiera Tuska? Wygląda na to, że Stanisław Wyspiański wszystko przewidział, podstępnie wkładając w usta Czepca w "Weselu" skierowane do Dziennikarza ni to pytanie, ni to stwierdzenie: "Cóż tam, panie, w polityce? Chińcyki trzymają się mocno!?". Jak pamiętamy, Dziennikarz wykpił się jakimś wykrętem, że to niby Czepiec nie wie, gdzie Chiny leżą, ale tak naprawdę to pewnie się bał, że jak mu odpowie, to może nawet go wyleją, a "posadę przecież mam w tej firmie kłamstwa, żelaza i papieru. Kiedy ją stracę, kto mnie przyjmie?". Wtedy może nie było aż tak źle, ale teraz to jest podstawa tak zwanej etyki dziennikarskiej, nad którą - jak wiadomo - czuwa niezawodna Rada Etyki Mediów. Zresztą mniejsza już o tę całą Radę, bo znacznie ważniejsze wydaje się tajemnicze zniknięcie szyfranta Stefana Zielonki. Razwiedka bezskutecznie zachodziła w głowę ("zachodzim w um z Podgornym Kolą..."), co też mogło mu się przytrafić, aż tu nagle w okolicy Bożego Narodzenia gruchnęła wieść, że mógł czmychnąć do Chin Ludowych - oczywiście razem z szyframi. A to ci dopiero siurpryza, "owóż nieprzewidziany wypadek" - jak głosi znany z "Potopu" fragment słynnego proroctwa św. Brygidy. Co za bezczelny i niebezpieczny konspirator! Ale to był dopiero początek czarnej serii, bo w przeddzień Wigilii okazało się, że pan Grzegorz Michniewicz, dyrektor generalny kancelarii premiera, powiesił się w swoim mieszkaniu. Nastąpiło to, mimo że posiadał najwyższe certyfikaty bezpieczeństwa, nie tylko tubylcze, to znaczy państwowe, ale również NATO-wskie. Było prawie pewne, że to zagadkowe samobójstwo nikogo nie zainteresuje. I rzeczywiście - niezależne media pełne były rewelacji o tajemniczym "szalonym kolekcjonerze", co to miał rzezimieszkom zlecić kradzież napisu "Arbeit macht frei" znad bramy obozu w Oświęcimiu. Ten kolekcjoner miał podobnież "pochodzić" ze Szwecji. A dlaczego on potrzebował pochodzić ze Szwecji? Tego oczywiście nie wiem, ale nie można wykluczyć, iż dlatego że w swoim czasie gazeta "Aftonbladet" napisała, że Izrael handluje organami pochodzącymi ze specjalnie w tym celu zabijanych Palestyńczyków. 30 grudnia pan premier Tusk odwołał kapitana Przemysława Gułę ze stanowiska szefa Rządowego Centrum Bezpieczeństwa. Pan kapitan Guła jest z wykształcenia lekarzem, podobnie jak minister obrony pan Klich, który w dodatku jest psychiatrą, a więc - jak to się mówi - właściwy człowiek na właściwym miejscu. Z tej okazji coś tam mamrotano o jakichści rejestrach, ale nie wyglądało to przekonująco, zwłaszcza że na znak solidarności z panem kapitanem Gułą zwolniło się aż 10 specjalistów z kluczowego wydziału analiz zagrożeń. W tej sytuacji sprawę zwolnienia pana kapitana Guły bada ABW. To jeszcze nic w porównaniu z tym, że w rezultacie tego buntu pan premier nie będzie miał bladego pojęcia, czy bardziej zagraża mu, dajmy na to, kandydatura pana dr. Olechowskiego, czy czający się w mroku do skoku Włodzimierz Cimoszewicz. Zwrócił na to uwagę nie byle kto, tylko sam pan generał Petelicki, ten sam, który wstąpił do SB, aby spełniać dobre uczynki. Wygląda na to, że razwiedka, uważająca dotychczas premiera Tuska za tzw. mniejsze zło, zaczyna go opuszczać, a skoro ona go opuszcza, to znaczy, że może opuścić go również szczęście, bo to przecież jedno i to samo. Zwłaszcza w sytuacji, gdy nawet pan Artur Zirajewski taktownie umarł "z przyczyn chorobowych", a "Chińcyki trzymają się mocno". SM
GAZOWY GAMBIT CZY GRA NA KRAWĘDZI? Gdy w marcu 2008 roku doszło w Ministerstwie Gospodarki do samo rozwiązania Departamentu Dywersyfikacji Dostaw Nośników Energii –symbolika tego zdarzenia dobitnie wskazywała, że obecny rząd zrezygnował nawet z pozorowania działań zmierzających do dywersyfikacji dostaw gazu do Polski i postawił na utrwalenie monopolu rosyjskiego. Kierujący ministerstwem wicepremier Waldemar Pawlak, wykazał tym samym godną podziwu konsekwencję, sięgającą lat 90-tych. To przed 15 laty, w dniu 18 lutego 1995 roku ustępujący już rząd Waldemara Pawlaka podpisał umowę gazową z Rosją. Na mocy tej umowy, na wyraźny wniosek Gazpromu i jego ówczesnego prezesa Rema Wiachiriewa, do firmy EuRoPol Gaz został włączony trzeci akcjonariusz, Gas-Trading, którego udziałowcem był Bartimpex Aleksandra Gudzowatego. Wówczas też ustalono strukturę Gas Trading, w którym 43 proc. udziałów należy do PGNiG, 36 proc. do Bartimpexu A. Gudzowatego i blisko 16 proc. do Gazprom Export. Od tego zdarzenia minęło wiele lat, a przetasowania rządowo – mafijne w Rosji doprowadziły do powstania nowych układów i poszukiwania nowych sojuszników. Niezmienna jedynie pozostała zasada, według której decyzje polskiego rządu w sprawach związanych z dostawami gazu, są podejmowane na mocy dyrektyw rosyjskich dysponentów. Wierny tej zasadzie rząd Donalda Tuska, przyjął zatem jako rzecz całkowicie naturalną, że jedno zdanie rosyjskiego premiera ma moc wiążącą. Przypomnę, że zdanie to, wypowiedziane przez Władymira Putina w dn.2.09.2009r. podczas konferencji prasowej brzmiało: „W swoim czasie wybudowaliśmy system gazociągów przez Polskę i w porozumieniach międzyrządowych napisane jest, że własność tego systemu musi być podzielona między polską a rosyjską firmą 50 do 50 proc., a tu nagle się okazało, że fizyczna osoba z polskiej strony ma 4 proc., chociaż praktycznie w 100 proc. Gazprom finansował cały ten projekt. Nie chcę tutaj nikogo winić i myślę, że po prostu trzeba spojrzeć na korupcyjność tej decyzji” Wolą Kremla było, by rurociąg jamalski należał odtąd do Gazpromu i PGNiG, a Gas Trading miał zniknąć z akcjonariatu EuRoPol Gazu – firmy zarządzającej polskim odcinkiem rurociągu. Od tej chwili - rząd Tuska musiał dostrzegać „korupcyjność” decyzji sprzed 15 lat, a nikt bardziej, niż ówczesny premier - „winowajca” nie był predysponowany do naprawienia błędu. Wiemy, że od 2009 roku trwały polsko-rosyjskie negocjacje w sprawie nowej umowy gazowej. Ich rozpoczęcie wymusił Gazprom, kiedy na początku roku z kontraktu na dostawy gazu dla Polskiego Górnictwa Naftowego i Gazownictwa przestało wywiązywać się RosUkrEnergo, szwajcarska spółka rosyjskiego koncernu. W takiej sytuacji o warunkach dodatkowych dostaw gazu PGNiG powinno rozmawiać bezpośrednio z Gazpromem, jednak rosyjski koncern w zamian za handlowe porozumienie zażądał politycznych ustępstw, czyli renegocjacji umowy rządów Polski i Rosji z 1993 r. I choć podpisanie gazowego kontraktu zapowiadano już na wrzesień 2009 r, podczas wizyty Putina w Polsce, strona rosyjska przedłużała negocjacje, stawiając wciąż nowe warunki. Wykluczenie firmy Gas Trading z EuRoPol Gazu - do którego należy gazociąg jamalski, miało doprowadzić do zwiększenia wpływów Gazpromu na zarządzanie tą firmą. Obecnie, jeśli zarząd EuRoPol Gazu nie podejmie decyzji zwykłą większością głosów, o wyniku głosowania rozstrzyga prezes nominowany przez PGNiG. W myśl rosyjskiej dyrektywy - kluczowe decyzje mają zapadać na zasadzie jednomyślności, co ułatwi Rosjanom forsowanie własnego stanowiska. Dotyczy to zwłaszcza kwestii wysokości opłat za transport gazu. Rosjanie domagają się bowiem, by opłaty były jak najniższe, i kwestionując taryfy zatwierdzane przez Urząd Regulacji Energetyki, już od czterech lat nie uiszczają w pełni rachunków za usługi EuRoPol Gazu ustalanych według taryf zatwierdzonych przez URE. Jest zatem oczywiste, że wykluczenie firmy Gas Trading nie powinno leżeć w interesie Polski, a przyjęcie dyrektywy Putina skazuje nas de facto na dyktat Gazpromu i pełne uzależnienie w kwestii cen za dostawy gazu. Tymczasem - już 26 października 2009 r. konkretną propozycję zmian w strukturze EuRoPol Gazu przedstawił w formie ulimatum wiceprezes Gazpromu Aleksander Miedwiediew. Poinformował również, że dzień wcześniej odbyły się negocjacje ministra gospodarki Waldemara Pawlaka z ministrem energetyki Rosji Siergiejem Szmatko, podczas których uzgodniono, że PGNiG i Gazprom będą miały po 50 proc. akcji EuRoPol Gazu. Obie spółki otrzymały zadanie ustalenia szczegółów nowego podziału akcji – czyli pozbycia się udziałów Gudzowatego. – Porozumieliśmy się w głównych sprawach dotyczących zarządzania spółką. Struktura akcjonariatu powinna być 50 na 50 – stwierdził Sergiej Szmatko po spotkaniu z Waldemarem Pawlakiem. Nie wiadomo, jakie inne rozstrzygnięcia zawarto w kwestii EuRoPol Gazu, bo ani strona rosyjska, ani polska nie podały szczegółów. Wcześniej Moskwa naciskała na zmianę statutu tej spółki, w której głos decydujący miał prezes mianowany przez PGNiG. Ponieważ Rosjanie od zgody na zmiany w EuRoPol Gazie uzależniali podpisanie umowy na dodatkowe dostawy gazu, uzgodnienie między Pawlakiem, a Szatko zapowiadało szybkie podpisanie kontraktu gazowego. Okazało się jednak, że wicepremier Pawlak zbyt wcześniej „podzielił skórę na niedźwiedziu”, a spełnienie moskiewskich dyrektyw natrafiło na istotną przeszkodę. Tą przeszkodą okazał się sam Aleksander Gudzowaty zapowiadając, że nie da się wyrzucić z EuRoPol Gazu. Do zmiany decyzji nie skłoniła go nawet wspaniałomyślna propozycja Pawlaka, który zapowiedział, że w przypadku rezygnacji Gudzowatego z 36 proc. akcji Gas-Trading, rząd pozwoli na budowę gazociągu Bernau – Szczecin, – o co Bartimpex zabiegał od 10 lat. Jednocześnie, chęć wykupu udziałów Gudzowatego w EuRoPol Gazie należących do Gas Tradingu zadeklarował prezes Polskiego Górnictwa Naftowego i Gazownictwo Michał Szubski. Przy okazji Gudzowaty ujawnił, że według posiadanych przez niego informacji, to rząd Donalda Tuska zabiegał u Putina o pozbycie się Gas Trading i zapowiedział powiadomienie prokuratury o sprzecznych z interesem Polski działaniach urzędników państwowych. Wcześniej, również prezes Gas Trading Krzysztof Laskowski zapowiedział, że spółka nie ma zamiaru wychodzić z EuRoPol Gazu. Od tego momentu możemy obserwować grę, jaką wokół kontraktu gazowego rozpoczął wicepremier Waldemar Pawlak. Pytaniem otwartym pozostaje – czy jest to gra samego Pawlaka, czy jest on tylko współuczestnikiem rządowych manewrów?
Wydaje się, że gdy wicepremier zdał sobie sprawę, iż nie jest w stanie wykonać wytycznych generała Putina i doprowadzić w krótkim czasie do osłabienia polskich udziałowców w EuRoPol Gazie, rozpoczął medialną kampanię odejścia od dotychczasowych ustaleń. Warto prześledzić niektóre wypowiedzi ministra gospodarki, by zdać sobie sprawę z rzeczywistych intencji tych działań. 4 grudnia br. wicepremier Pawlak przyznaje, że „przyczyną opóźnienia porozumienia w polsko-rosyjskich negocjacjach dotyczących kontraktu gazowego jest rozszerzenie zakresu rozmów przez stronę rosyjską; w tej sytuacji także strona polska może wprowadzić do rozmów nowe propozycje” I dodaje „ Jest bardzo potrzebne, żeby to porozumienie było dobre, żebyśmy znaleźli dobry kompromis. Jeżeli ze strony rosyjskiej jest propozycja rozmów na temat przeszłych rozliczeń, to z naszej strony przedstawimy propozycję dotyczącą przyszłych rozliczeń, żeby w sposób zbalansowany szukać porozumienia, które byłoby korzystne dla obu stron”. 8 grudnia - wiceminister gospodarki Joanna Strzelec-Łobodzińska zapowiada kolejną rundę polsko-rosyjskich negocjacji w Moskwie i mówi „90 proc. spraw zostało omówionych. Niemniej jeszcze zostały pewne szczegóły, zwłaszcza należące do tej dziedziny, która wymaga uzgodnień między firmami PGNiG i Gazpromem, które skłaniają nas do tego, żeby była jeszcze jedna runda rozmów. Odnosząc się do porozumienia międzyrządowego, zaznacza, że "chodzi o kwestie technicznej konstrukcji zapisów oraz pewnych prawnych kwestii odnośnie tego, czy to ma być protokół dodatkowy do porozumienia, czy do aneksu". 11 grudnia Pawlak twierdzi już, że „umowa gazowa z Rosjanami jest "zbalansowana" i zabezpiecza interesy obu stron”. Cena za gaz w umowie ma być uzależniona od ceny ropy, choć Pawlak nie wyklucza rozmowy o upuście w przyszłości. „Kiedy Rosjanie zaproponowali rozszerzanie dyskusji na porozumienia przeszłe, my zaproponowaliśmy możliwość powrotu do 10-procentowego upustu sprzed 2006 roku „ - informuje wicepremier. Pytany o to, kiedy można spodziewać się podpisania porozumienia, Pawlak odpowiada, że musi być ono ratyfikowane przez polski rząd i podpisane przez premiera lub osobę przez niego upoważnioną. Taką ratyfikację poprzedzają procedury administracyjne. - „Po przetłumaczeniu przez tłumaczy przysięgłych przygotowuje się umowę do procesu ratyfikacji. MSZ przedkłada dokument Radzie Ministrów i po jej akceptacji - pan premier lub osoba upoważniona, podpisuje taką umowę” - wyjaśnił. Jednak w tydzień później – 18 grudnia 2009 roku Pawlak ma już całkowicie odmienne zdanie, co do przyszłości kontraktu. Dowiadujemy się, że „wynegocjowane już międzyrządowe porozumienie w sprawie dostaw gazu z Rosji do Polski nie trafi na posiedzenie rządu, zanim nie będzie wiążących uzgodnień między firmami - PGNiG i Gazpromem” Wicepremier podkreśla, że nie wniesie polsko-rosyjskiej umowy gazowej pod obrady Rady Ministrów i apeluje, by po stronie polskiej w negocjacjach firm zachować wspólne zdanie. –„Bardzo ważną sprawą jest uporządkowanie spraw po stronie polskiej. Nie może być tak, że poszczególne osoby, spółki, doradcy, występują w różnych orkiestrach. - Jeśli ktokolwiek dąży do tego, żeby nie było bezpośredniego porozumienia między PGNiG z Gazpromem, niech to zrobi otwarcie. Jeżeli ma pośrednika, który dostarczy do Polski 1,5 mld m sześc. gazu, to zapraszam, niech go przyprowadzi do PGNiG - mówił Pawlak na konferencji. Dodaje również, że osoby, które podawały nieprawdziwe dane dotyczące cen i rozliczeń gazowych zostały zwolnione. W rozmowie z PAP Pawlak twierdzi, że chodzi o osoby z PGNiG. Jak mówił, w ich sprawie prowadzone jest dochodzenie i śledztwo, ponieważ było to działanie na szkodę interesu państwa i wprowadzanie opinii publicznej w błąd. W dwa dniu później – 20 grudnia – Pawlak nie ma już żadnych wątpliwości, że to najbliższe otoczenie premiera Tuska odpowiada za fiasko kontraktu gazowego i nazywa działania urzędników premiera sabotażem. „Doszło do sabotażu, odpowiedzialne za niego osoby zostały już usunięte, teraz zajmie się nimi prokurator - grzmi Pawlak Zdaniem dziennika "Polska" – „Pawlak ma na myśli m.in. Grzegorza Markiewicza, byłego już dyrektora departamentu pozyskiwania gazu w PGNiG, który wcześniej negocjował m.in. dostawy gazu z Kataru. W koncernie gazowym Markiewicz uchodził za osobę blisko związaną z doradcą energetycznym premiera Maciejem Woźniakiem. Niechęć między szefem PSL a doradcą Donalda Tuska jest podobno tajemnicą poliszynela. To właśnie jemu Pawlak publicznie zarzucił wczoraj rozgrywanie własnej gry przy okazji rozmów z Rosją. Rozgrywka miała polegać na tym, że Markiewicz dostarczył negocjującym w Moskwie z Gazpromem ludziom Pawlaka zawyżone rzekomo dane na temat ceny, jaką za gaz płacą Niemcy. Miało to skompromitować naszych negocjatorów, których strategia opierała się na argumencie, że Polska nie może płacić więcej niż Niemcy. Wiceszef Gazpromu Aleksander Miedwiediew zakwestionował dane i cała strategia naszej ekipy się posypała. Stąd lakoniczny komunikat o zakończeniu rozmów i zwłoka z przedstawieniem umowy do akceptacji rządowi. Według osób z otoczenia wicepremiera teraz, negocjując po raz kolejny umowę, będziemy stać na gorszej pozycji niż do tej pory. „Nie sposób dać wiarę wyjaśnieniom wicepremiera, jakoby negocjacje z Rosjanami- prowadzone przez urzędników Ministerstwa Gospodarki – zostały zniweczone z powodu przedłożenia nieprawdziwych danych. To tłumaczenie mało logiczne i niewiarygodne, zważywszy, że dane takie podlegają weryfikacji i musiały być wielokrotnie używane w dotychczasowych negocjacjach. Jeśli rozmowy na temat kontraktu toczą się od blisko roku, trudno uwierzyć, by to właśnie teraz – między 11, a 18 grudnia sabotażyści z kancelarii premiera przedstawili fałszywe dane w kwestii tak łatwej do sprawdzenia, jak cena, jaką za rosyjski gaz płacą Niemcy. Tłumaczenie Pawlaka wygląda na typowy, medialny wykręt, mający usprawiedliwić brak porozumienia w sprawie kontraktu. Jeśli wicepremier twierdzi, że będzie blokował ratyfikację umowy do czasu, gdy PGNiG i Gazprom nie uregulują swoich sporów, warto przypomnieć, że zgoda Pawlaka na wyeliminowanie Gudzowatego i spółki Gaz Trading miała właśnie na celu zalegalizowanie monopolu władzy Gazpromu i uzależnienie Polski od cen dyktowanych przez Rosjan. Jeśli od 4 lat Gazprom kwestionował wysokość taryf EuRoPol Gazu (zatwierdzanych zgodnie z polskim prawem), a Rosjanie nie płacili w całości rachunków za tranzyt gazu do Niemiec i nawet doprowadzili do unieważnienia przez sądy taryf EuRoPol Gazu z kilku lat – zgoda Pawlaka na rosyjską „zasadę jednomyślności” w spółce EuRoPol Gaz, nie była niczym innym jak przyzwoleniem na rosyjski dyktat cenowy. Trudno uwierzyć, że Pawlak dopiero teraz zdał sobie sprawę z konsekwencji wyrażenia zgody na dyrektywę generała Putina. Można się oczywiście zastanawiać – jaki związek z decyzją wicepremiera miała informacja z 18 grudnia o zablokowaniu przez urząd skarbowy kont bankowych należących do PSL? Podobne rozważania mogą dotyczyć akcji ABW wobec pięciu osób - urzędników resortów rolnictwa i gospodarki oraz Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa, zatrzymanych 10 grudnia br. pod zarzutami korupcyjnymi. Czy był to element nacisku na Pawlaka, czy też rzecz nie mająca związku ze sprawą? Wolno również domniemywać, że wpływ na decyzję wicepremiera mogła mieć zapowiedź PiS- u, że jeśli rząd zaakceptuje kontrakt gazowy z Rosją, złożony zostanie wniosek o postawienie przed Trybunałem Stanu premiera Donalda Tuska i Waldemara Pawlaka. Nawet, jeśli zapowiedź taka wydaje się dziś jedynie medialną deklaracją – może mieć w przyszłości całkiem realne podstawy, gdy dostrzeżemy faktyczne konsekwencje działań obecnego rządu. Zawarty w rządowej umowie zapis o „uregulowanych sporach” mógłbym bowiem zostać skutecznie użyty, do sformułowania oskarżenia o złożenie przez rząd fałszywego oświadczenia. Niewykluczone również, że w kontekście sprawy kontraktu gazowego można podjąć próbę analizy zdarzenia, które równie gwałtownie zniknęło z obszaru mediów, jak gwałtowną wywołało reakcję. Myślę tu o niespodziewanej śmierci Grzegorza Michniewicza, dyrektora generalnego Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, a jednocześnie od czerwca 2008 roku członka rady nadzorczej PKN Orlen, zgłoszonego przez Skarb Państwa. Grzegorz Michniewicz został 13 czerwca 2008 r powołany przez radę nadzorczą PKN ORLEN do Komitetu ds.Strategii i i Rozwoju oraz do Komitetu ds.Ładu Korporacyjnego. Można pytać, – w jakim celu do największej spółki paliwowej nominowano specjalistę ds. ochrony informacji niejawnych i ochrony danych osobowych? Jaką rolę miał spełniać Grzegorz Michniewicz w czasie, gdy w płockim koncernie dokonywano wielu istotnych zmian i planowano nowe kontrakty? Część z nich ORLEN przeprowadził, tuż przed końcem ubiegłego roku. Myślę, że gwałtowna reakcja służb ochrony państwa, które natychmiast podjęły blokadę wszystkich informacji dotyczących Michniewicza – powinna skłonić, co odważniejszych publicystów do bliższego zainteresowania sprawą. Warto będzie do niej powrócić. Obecnie - wygląda na to, że rząd Donalda Tuska, a osobiście wicepremier Waldemar Pawlak usilnie poszukuje pretekstu, dającego mu możliwość wycofania się z kompromitujących uzgodnień z Rosjanami. Jak sam stwierdził w jednym z wywiadów „Rosjanie są mistrzami gry na krawędzi”, zatem gra, którą podjął Pawlak musi być równie ryzykownym przedsięwzięciem. Czy rzeczywiście to ryzyko ponosi wyłącznie obecny minister gospodarki i czy prowadzona przezeń gra dotyczy interesów Polski? Trudno oprzeć się wrażeniu, że mamy raczej do czynienia z mało finezyjną próbą „obejścia” umowy gazowej, wywołaną problemami prawno – formalnymi, związanymi z pozbyciem się udziałowców Gaz Trading i Aleksandra Gudzowatego. W prasie rosyjskiej pojawiła się również sugestia, jakoby porozumienie gazowe między Polską, a Rosją było hamowane z tego powodu, iż Rosja i Unia Europejska nie porozumiały się w innej kwestii - politycznej. Nie wyjaśniono jednak, o jaką kwestię mogłoby chodzić. Myślę, że już najbliższe dni powinny przynieść rozstrzygnięcie sprawy umowy gazowej. Warto obserwować - co i w jaki sposób zdecyduje o ostatecznym kształcie tego kontraktu? Te same przyczyny będą bowiem świadczyły – jak dalece polski rząd uległ rosyjskiej „grze na krawędzi”. Scios
Staniszewski czyta Gosiewskiego Notatka Gosiewskiego dla Kaczyńskiego: W dniu 26 lipca br. o spotkanie ze mną poprosił Pan Krzysztof Jurgiel. (...) Krzysztof Jurgiel oświadczył, że otrzymał od Pana Mariana Banasia, Podsekretarza Stanu w Ministerstwie Finansów, projekt nowelizacji ustawy o grach losowych i zakładach wzajemnych, z prośbą o skierowanie go jako projektu klubowego. (...) Pani Anna Cendrowska stwierdziła, że zastępuje na spotkaniu Pana Ministra Mariana Banasia, zaś powodem wniesienia powyższego projektu jako inicjatywy poselskiej jest fakt, że departament zajmujący się grami losowymi jest "uwikłany". (...) W trakcie spotkania zapowiedziałem, że zwrócę się do Ministra Finansów, Pana Stanisława Kluzy, z prośbą o ocenę projektu. W związku ze złożoną deklaracją wydałem Radcy Szefa Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, Panu Pawłowi Szrotowi, obecnemu w trakcie spotkania, polecenie wysłania tekstu ustawy niezwłocznie do Ministra Finansów. Polecenie zostało wykonane w dn. 27 lipca br. Mariusz Staniszewski (Polska): A Przemysław Gosiewski będzie dla śledczych z PO łatwą zwierzyną łowną. Z dokumentów, które już zostały ujawnione, wynika, że skierował on do dalszych prac projekt ustawy hazardowej, który przyniósł mu ówczesny minister rolnictwa Krzysztof Jurgiel. Projekt został napisany przez ekspertów Totalizatora Sportowego. Dodatkowo Przemysław Gosiewski, który był wówczas szefem Komitetu Stałego Rady Ministrów, przepchnął projekt ustawy hazardowej Ministerstwa Finansów jako poselski. Ówczesnemu premierowi Jarosławowi Kaczyńskiemu tłumaczył, że zrobił tak, bo jeden z wydziałów resortu był "uwikłany". To tylko jeden z wielu powodów dla których Platforma coraz bardziej ostentacyjnie zamiata pod dywan "aferę Chlebowskiego". I dla których systematycznie spada sprzedaż prasy. Nazwisko redaktora Staniszewskiego dopisuję do listy dziennikarzy, których informacje trzeba dokładnie sprawdzać. Czytanie gazet będzie niedługo bardziej pracochłonne niż ich tworzenie. Kataryna
Koniec wiary w lokomotywę "Gdy na świętego Prota słota, na świętego Hieronima jest deszcz albo go nima". Prognozy ekonomistów na rok 2010 bardzo przypominają to porzekadło Kornela Makuszyńskiego. W nowym roku będzie lepiej, chyba, że się zrobi gorzej - kryzys jakby mamy już za sobą, ale może czeka nas jeszcze jego druga fala, która nie powinna być uciążliwa, choć może się okazać jeszcze głębsza. Jest w tych pokręconych prognozach coś nowego. Ekonomia jest nauką, może nie nauką ścisłą, ale jednak. W nauce, wiadomo, nie ma żadnej sprawy, co do której wszyscy specjaliści byliby zgodni. Zazwyczaj jednak jest tak, że jedni mówią to, a drudzy co innego - i jak dotąd ekonomiści nie byli wyjątkiem. Pamiętam, na przykład, numer "Time'a", w którym do oceny programu gospodarczego Clintona (było to tuż po jego wyborczym zwycięstwie) zatrudniono dziesięciu amerykańskich laureatów ekonomicznego Nobla. Z tej dziesiątki dwóch twierdziło, że program Clintona jest wspaniały i zbawienny, dwóch, że to stek bzdur i pewna katastrofa, a sześciu zajęło stanowiska pośrednie; w sumie dokładny remis. I bądź tu, prosty człowieku, mądry. Ale wtedy przynajmniej kilku była na tak, kilku na nie. Nowością jest, że obecnie prawie każdy ekspert sam jeden jest zarazem i za, i przeciw - może być dobrze, ale może tąpnąć. Jedynym wyjątkiem są ci na państwowych stanowiskach, ale oni muszą prezentować optymizm z urzędu. Naprawdę, nie pamiętam jeszcze, żeby ekonomiści byli tak niepewni, co mówić. Przed kryzysem, do ostatniej chwili twierdzili dość zgodnie, że sytuacja światowej, a zwłaszcza amerykańskiej gospodarki jest doskonała. Być może właśnie ta nauczka sprawia, że dziś wolą się asekurować różnymi "ale". Najbardziej prawdopodobne jest zaś, że po prostu sytuacja ich przerosła. Radzenia sobie z czymś takim po prostu ich nie uczono. Jak to pisał świętej pamięci Krzysztof Dzierżawski, w światowej ekonomii zwyciężyło przekonanie, że gospodarka to rodzaj maszyny - coś jak lokomotywa. Działa zawsze tak samo, składa się z określonych części, które można wymieniać lub udoskonalać, i jeśli w ogóle jest w niej jakiś element nieoznaczoności, to tylko dlatego, że nie do końca jeszcze tę maszynerię poznaliśmy. A tymczasem gospodarka to nie lokomotywa, tylko mrowisko - to miliony wyborów podejmowanych przez miliony ludzi, i ich wypadkowej z zasady nigdy nie będzie można w stu procentach przewidzieć ani opisać matematycznymi formułami - co dopiero nimi posterować. Dziś można się z tego śmiać, ale naprawdę istniały matematyczne, niezbite dowody, że destylując ryzyko kredytowe w skomplikowanych instrumentach finansowych w rodzaju "subprime'ów" i zabezpieczając je na nich samych można zadłużać się w nieskończoność. No cóż, w 1910 roku był taki uczony futurolog, niejaki Norman Angell, który niezbicie udowodnił, że czas wojen się skończył, bo w dobie industrializacji i społeczeństw masowych konflikt zbrojny jest po prostu niemożliwy. Dowodu tego nikt dotąd nie obalił. Poza rzeczywistością, oczywiście. Niepewność ekonomistów łatwo zrozumieć. Ich wiara w lokomotywę została podważona, ale trudno tak z dnia na dzień zrewidować cały sposób myślenia. Bo naukowe dane naukowymi danymi, a wystarczy tak zwany zdrowy chłopski rozum i obserwacja. Giełdy, zasilone potężnymi zastrzykami pożyczonych pieniędzy, szybko odzyskały wigor, indeksy powróciły do poprzednich poziomów i poszły jeszcze wyżej, rozkręciły się kredyty i tak dalej. Gdyby gospodarka składała się tylko z obrotu różnymi rodzajami pieniądza, można by uznać, że jest super. Ale, niestety, istnieje także gospodarka realna. I ta jakoś nie chce nadążyć za giełdami. Indeksy wróciły do poziomu sprzed kryzysu - a produkcja nie. Teoretycznie wzmożona podaż pieniądza powinna owocować inwestycjami, tak uczy ekonomia. Ale coś jakby nie owocuje. To znaczy, owocuje, ale inwestycjami "portfelowymi", spekulacyjnymi, a nie "greenfieldowymi", czyli polegającymi na tworzeniu czegoś rzeczywistego, konkretnego. Może lokomotywa zaskoczy i ruszy, a może te gigantyczne pieniądze wpompowane w systemy bankowe niczego nie naprawiły, nadęły tylko ogromną bańkę spekulacyjną, zawyżając sztucznie ceny rozmaitych walorów, którymi się na finansowym rynku obraca? Jeśli tak, to bańka musi pęknąć. Im większa urośnie, tym bardziej bolesne będą skutki jej pęknięcia. Wtedy zapewne zacznie się polowanie na ekspertów, którzy doradzali zachodnim rządom, a przede wszystkim prezydentowi USA, rozdymanie deficytów i pompowanie pieniędzy w banki. Tylko że cokolwiek się z nimi wtedy zrobi, nic to nie pomoże. Nie muszę chyba dodawać, że my, przy tym poziomie zadłużenia, jesteśmy szczególnie narażeni. Wystarczy, żeby kurs euro przekroczył jakieś 4,60 - a obsługa bieżących odsetek może przekroczyć możliwości naszego budżetu. Obyśmy tylko zdrowi byli. RAZ
Czy rzeczywiście Arbeit macht frei? Tyle ostatnio pisałem o kradzieży słynnego hasła „ARBEIT MACHT FREI”, że pokusiłem się o bardzo krótkie podsumowanie merytoryczne pod tytułem: Jak to jest z tą pracą? Socjaliści utopijni obiecywali „uwolnienie człowieka od przekleństwa pracy”. Co jest całkiem realne – tyle, że nie dzięki socjalistom, lecz dzięki kapitalistom i wynalazcom. Być może niedługo wszystko będą za nas robiły roboty i komputery – a ludzie poświęcą się malarstwu (na ogół na poziomie Nikifora albo Warhola, niestety...), poezji i muzyce (na tam-tamach...). Warto przypomnieć, że Karol Marx obiecywał – całkiem rozsądnie – że „socjalizm zostanie zbudowany najpierw w krajach wysoko rozwiniętych”. Co się właśnie na naszych oczach dzieje. Szkoda tylko, że Czerwoni usiłowali go budować w Rosji, Chinach i Kambodży, gdzie był ustrojem zupełnie abstrakcyjnym.Z drugiej strony w praktyce socjaliści zmuszali ludzi (nawet kobiety!!) do jak najcięższej pracy – zachęcając do tego hasłami: „Praca uszlachetnia”, „Arbeit macht frei”, „Praca stworzyła człowieka” - i twierdząc, że rządzić powinni „Ludzie Pracy”, a ustrój powinien każdemu zapewniać „wolność od bezrobocia”.
Otóż prawdziwy realny socjalizm już istniał. I każdemu gwarantował pracę. I jedzenie. I mieszkanie...Nazywał się: „Ustrój niewolniczy”.
I rzeczywiście: niewolnik, uczciwie i ciężko pracując, mógł po kilkunastu latach uzbierać w swoim peculium tyle pieniędzy, by się wykupić. Dziś człowiek jest niewolnikiem państwa do końca dni swoich. Różnica między starożytną Grecją czy Rzymem, a dzisiejszą Europą, jest taka, że właściciele niewolników, prywaciarze przecież, nie byli na tyle bezczelni, by proponować im na starość euthanazję. JKM
Kto płaci podatek? Pan Prezydent podpisał wreszcie (brawo!) ustawę, na mocy której państwo okłada wynajem mieszkań podatkiem 8,8% (a nie, jak do tej pory, 8,5% i 20%). Nie murze chyba tłumaczyć, że brawa nie bijemy zbyt szczerze - bo pytanie brzmi: dlaczego państwo w ogolę to podatkuje? Odpowiedź jest jasna - bo chce mieć więcej szmalu. Innych powodów nie widać. Wirtualna Polska poinformowała o tym tu: Prezydent podpisał ustawę o najmie Prezydent Lech Kaczyński podpisał ustawę o najmie - dowiedziała się Informacyjna Agencja Radiowa. Jak powiedział IAR prezydencki minister Paweł Wypych, Lech Kaczyński podjął taką decyzję, ponieważ dokument ujednolica przepisy prawne w tej kwestii. Według prezydenta, ustawa porządkuje rynek najmu mieszkań - zarówno dla wynajmujących, jak również osób poszukujących lokalu do wynajęcia. Ustawa o ochronie praw lokatorów stanowi, że od tego roku przychody z najmu będą objęte jednolitą stawką podatku w wysokości 8,5 proc., niezależnie od wysokości tych przychodów. Dotychczas obowiązywały dwie stawki podatkowe: 8,5 oraz 20 proc. Zmiany są korzystne dla podatników, dlatego mogą wejść w życie z datą wsteczną, tzn. od początku tego roku. W 2008 r. ponad 166 tys. podatników opłacało ryczałt z wynajmu.
Nowe zasady opodatkowania wprowadza ustawa z 17 grudnia 2009 r. o zmianie ustawy o ochronie praw lokatorów, podpisana dziś przez prezydenta. Na co posypały się komentarze typu: „Powinni się zabrać za tych złodziei, którzy wynajmują małe klitki w miastach po 1800 zł i nie odprowadzają od tego ani grosza do skarbu państwa. Pieniądze za chlew i marne warunki pobierać potrafią, ale w zamian już nic nie dają." na co poszły banalnie słuszne odpowiedzi: „Jeśli uważasz, że jest za drogo to nie wynajmuj. Nikt to wynajmu nie zmusza." „Pewnie chciałbyś żeby jeszcze przychodzili i robili Tobie śniadanko,obiadek,kolacyjkę,dobre minki i jeszcze wieczorem pieszczoty..." - ale i takie "dobre rady": „Wystarczy donieść skarbówce na nieuczciwego właściciela mieszkania...” „Bardzo prosto możesz rozwiązać ten problem - wystarczy donieść na tak cwanego właściciela skarbówce - wtedy nie tylko 8%-ami będzie musiał podzielić się z państwem...” Taki jest narodek... Ale jeden komentarz był dość rzeczowy: „W Belgii nie płaci się od wynajmu bo to i tak płaci lokator - a skoro jest taki niedobór mieszkań to czemu nie zrezygnować z tego podatku, tylko wprowadzić obowiązek rejestracji ?” Bardzo pouczające! Komentator – i chwała mu za to – dostrzegł, że choć pieniądze fiskusowi zanosi w zębach właściciel, to przecież gdyby nie podatek, mógłby wynająć taniej – więc płaci go lokator. To duży postęp w myśleniu. W rzeczywistości jednak nie sposób ustalić, kto ten podatek tak naprawdę płaci. Zrobić by to można tylko w jeden sposób: Wynajmuję mieszkanie za 1000, podatek wynosi 200. Wypowiadam umowę. Akurat w tym czasie reżym likwiduje ten podatek. Wynajmuję je teraz za 900 – bo mam takich klientów... Wtedy by się okazało, że 100 zł płaciłem ja, a 100 zł lokator. Oczywiście liczby mogłyby być zupełnie, ale to zupełnie inne. Decyduje rynek. Druga uwaga: dlaczego uzależniać wprowadzenie podatku od tego, czy jest niedobór mieszkań? A co to ma do rzeczy? I wreszcie trzecia: Komentator zakłada, że jednak jakaś „rejestracja” musi bydź! No – musi, bo jakżeby tak: bez rejestracji? I to pokazuje, jak głęboko Polacy (i Europejczycy w ogóle) mają zabitego ćwieka! JKM
09 stycznia 2010 Na na-Radzie Narodowej Rady Rozwoju Kraju Rad..... Wczoraj w Przemyślu, po ulicach miasta hasał niedźwiedź. Była wielka sensacja na skalę ogólnopolską. W końcu niedźwiedź zasnął gdzieś w krzakach. Pytanie: co sprawiło, że się przebudził z zimowego snu? Ja, jak zwykle – mam swoją teorię, która niekoniecznie musi być prawdziwa. Bo to tylko teoria.. Tak jak teoria pochodzenia człowieka z tego samego pnia rozwoju- co małpa. Ja swojej teorii nie wykładam w szkołach; natomiast teoria ewolucji jest od wielu lat w programach szkolnych. Jakby tak każdą teorię- nie zweryfikowaną w praktyce- wykładać i propagować, to mogłoby zabraknąć szkół. Moja teoria brzmi: niedźwiadek zbudził się z zimowego snu, bo dotarło do niego, że pan prezydent profesor Lech Kaczyński , powołał 7 stycznia 2010 roku- Narodową Radę Rozwoju.(!!!!). Po Przemyślu krąży taki dowcip w związku z niedźwiedziem, ale białym: Po mieście od dłuższego czasu krąży mężczyzna z białym niedźwiedziem na smyczy. Wreszcie ktoś go pyta: - Czego właściwie pan tu szuka? - Cwaniaka, który kiedyś sprzedał mi malutkiego, ślicznego chomika! Otwierając posiedzenie nowo powołanej Rady, pan prezydent Lech Kaczyński i profesor w jednym powiedział:” Kraj potrzebuje debat nad problemami, które dotkną nas w przyszłości” (???). Naprawdę??? Polska potrzebuje ciągłego ględzenia, dialogu, narad, zjazdów, dysput, nasiadówek i nic nie wnoszących propozycji.???. Demokratyczny dialog ciągnie się jak guma do żucia przyklejona do mankietu koszuli.. Ale widomo- demokracja wymaga rad, radzących, doradzających, doradzających radzącym, obsługi radzącym w radzeniu, radzenia w konflikcie podczas radzenia, radzenia w doradzaniu i doradzania w radzeniu. Jak całość się zamknie określoną kwotą i nic z radzenia nie wyjdzie, to rada- albo umrze śmiercią naturalną, albo się rozrośnie, w zależności od ilości płatnych etatów państwowych. Ma się rozumieć przez radzących i dla radzących. Bo każda rada tak jak dzida, jak mnie uczono w wojsku składa się z: przeddzidzia, śróddzidzia i zadzidzia. A każde przeddzidzie składa się też z: przeddzidzia-przeddzidzia,, śródzidzia- przeddzidzia i zadzidzia- przdddzidzia. Na lekcjach historii wojskowości dzidy- gdyby ktoś pytał.Tym bardziej , że wielkimi krokami zbliżają się demokratyczne wybory prezydenta, a demokracja wymaga głosów głosujących i liczących te głosy w komisjach No i oczywiście setek komisji.. I milionów złotych na te wariactwa. I mniejsza o to, kto jak głosuje. Liczą się odpowiednio policzone głosy! Niektórzy „ obywatele” do mnie prywatnie mówią , że przydałaby się jakaś bomba. Ona rozwiązałaby ich problemy..(???) Wszystko to być może, gdyby była to bomba kasetonowa, które to bomby Polska jeszcze produkuje, ale nie wiadomo jak długo, bo organizacja Cluster Munitions Coalition domaga się , żeby Polska zaprzestała ich produkcji, bo” zawiera kilkaset małych bomb wyrzucanych w czasie opadania”(???). To jak zrobić, żeby bomba nie opadała w czasie opadania, i żeby nie wybuchała w czasie wybuchu, i co za różnica, czy opada jedna, czy kilkaset bomb na raz? Wszystkie służą zbijaniu , bo taka jest rola bomby..
Może organizacji Cluster Munitions Coalition chodzi o to, żeby jedne państwa nie produkowały bomb kasetonowych, a inne produkowały. Takie jak USA, Chiny, Indie, Izrael, Pakistan, Korea Południowa i Południowa, Turcja, Singapur. One nie podpisały konwencji zakazującej. „Polska musi wykorzystać swoją szansę, by za kolejne 20 lat różnica między naszym krajem, a państwami starej Europy, była nieporównanie mniejsza niż obecna”(???) – dodał pan prezydent Kaczyński. Pod warunkiem , że szansą dla Polski było wiągnięcie Polski do socjalistycznych i bratnich narodów europejskiego socjalizmu, w socjalistyczną krainę wysokich podatków, wszędobylskiej biurokracji,, dotacji i przepisów, będących bronią kasetonową biurokracji w walce z nami- podatnikami uciemiężonymi, utrzymującymi całe to socjalistyczno- biurokratyczne dziadostwo. A pan prezydent odpowiedni dokument podpisał i dzięki temu staliśmy się kołchoźnikami w europejskim kołchozie. Niektórzy z nas zostaną nawet nadzorcami w tym kołchozie, w określonych radach, jak to w Europejskim Superpaństwie Rad. Oczywiście, żeby Polska miała swoją szansę nie potrzebne są żadne państwowo- prezydenckie czy premierowskie rady, bo pan premier też zamierza powołać radę o dźwięcznej nazwie Rada Gospodarcza.. Polakom potrzebne są warunki rozwoju, a nie rozwój biurokracji, permanentna podwyżka podatków czy płodzenie kolejnych zapór biurokratycznych w naszym życiu. I wielkie rozrastanie się sektora budżetowo- biurokratycznego, który przeżera owoce pracy Polaków… Polakom potrzebna jest wolność gospodarcza, a nie niewola europejska.! Przyjrzyjmy się przez moment, kto jest wśród 44 członków Narodowej Rady Rozwoju..? I dlaczego , pan prezydent wykorzystał liczbę 44?? Liczba 44 pochodzi z III części Dziadów, dramatu romantycznego? Czyżby pan prezydent nas wszystkich na dziady, przy pomocy Rady 44? Scena 5,”Widzenie księdza Piotra”: ”Nad ludy i nad króle podniesiony Na trzech stoi koronach, a sam bez korony A życie jego- trud trudów A tytuł jego- lud ludów Z matki obcej, krew jego dawne bohatery A imię jego CZTERDZIEŚCI CZTERY..” I jeszcze: „Patrz-ha!- to dziecię uszło- rośnie- to obrońca! Wskrzesiciel narodu, Z matki obcej, krew jego dawne bohatery A imię jego będzie CZTEDZIEŚCI CZTERY”.. Ludzie w Radzie zasiadający – jak to powiedział pan prezydent-„ czynią tę Radę ponadpolityczną, to bardzo duża zaleta tego kolektywu”(???) Przypomina mi się Majakowski, ze swoim: „Jednostka niczym, jednostka zerem”. No pewnie ! Wyłącznie kolektyw! Są w niej: Janusz Bodziacki- wójt gminy Lubartów,, Joanna Staręga- Piasek- Demokraci pl, Marek Goliszewski – loża BCC- Stronnictwo Demokratyczne, Henryka Bochniarz- i Lewica i Demokraci, Henryk Slonina- prezydent Elbląga - Lewica i Demokraci, wcześniej Sojusz Lewicy Demokratycznej, Robert Godek- starosta Strzyżowski, profesor Stanisława Golinowska- uwaga!- kierownik Zakładu Ekonomiki Zdrowia i Zabezpieczenia Społecznego Instytutu Zdrowia Publicznego na Uniwersytecie Jagiellońskim (gdyby królowa Jadwiga żyła - popędziłaby to absurdalne towarzystwo!- nie po to zakładała Uniwersytet)), Wiesław Siewierski- przewodniczący Forum Związków Zawodowych,, Janusz Śniadek- przewodniczący KK NSZZ”Solidarność”, prof. Krzysztof Żmijewski- przewodniczący Społecznej Rady Konsultacyjnej Energetyki (coś takiego jest?), Janusz Steinhoff- przewodniczący Rady Izby Gospodarczej, były minister niepotrzebnego w gospodarce rynkowej Ministerstwa Gospodarki, prof. Jerzy Osiatyński- minister finansów w rządzie pani Hanny Suchockiej, który nie widział związku, pomiędzy podniesieniem cen energii, a wzrostem ceny chleba, co JKM ujął zgrabnie, że” Rżad rżnie głupa!”,. Józef Kurek- burmistrz miasta i gminy Mszczonów, prof. Józefina Hrynkiewicz- Instytut Stosowanych Nauk Społecznych Uniwersytetu Warszawskiego( ??? –co to takiego?- kolejna pseudonauka!), Jan Guz- przewodniczący Porozumienia Związków Zwodowych, dr Mirosław Gronicki- były minister finansów w rządzie Marka Belki (wprowadzał podatek belkowy od oszczędności!), powiązany z Leszkiem Balcerowiczem, poprzez Centrum Analiz Społeczno Ekonomicznych, gdzie szefuje Ewa Balcerowicz, prof. Witold Modzelewski- specjalista od nałożenia na nas podatku VAT, absurdalnego podatku konsumpcyjnego, Jacek Majchrowski - prezydent Krakowa związany z Lewicą, Prof. Zyta Gilowska, przeciwniczka wprowadzania pomysłu ministra Barszcza z Instytutu Sobieskiego dotyczącego, pobierania i blokowania kont firm przed zakończeniem sprawy sądowej, prof. Stanisław Gomułka - z jednej szkoły z Jackiem Vincentem Rostowskim - obecnym ministrem polskich finansów, obywatelem brytyjskim. I w takiej radzie - nazwanej błędnie Narodową - pan prezydent chce cokolwiek dla Polski zrobić? Przecież tam są wszyscy ci, co przez ostatnie lata Polsce i nam Polakom- szkodzili! Oprócz może dwóch ludzi: pana wiceprezydenta Andrzeja Sadowskiego z Centrum Adama Smitha i pana Pawła Szałamachy - z Instytutu Sobieskiego. Panie prezydencie! Niech pan przynajmniej nie robi sobie z nas jaj! Będzie to Narodowa Rada Zahamowania Jakiegokolwiek Rozwoju..(!!!!) I Polska nie będzie się przy pomocy takiej rady rozwijać.. Jak członkowie rady zaczną zgłaszać swoje pomysły- to z pewnością szybciej pójdziemy na dno! „Polska potrzebuje dyskusji o charakterze długofalowym, która dotyczyć będzie zarówno szans, jak i zagrożeń dla naszego kraju”- powiedział pan prezydent. Jeszcze raz powtarzam: Polska nie potrzebuje dyskusji! Polska potrzebuje mniejszych podatków, mniejszych wydatków i zmniejszonej ilości rad, w tym Narodowej Rady Rozwoju.. I szybkiego rozpędzenia pasożytujących struktur budżetowych.. Kobieta pyta w sklepie: - Przepraszam, czy mogę przymierzyć tę sukienkę na wystawie? Na to sprzedawczyni: - Bardzo proszę, ale mamy też przymierzalnię… Przestańmy przymierzać i udawać co mamy na wystawie.. Wystawa, teatr, demagogia- to stały element demokratycznej gry. A może wybór prezydenta zrobić raz na dwadzieścia pięć lat? I niech potem jego syn lub córka rządzi.. Nie byłoby przynajmniej wiecznego kabaretu.. Zapanowałaby normalność.. I mógłbym chwilkę odpocząć.. I ukłonić się przed autorytetem króla lub królowej. Demokracja nie jest i nie może być oparta na autorytecie! Bo w demokracji autorytety wybiera się w demokratycznych wyborach, tak jak ustala się prawdę w większościowych głosowniach.? Kierujący się emocjami lud miałby sobie wybrać autorytety? A na jakiej zasadzie???? WJR
Pawlak "Grześka" się nie boi. PO i PSL "handlują" długiem wyborczym. Ludowcy dali Platformie wolną rękę w "reformie" IPN w zamian za zielone światło w głosowaniu za Kempą i Wassermannem w komisji śledczej. Przewodniczący Klubu Parlamentarnego Platformy Obywatelskiej Grzegorz Schetyna liczył na to, że Polskie Stronnictwo Ludowe pomoże mu zablokować przyjęcie do komisji hazardowej Beaty Kempy i Zbigniewa Wassermanna. Ale się przeliczył, bo Waldemar Pawlak porozumiał się w tej sprawie z premierem Donaldem Tuskiem. I gniewem Schetyny ludowcy nie muszą się przejmować. Kartą przetargową miała być ustawa o IPN i umowa Ministerstwa Finansów z PSL w sprawie spłaty długów tej partii wobec Skarbu Państwa. Grzegorz Schetyna do końca walczył o poparcie posłów PSL, bez którego nie mógł nawet marzyć o zablokowaniu kandydatur Beaty Kempy i Zbigniewa Wassermanna. W tym celu spotkał się kilka razy z prezesem ludowców Waldemarem Pawlakiem, ostatnio nawet zeszłej nocy. Jakich argumentów używał? Nie wiadomo, ale z nieoficjalnych informacji wynika, że obiecywał Pawlakowi m.in. pozytywne załatwienie sprawy ugody PSL z Ministerstwem Finansów na temat rozłożenia na raty długu, który ludowcy mają wobec Skarbu Państwa - chodzi o ponad 18 mln zł za błędy przy finansowaniu kampanii wyborczej w 2001 roku, które PSL chce rozłożyć na 10 lat. Ale zgodę na to musi wydać minister Jacek Rostowski. Schetyna miał obiecywać, że skłoni ministra do zawarcia ugody. Jeśli jednak rzeczywiście PO i PSL "handlują długiem", to Pawlak znalazł innego partnera - samego premiera Donalda Tuska. Według informacji, jakie uzyskaliśmy od parlamentarzystów PSL, wynika, że obaj liderzy porozumieli się w sprawie komisji hazardowej. Tusk dał PSL zielone światło i ludowcy mogli zagłosować za Beatą Kempą i Zbigniewem Wassermannem. W zamian Pawlak i jego posłowie mają nie przeszkadzać Platformie w przeprowadzeniu "reformy" Instytutu Pamięci Narodowej, nad którym PO chciałoby przejąć kontrolę, dzięki nowelizacji ustawy o IPN. - A o długu będzie decydował minister Jacek Rostowski, którego szefem jest przecież Tusk, a nie Schetyna - podkreśla rozmówca "Naszego Dziennika". Nie bez znaczenia dla Tuska było i to, że przy pomocy PSL upokorzył Grzegorza Schetynę, któremu bardzo zależało na tym, aby Sejm odrzucił kandydatów PiS do komisji śledczej. Chciał w ten sposób udowodnić, iż w pełni kontroluje sytuację w komisji hazardowej. Premier pokazał więc Schetynie, kto rządzi Platformą. - To Tusk nie zgodził się też na wprowadzenie dyscypliny w klubie podczas głosowania nad Kempą i Wassermannem, na czym zależało przewodniczącemu klubu. To był najbardziej widoczny znak, że dogadał się z Pawlakiem za plecami Schetyny - powiedział nam jeden z posłów Platformy. - Bo premier już wiedział, że PSL poprze PiS i SLD, a my to głosowanie przegramy. Gdyby w dodatku z dyscypliny wyłamało się jeszcze kilku naszych posłów, to wtedy groziłby nam nowy konflikt wewnętrzny - dodaje. Świadomość tej gry i jej rezultatów mieli chyba wszyscy posłowie PO i PSL, bo bagatelizowali oni znaczenie wczorajszego głosowania dla jedności koalicji. Ludowcy otwarcie mówią, że nie boją się gniewu PO i samego Schetyny. - Czy ja wyglądam na człowieka, który się boi? - mówił butnie dziennikarzom poseł Eugeniusz Kłopotek (PSL). Problemu dla koalicji, mimo klęski w Sejmie, nie widzą także politycy Platformy. Poseł Sławomir Neumann, zasiadający w komisji hazardowej, powiedział, że to głosowanie nie wpłynie na relacje między PO i PSL. Podobnie wypowiedział się przewodniczący komisji Mirosław Sekuła, który nie chciał jednak oceniać zachowania PSL. Pozwolił sobie jednak na uszczypliwość, że ludowcy uznali, iż ministrowie rządu Jarosława Kaczyńskiego mogą oceniać działalność legislacyjną swojego rządu. Krzysztof Losz
Życie po życiu Po 1 grudnia, kiedy to Polska oficjalnie przeszła pod zarząd Unii Europejskiej, nasiliły się objawy intensywnego życia politycznego. Dotyczą one co prawda spraw z punktu widzenia państwowego drugo-, a nawet trzeciorzędnych, ale w tej sytuacji trudno inaczej. Jak to mówią - dobra psu i mucha, toteż musimy zadowolić się namiastką życia politycznego w postaci podejmowanych przez Platformę Obywatelską prób wyciśnięcia z komisji hazardowej posłanki Beaty Kempy i posła Zbigniewa Wassermanna i położenia w ten sposób kresu jej istnieniu. Oczywiście przedtem trzeba będzie odegrać wesołego oberka, to znaczy - przedstawić sprawozdanie, ale na podstawie dotychczasowych działań można już z grubsza nakreślić jego zasadnicze kierunki. Jak wiadomo, od czasu sławnej komisji badającej aferę z Rywinem, najważniejszą sprawę jest udzielenie odpowiedzi na pytanie, kto kogo wysłał z propozycjami ("Powiedz Lwie, no powiedz Lwie, kto do ?Agory= wysłał cię?"), więc raport sporządzony przez posła Mirosława Sekułę mógłby stwierdzać, że "Przemo", czyli poseł Przemysław Gosiewski, który właśnie niedawno, na polecenie Jarosława Kaczyńskiego, "ze łzami w oczach" musiał ustąpić miejsce szefa Klubu Parlamentarnego PiS pani posłance Gęsickiej, wysłał "Zbycha", czyli posła Zbigniewa Chlebowskiego, na cmentarz, ale niestety nie definitywnie, tylko po to, by wyjaśnił "Rychu" przyczyny, dla których "Miro", czyli pan minister Drzewiecki, zamiast pilnować interesu, dla którego został na swoim stolcu postawiony, obija kijem gruchy. Oczywiście raport posła Sekuły pewnie będzie znacznie dłuższy i "przesiąknięty fałszem i krętactwami", niczym japońska nota o wypowiedzeniu wojny Stanom Zjednoczonym, ale przypuszczam, że ogólny sens będzie mniej więcej taki i nawet pobożny poseł Gowin, robiący w Platformie za najczystsze, bo nieużywane sumienie, po zwyczajowym przełamaniu moralnych wątpliwości, też zatańcuje jak mu zagrają. Odkąd bowiem premieru Tusku udało się w stachanowskim tempie przeforsować ustawę hazardową, oddającą razwiedce faktyczny monopol w tej branży, starsi i mądrzejsi nie życzą sobie żadnych hałasów w tej sprawie, tym bardziej że jakaś Schwein musiała pobiec z donosem do Naszej Złotej Pani Anieli, w następstwie czego unijny komisarz Gutram Verheugen, co usta słodsze ma od malin, zapowiedział przeprowadzenie w tej sprawie kontroli naszych mężyków stanu. Jeszcze tego brakowało, że przyjedzie "rewizor iż Pietierburga", a tu posłanka Kempa będzie się na komisji hazardowej wykłócała z jakimś dwufakultetowcem z Platformy o swoje wykształcenie! W tych warunkach starszym i mądrzejszym nietrudno o wzbudzenie w sobie żalu doskonałego z powodu powierzenia zewnętrznych znamion władzy partackiemu premieru Tusku i o szczere postanowienie poprawy. Tedy w przeddzień Wigilii Bożego Narodzenia, kiedy to Polska, jak wiadomo, pogrąża się w nirwanie aż do Trzech Króli, kierowca znalazł dyrektora generalnego Kancelarii Premiera powieszonego we własnym domu. Ponieważ denat, czy to z braku czasu, czy to przez roztargnienie, nie pozostawił po sobie zwyczajowego w takich okolicznościach listu pożegnalnego, dało to pożywkę dla fałszywych pogłosek, że samobójstwo to pozostaje w związku z tajemniczym zniknięciem szyfranta Stefana Zielonki, który ponoć zwiał z szyframi aż do dalekich Chin Ludowych! Jak tam było, tak tam było - powiada dobry wojak Szwejk - ale zawsze jakoś było, bo zaraz ABW dla równowagi podała wiadomość o schwytaniu w Polsce szpiega, niestety nie chińskiego, a tylko rosyjskiego, ale za to takiego, co to szpiegował nas, panie dzieju, co najmniej 10 lat! Słyszane rzeczy - co najmniej 10 lat! Co za bezczelny i niebezpieczny konspirator! Wszystko to są oczywiście straszliwe tajemnice państwowe, ale co jeden człowiek chce zakryć, to drugi zaraz odkryje, więc i premier Tusk zdymisjonował szefa Rządowego Centrum Bezpieczeństwa, niejakiego pana Gułę, z zawodu medyka. Ciekawe, że protestując przeciwko tej decyzji, z panem Gułą odeszło z owego Centrum aż 10 ekspertów od "analiz zagrożeń". Czy to zemsta zza grobu "Grzecha", czy Grzegorza Schetyny, w godzinie paniki spuszczonego z wodą przez premiera Tuska, czy jeszcze coś innego, "czy to pies, czy to bies" - nieważne, bo znacznie ważniejsze, że teraz premieru Tusku nikt nie będzie potrafił zanalizować zagrożeń, wobec których stanie się on bezbronny jak dziecko. Tymczasem związki między bezpieczeństwem a medycyną są ściślejsze, niżby się wydawało, bo oto Artur Zirajewski, główny świadek w ciągnącej się już od 11 lat sprawie zabójstwa generała Marka Papały, nagle umarł i to wcale nie na skutek zwyczajowego w takich razach samobójstwa przez powieszenie, tylko "z przyczyn chorobowych" na zator płucny. Wiele wskazuje na to, że przyczyną tego zatoru płucnego mogły być zeznania, jakimi Artur Zirajewski obciążył był pana Edwarda Mazura, byłego agenta komunistycznej razwiedki, który z refleksem przewerbował się do razwiedki amerykańskiej. W lutym 2002 roku został on zatrzymany w związku z zabójstwem generała Papały, ale przerażony własnym zuchwalstwem prokurator nie tylko natychmiast wypuścił go bez przesłuchania, ale nawet pozwolił mu wyjechać za granicę, co pan Mazur niezwłocznie uczynił, nie zapominając jednak o podziękowaniu przedtem przyjaciołom z bezpieki, biesiadującym właśnie w restauracji "Belvedere" w królewskich Łazienkach. Więc teraz, kiedy już świadek Zirajewski taktownie umarł, i to w dodatku "z przyczyn chorobowych", to tylko patrzeć, jak pan Mazur swoim przyjazdem do Polski przetestuje nowego prokuratora generalnego, spośród dwóch kandydatów, jakich Krajowa Rada Sądownictwa przedstawiła we czwartek, 7 stycznia, panu prezydentowi Kaczyńskiemu.Jednym z tych kandydatów jest sędzia z Krakowa, pan Andrzej Seremet, a drugim - aktualny prokurator krajowy Edward Zalewski. Pan sędzia Seremet musi mieć mnóstwo zalet, o czym świadczy jego kariera. Studia prawnicze ukończył w roku 1983 i został etatowym aplikantem sądowym w Tarnowie. W roku 1985 został asesorem, a już w rok później - przewodniczącym Wydziału Karnego, zaś w 1988 roku - wiceprezesem Sądu Rejonowego w Tarnowie. I udało mu się dokonać tego wszystkiego bez zapisywania się do Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, ani nawet - żadnego stronnictwa sojuszniczego! Wprawdzie w 1991 roku zrzekł się urzędu i wyjechał do USA, ale kiedy zaraz wrócił, w 1993 roku uzyskał ponowną nominację. Warto dodać, że ceni go również pan Janusz Kaczmarek, były minister spraw wewnętrznych w rządzie premiera Jarosława Kaczyńskiego i chociaż - jak powiada - osobiście go nie zna, to wydaje mu się, że również pan prezydent Kaczyński będzie się skłaniał do przyjęcia właśnie jego kandydatury. Skoro tak powiada sam pan Janusz Kaczmarek, to czyż wypada nam zaprzeczać? Nie wypada, zwłaszcza że drugim kandydatem jest Edward Zalewski, który też zaczynał karierę w początkach lat 80. i nawet zarzucano mu pewną spolegliwość wobec ówczesnych organów bezpieczeństwa, ale, jak się okazało, niesłusznie, bo jeśli nawet tu i ówdzie poszedł im na rękę, to na pewno "bez swojej wiedzy i zgody", jak zresztą wszyscy. Pan prezydent ma zatem dwa miesiące na podjęcie decyzji, no a potem można będzie przeprowadzić test na Edwarda Mazura - o ile oczywiście zechce on zaryzykować swoją osobą. Między nami mówiąc, nie musi to być aż takie wielkie ryzyko, bo wydaje się, że wszyscy dygnitarze naszego państwa coraz lepiej zdają sobie sprawę z coraz bardziej zaciskających się uwarunkowań. Właśnie pan prezydent Kaczyński zaprosił do Polski rosyjskiego prezydenta Dymitra Miedwiediewa na obchody wyzwalania nazistowskiego obozu w Auschwitz, w którym ginęli "również Rosjanie", a Armia Czerwona położyła "wielkie zasługi" w jego wyzwoleniu. Na tak uprzejme zaproszenie prezydent Miedwiediew na pewno zareaguje pozytywnie, dając tym samym widoczny znak złamania monopolu premiera Tuska na dobre stosunki z Rosją, to znaczy - nie tyle na dobre stosunki, bo żadnych stosunków, ma się rozumieć, nie ma i za premiera Tuska, tylko na jego tak zwany rosyjski PR. Pan prezydent zadbał zresztą nie tylko o rosyjski, ale i o tubylczy PR, powołując właśnie Narodową Radę Rozwoju. Przypomina ona nieco Arkę Noego, bo pan prezydent zaprosił do niej po co najmniej jednym przedstawicielu każdego gatunku. W tej sytuacji jest prawie oczywiste, że spłodzić to niczego ona nie spłodzi, ale za to prawdopodobieństwo grzechu sodomskiego, oczywiście w politycznym, a nie literalnym znaczeniu tego słowa, będzie stosunkowo wysokie. Tak czy owak, rada będzie odbywała comiesięczne posiedzenia, co w połączeniu z Zespołem Pracy Państwowej, który też odbywa posiedzenia i podobno nawet sporządza z nich sążniste protokoły niczym jacyś "mędrcy syjonu", sprawiałoby wrażenie imponujące, gdyby nie to, że od 1 grudnia ubiegłego roku państwa jako takiego właściwie już nie ma, jako że przeszliśmy pod władzę Unii Europejskiej, a konkretnie - Naszej Złotej Pani Anieli, która też wyznaczy dla nas prezydenta. W oczekiwaniu na tę decyzję, każdy z kandydatów stara się, jak tam potrafi i stąd nasilenie tych objawów życia po życiu na przełomie odchodzącego i Nowego Roku. SM
PO: Zasoby geologiczne po cichu i tanio sprzedam. Jednym cięciem rząd chce pozbawić gminy górnicze 100 mln zł rocznie. Prace nad niesłychanie kontrowersyjną ustawą wyhamowano przed wyborami samorządowymi. Posłowie z sejmowej podkomisji pracujący nad rządowym projektem noweli prawa górniczego mają wątpliwości, czy ustawa jest zgodna z Konstytucją, i skierowali ją do Biura Analiz Sejmowych. Chodzi o zapisy dotyczące własności górniczej, właściwego pozycjonowania dóbr narodowych, tj. kopalin w postaci węgla kamiennego, brunatnego, złóż ropy naftowej, gazu i wód termalnych. Takich wątpliwości nie ma społeczny doradca ministra spraw wewnętrznych i administracji Grzegorza Schetyny, krytykujący projekt Donalda Tuska. - Twierdzę, że przesłanką wprowadzenia zmian nie jest żaden interes publiczny, tylko po prostu interesy przedsiębiorców górniczych - mówi prof. Michał Kulesza z Uniwersytetu Warszawskiego. Ślimaczą się prace sejmowej podkomisji ds. rozpatrzenia rządowego projektu ustawy Prawo geologiczne i górnicze oraz Komisji Ochrony Środowiska, Zasobów Naturalnych i Leśnictwa. Zgodnie z szacunkami Ministerstwa Środowiska, nowelizacja ustawy wiąże się z utratą 100 mln złotych w budżetach około 70 gmin, których mieszkańcy żyją z górnictwa węgla i miedzi. Zdaniem burmistrzów, straty będą znacznie większe. Możemy przypuszczać, że wyhamowanie prac nad ustawą jest spowodowane zbliżającymi się wyborami samorządowymi. Na zaskakujące zastopowanie prac nad ustawą w kontekście nadchodzących jesiennych wyborów samorządowych zwraca uwagę były minister środowiska prof. Jan Szyszko. - Widocznie dotarło do Platformy Obywatelskiej, że zbyt jasno [w ustawie] powiedziano o tym, iż zależy jej na sprzedaży zasobów geologicznych i prawdopodobnie z tego powodu prace nad nią zostały wstrzymane - twierdzi. W jego opinii, rządowa propozycja nowelizacji ustawy jest skrajnie niekorzystna dla samorządów.- Rząd PO - PSL wyraźnie przedkłada interesy przedsiębiorców prywatnych na rzecz interesów gminnych. Wydaje się także, że za forsowaniem tej ustawy przemawia wątek prywatyzacyjny, bo jeśli miałoby dojść do sprzedaży kopalń, to rzecz polega na tym, żeby nie zostały one przehandlowane wraz z równoczesnym obciążeniem samorządów - mówi prof. Szyszko. Poseł Adam Gawęda z PiS zasiadający w pracującej nad ustawą podkomisji wyjaśnia, że ostateczne stanowisko nie zostało jeszcze wypracowane, a poprawek zgłaszanych w trakcie prac nad projektem dotąd nie rozpatrzono. Poseł zwraca również uwagę na bardzo poważne kontrowersje w projekcie. Do Biura Analiz Sejmowych trafiły pytania w kwestii zgodności z Konstytucją niektórych zapisów dotyczących m.in. własności górniczej, właściwego pozycjonowania dóbr narodowych, tj. kopaliny w postaci węgla kamiennego, brunatnego, złóż ropy naftowej, gazu, a także wód termalnych. Na ostateczne stanowisko w tej kwestii przyjdzie trochę poczekać, bo w opinii posła Gawędy może ono zostać przedstawione najwcześniej na przełomie lutego i marca. Nawet 100 mln zł rocznie mogą stracić gminy górnicze na skutek pozbawienia ich prawa do obciążania podatkiem od nieruchomości stałych obiektów budowlanych znajdujących się głównie w wyrobiskach górniczych. To efekt zapisu, jaki znalazł się w nowelizacji prawa geologicznego i górniczego, nad którym pracują posłowie z komisji środowiska, samorządu terytorialnego i gospodarki. Gminy stracą dotychczasowe prawo do obciążania podatkiem od nieruchomości właścicieli obiektów budowlanych znajdujących się w podziemnych wyrobiskach górniczych, tj. taśmociągów czy rurociągów. Obecnie 40 proc. kwoty opłaty eksploatacyjnej przedsiębiorca wpłaca na rachunek Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej, pozostałe 60 proc. idzie na konto gminy. Jak twierdzi burmistrz Polkowic Wiesław Wabik, projekt zabiera gminom górniczym podatek, który od kilkunastu lat otrzymują. - Pozbawienie nas środków płynących z tego podatku uniemożliwia nam normalne funkcjonowanie - mówi. Specyfika gmin górniczych polega na znacznie większych środkach finansowych, które muszą zostać przeznaczone na infrastrukturę techniczną, ze względu na zagrożenia wynikające z mechaniki górotworów i licznych tąpnięć. W ocenie prof. Michała Kuleszy, kierownika Zakładu Nauki Administracji na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego, projekt ustawy nie jest zgodny z Konstytucją. Według niego, mamy do czynienia z naruszeniem i ograniczeniem stanu majątkowego gmin. - Nie byłoby w tym nic złego, gdyby wraz z odcięciem wpływów podatkowych odjęte zostały jakieś zadania publiczne. Jednak tutaj nie następuje odjęcie żadnych zadań publicznych, a wręcz odwrotnie. Mamy do czynienia z aktem wywłaszczenia tych gmin. W tym wypadku nie ma konstytucyjnych przesłanek wywłaszczenia. Twierdzę, że przesłanką wprowadzenia zmian nie jest żaden interes publiczny, tylko po prostu interesy górniczych przedsiębiorców - twierdzi prof. Kulesza. Nie godząc się na zaproponowane przez rząd przepisy, burmistrzowie gmin górniczych ze Związku Gmin Zagłębia Miedziowego oraz Stowarzyszenia Gmin Górniczych w Polsce wystosowali apel do premiera i posłów o podjęcie działań legislacyjnych, które doprowadzą do usunięcia niekorzystnych dla gmin górniczych rozwiązań prawnych. W liście podkreślają, że pozbawienie samorządów części dochodów, które stanowią istotną pozycję w ich budżecie, oznacza mniej pieniędzy na finansowanie służby zdrowia, opieki społecznej, edukacji czy bezpieczeństwa. W ciągu 4 dni mieszkańcy Polkowic złożyli 5 tys. podpisów, sprzeciwiając się zmianom proponowanym przez rząd. Mateusz Dąbrowski
Z IPN Platforma chce zostawić budynek i napis. Liczę na to, że być może w PO znajdą się ludzie, którzy będą chcieli mówić inaczej niż Urban, Kiszczak, Jaruzelski. Z posłem Zbigniewem Girzyńskim (PiS) rozmawia Zenon Baranowski Odrzucono radykalny projekt SLD o likwidacji Instytutu Pamięci Narodowej, ale został projekt Platformy. - Będzie to pierwsza ustawa o IPN, która zostanie przygotowana wspólnie z SLD. Do tej pory nigdy się nie zdarzyło, żeby ustawa o Instytucje była głosowana przy poparciu SLD, ponieważ zawsze formacje wywodzące się z "Solidarności", jeżeli poprawiały ustawę, to robiły to wspólnie. Tak było w poprzedniej kadencji. W tej kadencji po raz pierwszy PO zdecydowała się na inne rozwiązanie... Platforma będzie opracowywała projekt zmian w Instytucie z - jak Pan to ujął - "starymi towarzyszami". Można się spodziewać, że coś dobrego z tego wyjdzie? - Z tego będzie tylko coś złego. Będą to robili ze starymi sprawdzonymi towarzyszami partyjnymi. Podczas debaty sejmowej posłowie Arkadiusz Rybicki i Rafał Grupiński z PO prezentowali całą listę "grzechów" IPN, mających wskazywać na to, że jest on politycznie umocowany...- To było morze propagandy. Natomiast najlepszym dowodem intencji Platformy Obywatelskiej jest fakt, że chce przepchnąć tę ustawę razem z SLD. Jeżeli nie przeszkadza im to, że chcą historię PRL pisać z późnymi wnukami Kiszczaka, Urbana i Jaruzelskiego, to ja im gratuluję, że to tak ma wyglądać odpolitycznienie IPN. Jest oczywiście wierutnym kłamstwem, że IPN jest zaangażowany politycznie. Jest niezależną instytucją badawczą podejmującą tematy, które może nie zawsze się wszystkim politykom podobają, ale taka jest rola historyków. Historyków, których ja nazywam dziennikarzami przeszłości. Zamach na IPN to tak jak zamach na niezależność mediów. To jest instytucja, która jest obarczona pewnym obowiązkiem pójścia także w poprzek niektórym oczekiwaniom politycznym. I jeżeli ktoś robi z tego tytułu zarzut IPN, to robi bardzo złą rzecz i wpisuje się w najgorsze postpeerelowskie zwyczaje, kiedy starano się manipulować i wpływać na naukę. Jeśli te zapisy wejdą w życie, należy się liczyć z osłabieniem roli Instytutu?- Moim zdaniem, IPN stanie się wtedy fasadą, zostawi się budynek i napis. Wprowadzi się rozwiązania, które będą zniechęcały de facto do badań, i różnego rodzaju przepisy, które będą represyjnie traktowały osoby podejmujące badania w obszarach niewygodnych. Myśli Pan, że podczas prac w komisjach Platforma jeszcze się zreflektuje i wyeliminuje niekorzystne propozycje?- Bardzo na to liczę, dlatego od wczoraj jestem członkiem Komisji Sprawiedliwości i Praw Człowieka, która ma ten projekt rozpatrywać. Już rozmawiałem z przedstawicielami różnych ugrupowań. Liczę na to, że uda mi się znaleźć pewną nić porozumienia. Liczę też na to, że być może w Platformie Obywatelskiej znajdą się ludzie, którzy będą chcieli mówić o IPN inaczej niż Urban, Kiszczak, Jaruzelski. I na to, że ludowcy nie będą chcieli być przystawką PO i za darmo go nie sprzedadzą, bo także ludowcy mają swój wkład w tę ustawę. Jaki będzie efekt finalny - nie wiem. Ale wiem, że zrobię wszystko, co tylko jestem w stanie, aby uratować Instytut Pamięci Narodowej. Jest to instytucja, która zrobiła wiele dobrego w zakresie badania zbrodni systemu komunistycznego. Dziękuję za rozmowę.
WRON - uzurpatorska junta. 13 stycznia Trybunał Konstytucyjny na wniosek Lewicy będzie rozpatrywał ustawę odbierającą wyższe emerytury funkcjonariuszom organów bezpieczeństwa PRL oraz członkom Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego - organu administrującego Polską w czasie stanu wojennego, która weszła w życie 1 stycznia 2010 roku. Nazywano ją pogardliwie WRONĄ, bo ten ptak, który nie gardzi padliną i odpadkami ze śmietników, należy do jednego z najbardziej negatywnie postrzeganych przedstawicieli świata zwierzęcego. Sama nazwa Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego - organu administrującego Polską w czasie stanu wojennego, nie była zatem szczególnie przemyślana. Kiedy ówczesny premier generał Wojciech Jaruzelski i I sekretarz KC PZPR Stanisław Kania podpisywali 27 marca 1981 r. najważniejszy dokument stanu wojennego noszący ciekawą nazwę: "Myśl przewodnia wprowadzenia na terytorium PRL stanu wojennego ze względu na bezpieczeństwo państwa". Zapisano w nim, że "...z chwilą wprowadzenia stanu wojennego zasadnicze funkcje sprawowania władzy i kierowania państwem przechodzą na Komitet Obrony Kraju". Szkopuł w tym, że na czele KOK stał premier, a w jego skład oprócz wojskowych, wchodzili również przedstawiciele rządu oraz partii rządzącej, czyli PZPR. Zapewne to było powodem odstąpienia od tej formuły i powołania nowego tworu składającego się wyłącznie z wojskowych. Miało to podkreślić powagę sytuacji, lecz było zupełnie niekonstytucyjne, na co zresztą wówczas nikt z generałów LWP nie zwracał większej uwagi. Także nad nazwą owego tworu nie zastanawiano się zbyt wnikliwie. Profesor Andrzej Paczkowski w swej książce "Wojna polsko-jaruzelska" pisze, opierając się na wspomnieniach Mieczysława F. Rakowskiego, że początkowo miała powstać "Rada Wojskowo-Rewolucyjna". Generał Florian Siwicki w rozmowie z marszałkiem Wiktorem Kulikowem 11 grudnia 1981 r. mówił o "Wojskowo-Rewolucyjnej Radzie Ocalenia Ojczyzny". W ostatniej chwili zapewne znalazł się ktoś, być może płk Wiesław Górnicki - w końcu inteligent, dziennikarz, który zwrócił uwagę, że nazwy te brzmią po bolszewicku, a rewolucja w naszym kraju jest postrzegana jako coś, czemu towarzyszą chaos i gwałt. Po tych poprawkach, 12 grudnia, Siwicki mógł zameldować marszałkowi Kulikowowi, że nazwa organu mającego "uratować ojczyznę" będzie brzmiała - Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego. Dalej poszło już łatwo. 13 grudnia 1981 r. ogłoszono "Proklamację WRON", w której stwierdzono, że została ona powołana w nocy z 12 na 13 grudnia, lecz na pytanie, kto ją powołał, owa proklamacja nie dawała odpowiedzi. Od czego są jednak wścibscy historycy? Profesor Paczkowski dotarł do niepublikowanej uchwały o utworzeniu WRON z 12 grudnia mówiącej, że powstała ona w wyniku decyzji "zespołu oficerów Ludowego Wojska Polskiego" zebranych pod przewodnictwem gen. Wojciecha Jaruzelskiego, z inicjatywy Rady Wojskowej MON.
Uzurpatorska junta Chociaż 13 grudnia 1981 r. gen. Jaruzelski był I sekretarzem KC PZPR, premierem rządu PRL i ministrem obrony narodowej, to nie wykorzystał możliwości quasi-legalistycznych, jakie dawały mu te funkcje (z racji zajmowanego stanowiska był też przewodniczącym KOK), lecz zdecydował się stanąć na czele kompletnie pozakonstytucyjnego organu, jakim była WRON-a. Można jeszcze się zastanawiać nad kolejnym aspektem tej sytuacji. Reżim PRL dysponował przecież całym aparatem władzy, oddanymi działaczami PZPR, którzy wiedzieli, że walczą o przetrwanie, jednak inaczej niż na Węgrzech w 1956 r. czy w Czechosłowacji w 1968 r., Jaruzelski postanowił oprzeć się na pozakonstytucyjnych, a zatem pozaprawnych działaniach armii. To zaś uprawnia do stosowania określeń porównawczych do sytuacji w krajach Ameryki Łacińskiej, gdzie często armia przejmowała władzę w drodze zamachu stanu, a wojskowi przywódcy stawali na czele junty. Niestety, obie działające w latach 90. sejmowe komisje odpowiedzialności konstytucyjnej zakończyły swoją pracę bez wskazania winnych wprowadzenia stanu wojennego. Nie trzeba tu przypominać, że działo się to pod silnym wpływem posłów postkomunistycznych. Jaruzelski w wystąpieniu radiowo-telewizyjnym 13 grudnia 1981 r. rano mówił, że "ukonstytuowała się" właśnie Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego, która przejęła władzę w kraju. Jak wykazała późniejsza praktyka, WRON, jako organ pozakonstytucyjny, uzurpowała sobie władzę, wydawała decyzje wchodząc w kompetencje organów administracji państwowej czy wojska. Co więcej, nawet post factum nie starano się o zalegalizowanie jej działalności, choć byłoby to bardzo łatwe.
Mają krew na rękach Kto zatem wchodził w skład tego organu do dzisiaj będącego najjaskrawszym przykładem bezprawia okresu stanu wojennego? WRON przewodził gen. Wojciech Jaruzelski. Liczyła ona 22 członków, generałów i pułkowników Wojska Polskiego. Wśród nich byli dowódcy poszczególnych okręgów wojskowych i rodzajów sił zbrojnych, w tym kilku oddelegowanych do pełnienia funkcji poza MON, jak: gen. Czesław Kiszczak - minister spraw wewnętrznych (wicepremier w rządzie Tadeusza Mazowieckiego w latach 1989-1990), gen. Czesław Piotrowski - minister górnictwa, czy gen. Tadeusz Hupałowski (prezes NIK do 1991 r.) - minister administracji, oraz oficerowie pełniący funkcje dowódcze w jednostkach stacjonujących w rejonie stolicy, jak np. gen. bryg. Jerzy Jarosz, dowódca 1. Warszawskiej Dywizji Piechoty im. T. Kościuszki z Legionowa. Odpowiedzialne zadanie powierzono płk. Romanowi Lesiowi, przewodniczącemu Związku Byłych Żołnierzy Zawodowych, który miał wyszukać oficerów rezerwy mogących objąć stanowiska kierownicze w administracji. Zapewne na wypadek, gdyby część urzędników nie dość stanowczo wykonywała decyzje władz stanu wojennego. Niejako "na deser" trafił do WRON płk Mirosław Hermaszewski, pierwszy polski kosmonauta. W momencie ogłoszenia stanu wojennego przebywał on na kursie w Akademii Sztabu Generalnego Armii Radzieckiej w Moskwie. Wezwano go pilnie do Warszawy i dopiero na miejscu dowiedział się, że jest członkiem rady. Hermaszewski był wszak jedynie "kwiatkiem do kożucha", którego nazwisko miało "ocieplić" wizerunek WRON i przysporzyć jej popularności w społeczeństwie. Nie można tego jednak powiedzieć o generałach, dowódcach okręgów wojskowych, przedstawicielach WRON, np. gen. Włodzimierzu Oliwie w okręgu warszawskim, gen. Henryku Rapacewiczu w śląskim czy gen. Józefie Użyckim w pomorskim. To od nich zależała polityka represji wobec próbujących się przeciwstawić stanowi wojennemu. Choć armia rzekomo w tym okresie stała "z boku", pozostawiając najbardziej "brudną robotę" formacjom MSW, czyli milicji i SB, to decydentami byli właśnie wojskowi. Zeznania świadków składane w pierwszym procesie "Wujka" mówiły wyraźnie, że to gen. Rapacewicz, któremu podlegał także Górny Śląsk, kategorycznie żądał, aby jak najszybciej rozprawiono się ze strajkującymi górnikami. Te naciski bez wątpienia nie pozostały bez wpływu na sposób, w jaki przeprowadzono pacyfikację kopalni, i na tragedię stanowiącą jej następstwo. Członkowie WRON w większości należeli do oddanych stronników Jaruzelskiego. Z generałem łączyło ich doświadczenie służby w Wojsku Polskim z lat 1943-1945, młodsi kończyli szkoły oficerskie w okresie stalinizmu. Te doświadczenia ukształtowały ich ogląd rzeczywistości. Swoje kariery zawdzięczali systemowi komunistycznemu, wychowano ich w przekonaniu, że w "Polsce sanacyjnej" nigdy nie osiągnęliby takiego awansu społecznego. Sojusz z ZSRS traktowali jako niewzruszony. Takie poglądy dominowały w całej armii, a sam Jaruzelski wspominał, że ze strony kadry dowódczej wywierano na niego stały nacisk, aby wreszcie skończył z tą "kontrrewolucją", jak określano "Solidarność". Wojskowi stanowili swoistą kastę społeczną w dużo większym stopniu indoktrynowaną przez propagandę niż nawet funkcjonariusze MSW. Nad właściwymi postawami w armii cały czas czuwał korpus oficerów politycznych, odsiewających od samego początku, czyli już od szkoły oficerskiej, wszystkich tych, którzy przejawiali postawy niezgodne z zasadami marksizmu-leninizmu. W następstwie tego wojsko zostało użyte do krwawego stłumienia buntu robotników Poznania w czerwcu 1956 czy protestu stoczniowców w Gdyni, Gdańsku i Szczecinie w 1970 roku. WRONa po raz pierwszy zebrała się 14 grudnia 1981 roku. Oceniono wówczas sytuację w kraju, określono zadania dla administracji państwowej i organów kierujących gospodarką, jak też tryb funkcjonowania WRON. W protokole tego posiedzenia czytamy: "Wybrany optymalny czas i moment ogłoszenia stanu wojennego zapobiegł otwartemu - sabotażowo-dywersyjnemu oraz zbrojnemu - wystąpieniu sił kontrrewolucyjnych spod znaku ekstremy 'Solidarności', NZS, tak zwanej KPN i innych", a "celem kontrrewolucji, przygotowywanej planowo od dłuższego czasu, było zniszczenie ustroju socjalistycznego w Polsce". Ustalono podział zadań wśród członków WRON, poza dowódcami okręgów wojskowych. Admirałowi Czesławowi Janczyszynowi nakazano ustabilizowanie sytuacji w Gdańsku, gen. Tadeuszowi Krepskiemu - w Poznaniu, gen. Longinowi Łozowickiemu - w Katowicach, a płk. Kazimierzowi Garbacikowi - w Łodzi. Natomiast płk Hermaszewski miał nadzorować funkcjonowanie organizacji młodzieżowych. Chociaż dotychczas panuje pogląd, że WRON była tworem w dużej mierze fasadowym, że realny ośrodek władzy skupiał się wokół "triumwiratu", czyli zaufanych Jaruzelskiego, do których należeli działacze PZPR, jak Barcikowski czy Rakowski, to stało się tak jedynie w wyniku rozwoju sytuacji, szybkiego stłumienia przez MSW i wojsko przejawów niezadowolenia. Gdyby protesty się nasilały i trwały dłużej, bez wątpienia WRON stałaby się centralnym organem kontrolującym władzę w całym kraju na dłuższy czas. Świadczą o tym niektóre polecenia wydawane przez WRON, np. te skierowane do prokuratury i sądów: "przyspieszać uzasadnione sankcje za naruszenie norm obowiązujących w stanie wojennym: bieżąca ostrość postępowania jest fundamentem łagodności w przyszłości" (ta mądrość jest zapewne autorstwa samego generała). Były również wnioski indywidualne, jak ten nakazujący jednemu z generałów przeprowadzić "zdecydowaną rozmowę indywidualną" z rektorem Uniwersytetu Warszawskiego prof. Henrykiem Samsonowiczem. Zresztą nie przyniosła ona chyba efektu, gdyż wkrótce profesor został odwołany. Po kilku tygodniach, kiedy sytuacja w kraju w miarę się ustabilizowała, WRON zaczęła pełnić rolę bardziej propagandową, organizowano spotkania z przedstawicielami klasy robotniczej, aktywem wiejskim czy z inteligencją twórczą. Szeroko nagłaśniano te spotkania, stwarzając wrażenie, że organ ten cieszy się szacunkiem i zaufaniem społeczeństwa. Oczywiście był to bezprzykładny, nawiązujący do jak najgorszych wzorów okresu stalinowskiego, pokaz propagandy i zakłamania. Niemniej aż do końca działalności, który nastąpił w momencie zniesienia stanu wojennego, 22 lipca 1983 r., WRON opiniowała projekty aktów prawnych dotyczących funkcjonowania państwa czy działań represyjnych. Był także organem decyzyjnym w sprawach związanych z sytuacją społeczną w kraju, np. po demonstracjach w rocznice Porozumień Gdańskich, 31 sierpnia 1982 r., nakazywał zaostrzenie polityki karnej. Przez cały czas trwania stanu wojennego przed WRON składali sprawozdania wojskowi komisarze-pełnomocnicy znajdujący się we wszystkich województwach, ministerstwach i instytucjach centralnych. Dopiero w końcu lat 90. zakłócono spokój generałów. Wojciech Jaruzelski i Tadeusz Tuczapski (do 1990 r. członek rady naczelnej ZBOWiD oraz do 1991 r. prezes Zarządu Głównego LOK) zostali wtedy oskarżeni w procesie Grudnia 1970 roku. W 2006 r. prokurator IPN postawił wszystkim żyjącym członkom WRON zarzuty karne, a od września 2008 r. przed Sądem Okręgowym w Warszawie toczy się rozprawa przeciwko niektórym członkom WRON, ponieważ dziesięciu spośród nich już nie żyje. Generał Krepski i płk Roman Leś zmarli w 1988 r., gen. Oliwa, zamieszany w aferę korupcyjną, popełnił samobójstwo w 1989 r., w 1991 r. zmarł gen. Rapacewicz, w 1994 r. - adm. Janczyszyn, w 1999 - gen. Hupałowski, w 2005 - gen. Czesław Piotrowski, 2007 - gen. Eugeniusz Molczyk, a w kwietniu ubiegłego roku - gen. Tuczapski. Zmarł także pułkownik Garbacik. Pozostałych dwunastu objęła przyjęta przez Sejm w styczniu 2009 r. ustawa odbierająca im część wysokich emerytur wojskowych. Weszła ona w życie 1 stycznia tego roku, członkom WRON emerytura wojskowa naliczana teraz będzie po 0,7 proc. podstawy wymiaru za rok służby w wojsku - począwszy od 8 maja 1945 roku. Według danych MON, przeciętne świadczenie emerytalne tych osób wynosiło dotychczas 8495 zł, a teraz ulegnie zmniejszeniu do ok. 4143 zł (brutto). Być może właśnie ta decyzja Sejmu, mocno spóźniona, stanowi choć pośrednio sprawiedliwą ocenę działalności WRON oraz jej negatywnego znaczenia w naszej historii. Dr Paweł Piotrowski
"Avatar" - prymitywna agitka Camerona. Na „Avatarze” byłem już ponad tydzień temu. Nawet chciałem napisać o tym filmie parę słów, ale zaczęły się dziać ważne sprawy w polityce i jakoś się nie złożyło. Skoro jednak jest weekend i nastrój może trochę swobodniejszy, te parę słów jednak napiszę, szczególnie że w Salonie24 pokazały się dwa teksty na temat „Avatara”: Rybitzkiego i polemiczny Cameela (być może były jeszcze jakieś, ale na nie nie trafiłem. Recenzji Orlińskiego, o której obaj wspominają, nie czytałem, ale mogę się domyślać po opisach, co w niej było. Idąc na „Avatara” nie czytałem zresztą żadnych recenzji, tylko skrótowe opisy. Poszedłem, ponieważ obiecywałem sobie wiele po Cameronie jako twórcy wielkich filmowych widowisk, ponieważ lubię dobre kino SF i ponieważ chciałem sam sprawdzić, czy technologia, w jakiej powstał film, jest faktycznie aż tak rewolucyjna. Stronę technologiczną filmu zostawmy tu jednak na boku. Dość powiedzieć, że robi to pewne wrażenie, ale nie bardzo wiem, na czym miałaby polegać owa rewolucyjność, skoro kino 3D jest obecne już od jakiegoś czasu, wspomagane jedynie polaryzacyjnymi okularami. I tak samo jest w przypadku „Avatara”. Jeśli zaś idzie o fabułę i przesłanie filmu, na widowni towarzyszyło mi coraz większe zdumienie. W miarę, jak mijał czas – a „Avatar” do krótkich filmów nie należy i spokojnie, bez żadnej straty, można by go skrócić o dobre 40 minut – oczekiwałem jakiegoś przełamania coraz nieznośniejszej konwencji, jakiego puszczenia oka do widza, jakiejś niespodzianki, jakiegokolwiek znaku, że reżyser ma choć ślad dystansu do swojego filmu. Ale nic takiego nie nastąpiło. Dzisiaj więc mogę już całkowitą pewnością napisać: „Avatar” to film do bólu schematyczny, sztuczny, bez polotu, powielający powtarzany w kinie do znudzenia schemat, z papierowymi bohaterami, których motywacje są niejasne albo wydumane. Owszem, można zrobić film, który posługuje się zgranymi konwencjami, pod warunkiem, że reżyser daje nam znać, iż z tego zgrania zdaje sobie sprawę i bawi się schematami. Tak robi i z tego jest znany Quentin Tarantino. W „Avatarze” jednak tego nie ma. „Avatar” jest śmiertelnie seriozny od początku do końca. Owa sieriozność jest posunięta tak daleko, że brakuje nawet charakterystycznych dla amerykańskiego kina momentów rozśmieszających (jakiejś błazeńskiej postaci, rozluźniających epizodów itp.). W połączeniu z naiwnością, banalnością fabuły owa sieriozność robi dość przygnębiające wrażenie. Co zaś do ideologicznego przesłania fabuły (celowo używam tu mocnego słowa „ideologiczny”, bo takie ono właśnie jest), mieści się ono doskonale w politycznie poprawnym nurcie ekofanatyzmu. Przy czym Cameron tak ustawia akcję i bohaterów, żeby przypadkiem nie było najmniejszych wątpliwości, kto tu jest dobry, a kto zły. Pod tym względem „Avatar” czerpie, może nieświadomie, ze wzorów sowieckiego kina propagandowego (walka z kułakami, sabotażystami itd.). Jak jest wojskowy, to wiadomo – musi być zły do szpiku kości. Nieważne, że jego działania tak gdzieś od połowy filmu nie mają nic wspólnego ze zdrowym rozsądkiem, zasadami taktyki, jakąkolwiek zrozumiałą motywacją. Kogoś takiego nikt normalny nie wynająłby do ochrony nawet hurtowni z majtkami, bo w biznesie ochroniarskim są potrzebni fachowcy, a nie psychopaci, ale Cameron potrzebował akurat psychopaty. Mamy szefa misji, ogarniętego żądzą bezwzględnego zysku, mamy do bólu szlachetną panią doktor, która rozumie dobrych i krzywdzonych tubylców, przytulających się do drzewek. No i mamy głównego bohatera, który, zmieniając front, nie przeżywa żadnych rozterek, żadnych konfliktów lojalności, żadnej refleksji, czy warto zdradzać własną rasę. Charakterystyczne zresztą, że ten zarzut – zdrada własnej rasy – pada jedynie z ust ochroniarza psychopaty, czyli jest przez reżysera natychmiast dyskredytowany. Ludzie w ogóle nie są – poza garstką „dobrych” – przedstawieni w Avatarze zbyt korzystnie. Przylecieli na obcą planetę łupić i zabijać, bo u siebie zniszczyli już wszystko, co było do zniszczenia. Przy czułych, wrażliwych, bohaterskich i nieskalanych tubylcach wypadają jak banda prymitywów. Tubylcy natomiast chodzą po lesie, głaszczą drzewa, każde zabite zwierze przepraszają, że musieli je zabić i są chyba ewenementem na skalą kosmiczną: nie wojują ze sobą nawzajem, są łagodni jak baranki, a jednocześnie wojowniczy. Przykro mi to pisać, ale jest „Avatar” po prostu prymitywną, ekologiczną agitką, przy której „Titanic” wydaje się wiekopomnym arcydziełem. Łukasz Warzycha
Czerwony prokurator krajowy kłamie Wczorajszy "Superwizjer" ukazał w bardzo niekorzystnym, rzekłbym - czerwonym świetle prokuratora krajowego, Edwarda Zalewskiego. Nie muszę przypominać chyba historii Andrzeja Kryże, który przynajmniej nie kłamał w żywe oczy w związku ze swoją niechlubną, sędziowską przeszłością. Najbliższy współpracownik Andrzeja Czumy, jak wynika z dostępnych dokumentów, należał do egzekutywy PZPR. Sam Zalewski kilka tygodni wcześniej zapewniał dziennikarzy "Superwizjera", że na pewno nie należał do egzekutywy, a do PZPR wstąpił, by partię i Polskę zmienić. Kiedy dziennikarze odnaleźli stosowne dokumenty, potwierdzające przynależność do egzekutywy partii, prokurator krajowy kłamał, że przecież nie twierdził, iż nie należał, a jedynie nie pamiętał tego zdarzenia. Podwójne krętactwo, ale z drugiej strony - nie ma się co dziwić Zalewskiemu, jeśli ma taką przeszłość. Co bardziej mną wstrząsnęło, to wydanie zgody przez obecnego prokuratora krajowego oficerowi SB, znanemu ze swojej brutalności, Zbigniewowi G., na przesłuchanie lidera podziemnej "Solidarności" w Lubinie - Stanisława Śniega. Opozycjonista był wielokrotnie szantażowany, bity i internowany, pomimo swojego kalectwa. Esbek obecnie przebywa w USA, a jego działalność tropią prokuratorzy IPN. Co więcej, "Superwizjer" ustalił, że ogromna część dokumentacji odnośnie prowadzonych spraw politycznych w latach '80 została po prostu zniszczona. Andrzej Czuma, przecież bohater opozycji z pięknym życiorysem, nie chciał komentować przed kamerami wstydliwej przeszłości swojego współpracownika. Miał tylko stwierdzić, że nominacja na prokuratora krajowego nie była jego wyborem i tyle. Nie wiadomo też, czy minister wiedział o poczynaniach Zalewskiego w latach '80. W mediach jakoś o tym cicho, nikt nie podnosi głosu. Pamiętam, ile czasu rozwodzono się na temat przeszłości Andrzeja Kryże, który przynajmniej nie kłamał w żywe oczy i przyznał się do wstydliwej przeszłości sędziowskiej w czasach PRL. A przecież pełnomocnik Andrzeja Czumy, Andrzej Kaucz, jak podawał "Newsweek", oskarżał działaczy opozycji i domagał się dla nich ogromnych kar więzienia. Czy to przypadek i minister sprawiedliwości nie wie, jakimi ludźmi się otacza gw1990
Co łączy Czumę i Zalewskiego? Odpowiedź jest prosta - obaj powinni zostać zdymisjonowani natychmiast. Prokurator krajowy za krętactwa i komunistyczną przeszłość, natomiast minister sprawiedliwości za rekord wpadek i dzisiejszą, chyba największą z tych wielkich. Andrzej Czuma stanął murem za Zalewskim. Minister w "Kropce nad i" stwierdził, że nie zamierza go odwoływać ze stanowiska. Dlaczego? "Pan Zalewski został prokuratorem krajowym nie ze względu na przeszłość, ale doskonałą opinię. I dalej nim zostanie, bo nie ma podstaw do zwolnienia go."To ja Panu chętnie przypomnę, tym bardziej, że zapewne salon24 z utęsknieniem czyta Pański syn, Krzysztof. Otóż Zalewski wielokrotnie kłamał - jakoby nie należał do egzekutywy PZPR, przy czym podwójnie - bo w świetle odnalezionych materiałów nie ma co do tego wątpliwości, a ponadto prokurator stwierdził ponoć, że "nie pamięta takiego zdarzenia", choć jak się okazało na filmie - bezczelnie zaprzeczał w trakcie wcześniejszej rozmowy z dziennikarzami śledczymi TVN. Ponadto, jak wynika z dokumentów zgromadzonych w IPN, Zalewski wydał zgodę bezwzględnemu esbekowi - Zbigniewowi G. - na przesłuchanie lidera lubińskiej "Solidarności", niepełnosprawnego Stanisława Śniega. Opozycjonista był wielokrotnie bity i szantażowany przez służby. I Andrzej Czuma, człowiek z takim antykomunistycznym dorobkiem, potrafi rzec: "To nie jest zbrodnia.Nie było mowy o brutalności. Związekmiędzy podpisaniem zgody na przesłuchanie a przesłuchaniem człowieka upominającego się o wolność jest bardzo luźny. No i nie mogę zapomnieć o 20 latach dobrej pracy prokuratora Zalewskiego. Trzeba zamknąć rozliczanie w pewnym momencie" Andrzej Czuma do dziś nie może wybaczyć np. Andrzejowi Kryże komunistycznych wyroków więzienia na opozycji. I nie potrafił go również bronić, gdy ten przyznał się do niechlubnej przeszłości i zajmował stanowisko wiceministra sprawiedliwości. Żaden członek PO, już nie tylko obecny minister sprawiedliwości, nie potrafił docenić pracy współpracownika Ziobry. Cała sprawa bezpośrednio kompromituje również Donalda Tuska, bo jak stwiedza Czuma: "Premier nie widzi nic złego w przeszłości Zalewskiego" Z dniem dzisiejszym ostatecznie kończy się moralne prawo jakiegokolwiek członka partii rządzącej - w tym przede wszystkim Palikota - do wypominania życiorysów kogokolwiek. Jeżeli Prokuratorem krajowym jest komunista a w dodatku wielokrotnie mija się on z prawdą, a Donald Tusk nie widzi w tym nic złego - jakie to są standardy? Ciekawe, dlaczego premier nie potrafi wręczyć dymisji ministrowi sprawiedliwości? Ale jeżeli brakuje mu odwagi i honoru, by wyrzucić z partii największego szkodnika w Sejmie, trudno się spodziewać, by zachował się z klasą również teraz. Bo, chciałbym zauważyć, że Czuma powinien pożegnać się z resortem na dobrą sprawę ze 2 miesiące temu.
Kogo wybierze prezydent: sędziego Seremeta czy prokuratora Zalewskiego? Znamy nazwiska dwóch kandydatów na stanowisko prokuratora generalnego. To sędzia Andrzej Seremet i prokurator Edward Zalewski. Jednego z nich na sześcioletnią kadencję powoła prezydent Lech Kaczyński. Krajowa Rada Sądownictwa wybrała Zalewskiego i Seremeta spośród 16 kandydatów. Według PAP Seremet otrzymał 15, a Zalewski 13 głosów od 24 członków KRS. Do wyboru wystarczyła jedna tura głosowania. Dalsze miejsca w głosowaniu uzyskali sędzia Krystyna Mielczarek - 8 głosów oraz prokurator Zbigniew Woźniak - 4 głosy. Według nieoficjalnych informacji żadnego głosu nie otrzymali prokuratorzy Jerzy Engelking, Kazimierz Olejnik i Bogdan Święczkowski. Andrzej Seremet to krakowski sędzia apelacyjny, specjalista od spraw karnych. Ukończył studia prawnicze na Uniwersytetu Jagiellońskiego w 1983 r. Był aplikantem w okręgu Sądu Wojewódzkiego w Tarnowie. W 1987 r. został przewodniczącym Wydziału Karnego Sądu Rejonowego w Tarnowie, a w 1988 r. objął funkcję wiceprezesa tego sądu. W 1990 r. kandydat został nominowany na stanowisko sędziego Sądu Wojewódzkiego w Tarnowie. Od 1997 r. pełni obowiązki sędziego w Sądzie Apelacyjnym w Krakowie. Edward Zalewski jest obecnym prokuratorem krajowym. Przed objęciem tego stanowiska był prokuratorem we Wrocławiu i Legnicy. W 1999 r. został powołany na stanowisko prokuratora Prokuratury Apelacyjnej we Wrocławiu. W marcu 2009 r. przeszedł na stanowisko prokuratora Prokuratury Krajowej, a następnie awansowany został przez ówczesnego ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego Andrzeja Czumę na stanowisko prokuratora krajowego. W latach 1986 - 1989 Zalewski był członkiem PZPR. Według TVN wydał wtedy zgodę na brutalne przesłuchanie niepełnosprawnego działacza opozycji - Stanisława Śniega, i zarzucił mu prowadzenie śledztw politycznych w czasach, gdy sprawował obowiązki prokuratora w Legnicy. Zalewski oświadczył, że nigdy nie brał udziału w śledztwach politycznych Nowy prokurator generalny obejmie urząd na początku kwietnia i będzie praktycznie nieusuwalny w czasie swojej 6-letniej kadencji. Będzie zwierzchnikiem wszystkich prokuratorów, decydował o awansach i dymisjach oraz zorganizuje pracę prokuratur.
Sędziowie zagrali prezydentowi na nosie Krajowa Rada Sądownictwa zmusiła prezydenta, by wybierając nowego prokuratora generalnego kierował się we własnym mniemaniu wyborem mniejszego zła. Werdykt KRS jest oczywisty. Członkowie Rady jednoznacznie dali do zrozumienia, że nowym prokuratorem generalnym powinien zostać Edward Zalewski, obecny prokurator krajowy. By prezydenta Lecha Kaczyńskiego zmusić do wskazania właśnie jego, dali mu do wyboru kogoś z punktu widzenia prezydenta równie złego, a może nawet gorszego. Sędzia Andrzej Seremet to przecież karnista z krakowskiego ośrodka prawniczego. Czyli z ośrodka znienawidzonego przez środowisko polityczne prezydenta. Wątpliwe więc, by Lech Kaczyński go wskazał. Co zrobi prezydent? Nie za bardzo ma pole manewru. Ale znając skłonności jego i jego brata do niekonwencjonalnych zachowań politycznych, może jeszcze wywinąć jakiś niespodziewany numer. Na pewno wskazanie przez KRS na Edwarda Zalewskiego świadczy o ukłonie sędziów wobec aktualnie rządzącej ekipy. A także o zachowawczości. Czy to źle? Pomysł, by przy okazji rewolucji w prokuraturze zachować personalną ciągłość ma jakieś uzasadnienie. Edward Zalewski tę ciągłość zapewnia. Szkoda tylko, że pierwszym niezależnym prokuratorem generalnym w III RP ma być człowiek, który w przeszłości był członkiem PZPR i miał wątpliwe epizody w biografii. No ale prokuratorzy w ciągu minionych dwudziestu lat na ogół nie mieli szczęścia do swoich zwierzchników. Tradycji musiało zatem stać się zadość. Piotr Śmiłowicz
Prezydent nie ma wyjścia. Mógłbym skwitować, że głupoty pisze Piotr Śmiłowicz o decyzji Krajowej Rady Sądownictwa z kilku powodów. Dziennikarz "Newsweeka" uznaje, że sędziowie zagrali na nosie Lechowi Kaczyńskiemu. Jeśli faktycznie taki był cel wyboru dwóch kandydatów na stanowisko prokuratora generalnego: Edwarda Zalewskiego i Andrzeja Seremeta, warto byłoby pochylić się nad sensem istnienia KRS, podejmującej decyzje, by temu czy innemu politykowi dopiec. Ale po co, skoro Kaczyński nie ma wyboru - musi postawić na tego drugiego. Razi przede wszystkim życiorys Edwarda Zalewskiego. W latach '80 był on w egzekutywie PZPR, co odkryli dziennikarze "Superwizjera" w ubiegłym roku. Pomimo pokazanych dokumentów, prokurator krajowy kłamał, że o niczym nie pamięta, w żadnej egzekutywie nie był i nikogo nie ścigał. O tym pisałem swego czasu i zastanawiałem się, jak zasłużony opozycjonista Andrzej Czuma może otaczać się jako minister sprawiedliwości ludźmi z dawnego systemu. Fakt ten pokazuje tylko, że i piękny życiorys nie jest gwarantem uczciwego i dobrego rządzenia. Poza tym, powszechnie wiadomo, iż Zalewski to człowiek "Grzesia" Schetyny. Prezydent musi wybrać Seremeta, choć wiadomo, że sytuacja byłaby dla niego o wiele prostsza w przypadku Świączkowskiego czy Engelkinga. Ich porażka była z góry do przewidzenia. Seremet to sędzia Sądu Apelacyjnego w Krakowie, orzekał też m.in. w Sądzie Najwyższym. W opinii nawet byłego ministra sprawiedliwości, Zbigniewa Ćwiąkalskiego, jest osobą o wysokiej kulturze. Ma również dobrą opinię w środowisku sędziów, które wskazuje na jego niepodatność na układy. Piotr Śmiłowicz sugeruje, że wybór Seremeta na Prokuratora Generalnego byłby "niekonwencjonalnym zachowaniem politycznym" i w sumie "wycięciem numeru". Z góry przesądza zwycięstwo Zalewskiego. Gdyby tak się stało, Lech Kaczyński podjąłby pierwszą szkodliwą decyzję w swojej prezydenturze. Musi on wiedzieć o niechlubnej przeszłości Zalewskiego, jego kłamstwach w zeszłym roku i wątpliwych działaniach prokuratury ws. udostępnienia stenogramów z rozmów prywatnych dziennikarzy (słynna afera Sumlińskiego) pełnomocnikowi ppłk. Mąki, wiceszefa ABW. Wybór wydaje się więc prosty i tylko jeden uzasadniony - sędzia Seremet. Ciekawy jestem, jak będzie funkcjonowała ta reforma prokuratury. Należę oczywiście do zwolenników jej odpolitycznienia, ale zdaję sobie sprawę, że praktycznie to niewykonalne i zawsze będzie podatna na mniejsze czy większe naciski. A w dobre intencje PO po tym, co wyrabiają kolejni ministrowie sprawiedliwości (nadzieją jest być może Kwiatkowski), po prostu nie wierzę. gw1990
DOCEŃMY SZCZEROŚĆ Oto doczekaliśmy czasów, kiedy dawni bojownicy właśnie się pourządzali i bronią swej pozycji. Oto właśnie lody, które kręcą, są realizacją pięknej idei „Solidarności’ i historycznym zwycięstwem jej etosu. Otwartość jest wielką wartością w stosunkach międzyludzkich. Szczególnie w polityce, gdzie zdarza się rzadko. Dlatego wysoko cenić sobie trzeba tych uczestników życia publicznego, którzy posługując się otwartym tekstem, niejako „wynoszą” do mediów to, co naprawdę mówi się w ich środowisku, gdy nie ma w pobliżu obcych. Fakt, że zazwyczaj czynią to z powodu, delikatnie mówiąc, słabego refleksu, czyni ich wypowiedzi jeszcze ważniejszymi. Trzeba doceniać słowa takie jak te, które wyrwały się posłowi Urbaniakowi z PO podczas niesławnego przesłuchania Zbigniewa Wassermanna. Gdy Wassermann perorował w duchu: nie uda wam się odwrócić kota ogonem, nie uda wam się wybielić partyjnych kolegów i wmówić społeczeństwu, że jest jakaś afera PiS, Urbaniak z cynicznym uśmiechem mruczał niby to pod nosem, ale wystarczająco głośno, by uchwycił to mikrofon: „co się nie uda, co się uda...” Sam jestem ciekaw, czy się uda, i który z panów miał rację. Na razie, kto wie, czy szczerość nie przysporzy panu Urbaniakowi sympatii. Swego czasu żebrzący menele stosowali ten chwyt, dopraszając się datku hasłem: „nie będę ściemniał, kierowniku, potrzebuję na winko”, i póki rzecz nie spowszedniała, szło im całkiem nieźle. Przypływ szczerości Urbaniaka to jednak zupełnie nic wobec otwartości, z jaką w radiu Tok FM referował cele nowej ustawy o IPN poseł Arkadiusz Rybicki. Bez cienia zażenowania wyjaśnił, że trzeba wyrzucić z IPN „pisowskich” historyków. Słowo „pisowski” w mowie jego całej jego formacji znaczy oczywiście tyle, co „niebłagonadiożnyj” – tak jak za komuny wystarczyło zauważyć, że kierownik punktu skupu kradnie albo że w fabryce panuje bałagan i marnotrawstwo, żeby stać się agentem CIA, tak dziś każdy, kto nie wykazuje entuzjazmu dla III RP jako idei i państwa najlepszego z możliwych, staje się automatycznie „pisowcem”; w końcu dotknęło to nawet tak zajadłą udeczkę jak Agnieszka Holland. Rybicki poszedł zresztą dalej. Trzeba nie tylko wyrzucić „pisowców”, których widzi zresztą raptem kilku, mniej niż dziesięciu (Pan Bóg gotów był ocalić Sodomę dla dziesięciu sprawiedliwych, Tusk nie jest tak łaskawy, rozp... nawet instytucję ważną dla narodu, żeby dopaść kilku „pisowców”), ale jeszcze – tak powiedział, dokładnie tak – trzeba „ustawić” młodych historyków, aby wiedzieli, „jak czytać dokumenty” i jak pisać o Peerelu i początkach III RP. Śpiewał przed laty Jan Krzysztof Kelus, że „w swoim czasie trzeba walczyć, w swoim czasie się urządzić” – i oto doczekaliśmy czasów, kiedy dawni bojownicy właśnie się pourządzali i bronią swej pozycji. W tym urządzaniu się dla niektórych bardzo pomocna okazała się budująca obecny establishment symbioza rozmaitych cwaniaczków, często z rodowodem sięgającym peerelowskiej nomenklatury i służb, z ludźmi mogącymi dostarczyć im ideologicznej podkładki – że oto właśnie lody, które kręcą, są realizacją pięknej idei „Solidarności’ i historycznym zwycięstwem jej etosu. Niby wiemy, ale tak rzadko mówi się to otwarcie. Rafał A. Ziemkiewicz
Krytyka Polityczna − nowy establishment, a nie „prawdziwa lewica” Ze znacznym opóźnieniem przeczytałem wywiad, jakiego udzielił świątecznej „Polsce The Times” Sławomir Sierakowski. Wnioski z tego wywiadu płyną dwa, z pierwszym się zgadzam, z drugim nie. Pierwszy – że „Krytyka Polityczna” rozwinęła się w wielkie przedsiębiorstwo, organizujące wiele skomplikowanych przedsięwzięć w całym kraju i obracające przy tym sporymi pieniędzmi, które nauczyło się bardzo sprawnie „pozyskiwać” od różnych eurofunduszy i agend budżetowych. Drugi − że w ten sposób tworzy się w Polsce prawdziwa lewica. Być może mój sprzeciw co do tej drugiej tezy Państwa zdziwi − wszak od dawna słyszycie zewsząd, że może i owszem, SLD to żadna lewica, tylko skamieniały PZPR, może jej drobniejsi konkurenci w rodzaju SdPL czy UP to formacje pozbawione pomysłów na nowoczesność i tym samym przyszłości, ale właśnie środowisko „Krytyki Politycznej” jest dla lewicy nadzieją, kuźnią idei i kadr, i stamtąd na pewno przyjdzie dla lewicy odrodzenie. Pozwólcie zatem, że coś zacytuję. Tekst pochodzi ze szczecińskiego pisma literackiego „Pogranicza”, autor nazywa się Alan Sasinowski − nadmieniam, że osobiście go nie znam i nie mam żadnego powodu hołubić, nawet przeciwnie, nawypisywał on dziwnych rzeczy o mojej „Żywinie”, najwyraźniej nie zrozumiawszy fabuły (która mnie akurat wydawała się w całej powieści najprostsza). Ale mniejsza. Oto ten cytat: „Wydarzyła się rzecz przedziwna. O gehennie Wioletty Woźnej krzyczały »Gazeta Wyborcza«, »Rzeczpospolita« (pisali o tym Piotr Gabryel, Bronisław Wildstein, Wojciech Wybranowski i Łukasz Zalesiński) i »Teologia Polityczna« (Magda Gawin), za to ludzie lewicy w zasadzie zignorowali tę sprawę − mimo, że wydaje się ona wymarzonym punktem, od którego mogliby się retorycznie odbić, dzięki któremu ich narracja o wykluczonych społecznie mogłaby nabrać odpowiedniej gęstości. Na portalach krytykapolityczna.pl oraz lewicowo.pl znalazłem jeden tylko, ten sam artykuł o Woźnej, apel Fundacji Mama (…) tylko jeden komentarz wygłoszony przez kogoś z lewicowej ekstraklasy, [to] felieton Magdaleny Środy dla portalu wp.pl »Sterylizacja bez zgody pacjentki? Czemu nie«. Środa dramatowi wysterylizowanej kobiety poświęca z pół zdania, stanowi on dla niej tylko pretekst do frontalnego ataku na państwo. Oskarżane o… utrudnianie kobietom sterylizacji. Wedle byłej wiceminister to bulwersujący skandal i trzeba o nim głośno mówić. A Woźna? Cóż − powiada Środa − ta biedna kobiecina uległa »ideologicznej presji na rodzenie dzieci«, i dlatego za wszystko odpowiedzialny jest, jak zwykle, ten paskudny Kościół…” Cytuję obszernie, ale Sasinowski trafia w sedno, pisząc to, co napisane przeze mnie, z racji przypisanej mi pozycji „publicysty prawicowego”, brzmiałoby mniej przekonująco. Potraktowanie przez KP i całe wiążące z nią tyle nadziei środowisko „intelektualnej lewicy” sprawy Wioletty Woźnej nie jest odosobnione. Polska przecież kipi przypadków jakby stworzonych dla współczesnych polskich Clarence’ów Darrowów, wiele z nich trafia do mediów. Ale nowej lewicy jakoś to nie interesuje. Nowa lewica, choć bierze sobie za patrona Jacka Kuronia, jakoś nie próbuje robić tego, na czym Kuroń strawił życie − zbierać sygnały o krzywdach wyrządzanych prostym ludziom przez lokalnych kacyków, amoralny w chciwości biznes czy innych wielmożów, zwykle zawdzięczających siłę i bezkarność zblatowaniu z władzą, i interweniować, a choćby wspierać pokrzywdzonych moralnie. Raczej − choć Sierakowski we wspomnianym wywiadzie zarzeka się, że jego organizacja nie jest gromadą „paniczyków” − naśladuje zachowania tzw. „komandosów”. Ludzie, z których żaden nie umiałby odróżnić młotka od hebla, wyżywają się w wielogodzinnych w dyskusjach o problemach klasy robotniczej − te złośliwe słowa zaczerpnięte z „Donosu na komandosów” Mencwela pokazują odwieczną chorobę intelektualistów lewicy, która w klubach KP zdaje się rozkwitać na nowo. Nie mogę na pewno odpowiedzieć, co tak licznych młodych ludzi popycha do klubów KP i innych jej działań − wzburzenie niesprawiedliwością społeczną, które było paliwem lewicowości w jej latach heroicznych, czy raczej chęć załapania się do establishmentu, które jest podstawą lewicowej tożsamości dziś? Wszak KP to nie jacyś dynamitardzi, poświęcający osobiste kariery dla Sprawy Ludu, ale salon, w którym być wypada, gdzie się można poocierać o Sasnala czy Masłowską, pogrzać się w aurze wstępującej elity, jeśli jeszcze nie politycznej, to na pewno już kulturowej. Być na lewicy, nowej lewicy, nie postkomunistycznej, tylko zgodnej z najnowszymi światowymi trendami, to jest très chic, very sexy i w ogóle correct, to jest europejsko i światowo. Ale czy z tego wyniknąć coś nowego, lepszego? Co jest motywacją ludzi garnących się do KP, jak mówię, nie wiem − zgryźliwość, typowa dla ludzi, którzy przekroczyli już półmetek życia, podpowiada mi, że zawsze na początku jest zaangażowanie, zarwane dla sprawy noce i wizje zmiany świata, a koniec końców na wierzch wypływają różne Joschki Fishery i Ale Gore’y. Natomiast wiem, bo to widzę, że działaniami i KP, i sprzyjających jej gwiazd lewicującej pop-kultury, kieruje zasada podobna do tej, którą skodyfikowała pani sędzia na procesie wytoczonym przez Alicję Tysiąc „Gościowi Niedzielnemu”. Przypomnę, iż pani sędzia stworzyła wtedy wykładnię: wolno krytykować zło (konkretnie chodziło o aborcję) ogólnie, ale konkretnych przypadków tegoż zła to już nie, bo to narusza czyjeś dobra osobiste. Owoż dulce et decorum jest opowiadać ogólnie o źle kapitalizmu, neoliberalizmu, globalizacji etc. Ale napiętnowanie jakiegoś konkretnego przykładu to już ryzyko. Na przykład, trzeba by skrytykować personalnie Balcerowicza, a to przecież świątek „Gazety Wyborczej”, której wsparcie trzeba mieć. No, może i dąsy jakieś na Balcerowicza, byle nie przesadne, na Czerskiej jeszcze zniosą, ale tak naprawdę, by wyjaśnić, co nie tak zrobił Balcerowicz, trzeba by podważyć mit Wielkiego Historycznego Bezkrwawego Sukcesu Polaków Przychodzących Z Obu Stron Historycznego Podziału, czyli Okrągłego Stołu. A tego już nie wolno. Można kwieciście i pięknie deklamować o Społecznym Wykluczeniu, o Polakach drugiej kategorii, wyzutych z szans, wydziedziczonych z praw − ale gdyby coś o tym konkretnie, to trzeba by potępić ten parszywy dil z Magdalenki, gdzie właśnie postanowiono, że muszą być w Polsce równi i równiejsi, bo gdyby tak dać prawa wszystkim, to, niestety, polski katolicki ciemnogród zacznie zaraz stawiać szubienice, urządzać pogromy i wszystko się skończy faszystowską, nacjonalistyczną dyktaturą. I jak to by się mogło odbić na owym „pozyskiwaniu funduszy”, ze sprawności w którym tak jest dumny szef KP? Znam ludzi, którzy w różnych momentach historycznych usłyszeli od Adama Michnika jego sławne „to ja cię zniszczę!” i którzy zapewne powiedzieliby, że nadmierne wchodzenie w konkrety jeszcze i dziś mogłoby nowej lewicy mocno zaszkodzić. A poza tym − tropiąc zło w konkretnych przypadkach, zamiast zajmować się ogólnie ideami, można by nie daj Boże przyznać de facto rację prawicowym oszołomom. „Pisowcom”! No, a tego wszak nie można za nic. Więc cóż, mamy przypadek kobiety, której odebrano dzieci tylko dlatego, że uznano, iż jest za biedna, aby je mieć − choć wszyscy przedstawiciele lokalnej społeczności zapewniali, że, jakkolwiek biedna, jest to rodzina kochająca się i dobrze spełniająca wychowawcze obowiązki. Angażować się w taką sprawę? W życiu! Jakaś tam cholerna pegeerowska biedota i jakaś głupia „królica”, która uległa presji księdza proboszcza na rodzenie dzieci. Lepiej zając się męczeństwem nowojorskiego perwersa, którego zdjęcie wykorzystano w prezydenckim orędziu. O! To jest coś, to jest temat dla prawdziwej lewicy! Jeśli to ma być dla lewicy nadzieja, to znaczy, że nie ma dla niej żadnej nadziei. Co oczywiście mnie, od dawna uważającego lewicowe hasła za jedno wielkie oszustwo, ani specjalnie dziwi, ani martwi. RAZ
Monarchia - a podatki Tematem mojego kolejnego felietonu w "Dzienniku Polskim" stał się: Podatek od wynajmu Parlament uchwalił, a Pan Prezydent szybko podpisał, ustawę o podatku od najmu lokali – ustalająca stawkę 8,5% (przedtem część lokatorów płaciła 20%). Można napisać, jak jeden z internautów: "2,5 roku rządzenia - i pierwsza dobra ustawa". Inny jednak dopisał trzeźwo: „Jak się frajerzy zarejestrujecie, czyli ujawnicie - to za rok-dwa ONI podniosą stawkę na max”. Tymczasem prawda jest taka, że nie istnieje najmniejszy powód – poza pazernością „Rządu” na pieniądze – by taki podatek w ogóle pobierać. Jest to, co więcej, nonsens. Jeśli posiadam trzy pokoje, i w jednym trzymam tylko dwa krzesła – to za ten pokój nie płacę. Jeśli go komuś wynajmę – czyli postąpię pro-społecznie, zmniejszając popyt na lokale na rynku – to muszę IM płacić!! Można wiedzieć: za co reżym te pieniądze pobiera? Czy bardziej chroni tego lokatora? Czy bardziej chroni mieszkanie? Jednak dobrze wytresowani „obywatele” uważają, że Władza ma niezbywalne prawo opodatkować WSZYSTKO. Król nie miał. I tu jest pies pogrzebany! W monarchii - nawet absolutnej - uprawnienia króla były jednak ograniczone - nie tylko zwyczajowo: przez prawa lokalne i inne. Natomiast d***kracja jest ustrojem totalitarnym: Parlament (czasem potrzebując 2/3...) może WSZYSTKO. "Senatores - boni vires; sed Senatus: mala bestia!" JKM
DZIWNY PRZYPADEK EDWARDA MAZURA (Podwojny agent czy biznesman) Edward Andrzej Mazur (61 lat), bogaty amerykański biznesman, urodzony w Polsce, mający dwa paszporty: polski i amerykański, spędził 9 miesięcy w areszcie, czekając na ekstradycje do Polski. Następnie, 20 lipca 2007 r. został bezwarunkowo zwolniony na podstawie decyzji sędziego Sądu [Dystrykt Chicago] - Arlandera Keys'a. W Polsce Mazur był oskarżony o współudział w zamordowaniu byłego szefa policji generała Marka Papały, który został zastrzelony 25 czerwca 1998 r. przed swoim domem w Warszawie. Śledztwo w tej sprawie ciągnie się już 9 lat i ciągle nie widać jego końca. Wprawdzie zawodowi mordercy, zamieszani w zabójstwo generała, są już dawno w więzieniu lub nie żyją, to dotychczas nie znaleziono śladu prowadzącego do wysoko postawionych osób, które zleciły morderstwo, ani nie znane są ich motywy. Uznano, że zgromadzone przez lata dowdy, które przedstawiono Sądowi Dystryktu Chicago, są niewystarczające, aby zasądzić jego ekstradycję. Nie udowodniono jego roli w zorganizowaniu zabójstwa a większość dowodów oparta jest o zeznania gangsterów przebywających w polskich więzieniach. Jednakże, według polskich prokuratorów, Edward Mazur jest numerem "1" wśród osób zamieszanych w to przestępstwo, podobnie jak w wiele innych. Sprawa Edwarda Mazura jest częścią dużo większego śledztwa, dotyczącego działalności organizacji przestępczych typu mafijnego, łączącej gangsterów, biznesmenów i polityków w Polsce oraz zagranicą. Większość z tych ludzi była funkcjonariuszami służb specjalnych w komunistycznej Polsce, którzy przekształcili się w biznesmenów lub polityków po załamaniu się reżimu w 1989 roku. Mazur znał osobiście wielu z nich w latach 1970-tych i 1980-tych i utrzymywał z nimi ścisłe stosunki biznesowe i towarzyskie. Jego osobisty majątek, szacowany na 110 milionów dolarów, w większości pochodzi z transakcji dokonanych w Polsce przed i po 1989 roku. Polscy śledczy twierdzą, że znany chicagowski biznesman brał udział w nielegalnym handlu i przemycie narkotyków, w które zaangażowana była post-komunistyczna mafia, mająca powiązania z ZSRR oraz innymi państwami.
Polski, komunistyczny agent Ściśle tajne dokumenty, dotyczące Edwarda Mazura, znajdujące się w polskich archiwach (jak również prawdopodobnie w radzieckich/rosyjskich) wskazują, że został on zarekrutowany przez polskie służby wywiadowcze, działające na terenie Stanów Zjednoczonych na początku 1970 roku, zaraz po uzyskaniu amerykańskiego obywatelstwa (w 1969 r. po ukończeniu 23 lat). Mazur wyemigrował ze swoją matką do Ameryki z wioski na południu Polski na początku lat 1960-tych jako 15 lub16 letni chłopiec. Nie wiadomo dokładnie jak dostał się do USA. Według niektórych źródeł, najpierw pojechał do Ameryki Łacińskiej a później przedostał się do Chicago, gdzie mieszkał brat jego matki. Jego matka odziedziczyła trochę pieniędzy, które przeznaczyła na edukację syna w College oraz jego dalszą karierę w Stanach Zjednoczonych. Służby specjalne w Polsce znały te fakty, ponieważ MSW wydało im paszporty na podstawie Afidavit of Suppoprt, wystawionego przez rodzinę w Ameryce, co było podstawą do ich wyjazdu. Znając zasady rekrutacji agentów przez komunistyczne służby specjalne, można przypuszczać, że zainteresowały się one młodym człowiekiem, który odziedziczył trochę pieniędzy i wyjechał z Polski do Ameryki. Jednakże, przed wyjazdem był jeszcze na to za młody. Przypomniano sobie o nim dopiero kiedy studiował w College i uzyskał amerykańskie obywatelstwo. Młody, dobrze zapowiadający się amerykański inżynier, to właśnie to o co im chodziło. W tym czasie Edward Mazur musiał się zrzec polskiego obywatelstwa, aby otrzymać amerykańskie, ale po 1989 roku mógl je odzyskać i posiadać obydwa paszporty polski i amerykański. Rekrutowanie młodych Polonusów, tuż po uzyskaniu amerykańskiego obywatelstwa, było normalną praktyką komunistycznych służb specjalnych. Gdyby go zwerbowano przed wyjazdem, mógłby zgłosić to Urzędowi Imigracyjnemu w USA, co sprawiłoby wiele kłopotów. Kiedy Edward Mazur został agentem polskich służb specjalnych na ziemi amerykańskiej, był już obywatelem amerykańskim, studentem Engineering College w Chicago i człowiekiem, który mógł zrobić karierę zawodwą w Stanach Zjednoczonych. Dla komunistycznych służb specjalnych był bardzo cennym nabytkiem. Rozwój kariery zawodowej Edwarda Mazura w pełni potwierdził te oczekiwania. Mazur brał czynny udział w życiu polonijnym. Wspierał go nawet Edward Moskal, Prezes Kongresu Polsko-Amerykańskiego. Pracował jako menadżer w wielu amerykańskich kampaniach (United Technologies, AG McKee & Co., Cargill Inc., Demarex Inc., Stream Communications Inc.). Startując w połowie lat 1970-tych, był jednym z pierwszych amerykańskich biznesmenów inwestujących w komunistycznej Polsce. Jego działaność biznesowa w Polsce świadczy o tym, że był bardzo cenionym agentem przez polski kontrwywiad (Drugi Departament, MSW) aż do lat 1990-tych. W Polsce stał się również znanym biznesmanem, partnerem takich przedsiębiorstw jak Bakoma i Bioton. Polskie służby specjalne wykorzystywały talent Mazura oraz jego biura, aby szpiegować zagranicznych biznesmenów, działających i inwestujących w komunistycznej Polsce. Jednakże, jego mocna pozycja w komunistycznej Polsce nie uszła również uwagi obcym wywiadom, szczególnie CIA oraz KGB.
Czy był agentem CIA? CIA ani nie potwierdziła, ani nie zaprzeczyła, że Edward Mazur był również jej tajnym agentem, co jest przyjętą praktyką. Sam Mazur kategorycznie zaprzeczał jakoby był czyimkolwiek agentem, jednakże jego działalność i kontakty, szczególnie w Polsce i we Wschodniej Europie, przeczą tym zapewnieniom. Nie wiadomo w jaki sposób CIA ewentualnie zwerbowała Edwarda Mazura. Mogła go zaszantażować zdobytymi informacjami o jego powiązaniach z polskimi służbami specjalnymi. Zresztą, również sam mógł zaoferować współpracę CIA, aby udowodnić swoją lojalność wobec USA lub oczekiwać materialnej nagrody. Z tego co wiem z własnego doświadczenia, CIA nigdy nie wahała się rekrutować i kontrolować obcych agentów, wykorzystując ich do własnych celów. CIA szczególnie interesowała się Polską pod koniec lat 1970-tych i w połowie 1980-tych. W tym czasie pomiędzy służbami specjalnymi różnych krajów toczyła się "tajna wojna" o wykorzystanie zmian zachodzących w Polsce dla uzyskania korzyści politycznych i ekonomicznych. Był to również okres ostrej rywalizacji pomiędzy zagranicznymi organizacjami mafijnymi, których interesy krzyżowały się na terenie Polski. Dwie opinie, wyrażone przez dobrze poinformowanych przedstawicieli służb specjalnych w Polsce, potwierdzają pośrednio powiązania Mazura z amerykańskim wywiadem. Jan Bisztyga były wysoki oficer polskiego wywiadu oraz były doradca post-komunistycznego premiera Leszka Millera powiedział w wywiadzie dla prywatnej stacji telewizyjnej TVN 24 (polskie CNN), że "Mazur ma kontakty z amerykańskim wywiadem. Potwierdza to jego biografia oraz sukcesy jakie odniósł w Polsce. Na pewno nie przyjechał tutaj z własnej woli, ale dostał specjalne zadanie do wykonania". Kiedy prawicowe pismo Gazeta Polska zasugerowała, że Mazur był amerykańskim agentem, były szef polskiego kontrwywiadu w latach 1990-tych oraz były działacz Solidarności - Konstanty Miodowicz - odmówił komentarza dla PAP-u, zasłaniając się "tajemnicą państwową", ale przyznał, że Mazur był rzeczywiście informatorem służb specjalnych (polskich lub zagranizcznych). Dodał, że "służby te mogą być dumne, że miały tak dobrze ulokowanego swojego człowieka".
W marcu 2006 roku Gazeta Polska - tygodnik mający dobre stosunki ze słuzbami specjalnymi - donosiła, że po zmianie reżimu w 1989 roku Mazur kontynuował współpracę z polskim wywiadem, bądąc konsultantem UOP-u w latach 1992-1996. Penetrował on biznesowe i dyplomatyczne koła w kraju i zagranicą, śledząc powiązania pomiędzy politykami a gangsterami. Przekazywał informacje do UOP o byłych wysokich oficerach SB. Nowe władze polskie, wywodzące się z Solidarności, chciały kontrolować byłych wysokich funkcjonariuszy komunistycznych. Mazur zaprzyjaźnił się z nimi w czasach komunistycznych, kiedy pracował dla SB. Obecnie mógł spotykać się z nimi prywatnie przy wódce oraz wyciągać z nich informacje o ich tajnej działalności biznesowej, które następnie przekazywał do UOP-u. Według tygodnika, Mazur był tak mocno zaangażowany we współpracę z UOP, że dzwonił nawet do oficera operacyjnego z miejsc, gdzie odbywały się przyjęcia. Jak donosiła Gazeta Polska, w połowie lat 1990-tych Mazur pracował dla UOP-u kierowanym przez Konstantego Miodowicza i skupił się na zorganizowanej przestępczości. Trwało to do jesieni 1996 roku, kiedy to do władzy doszła inna ekipa - w rezultacie wygranych wyborów parlamentarnych. Wtedy to polecono oficerom UOP-u, aby teczki Mazura oddali do archiwum.
Według wielu publikacji, jakie pojawiły się w polskich mediach, Edward Mazur uczestniczył w rywalizacji wywiadów amerykańskiego i sowieckiego na terenie Polski. Pod koniec lat 1980-tych. Były oficer UOP-u ujawnił dziennikarzom, że Mazur wynajął apartament w ekskluzywnej dzielnicy Warszawy gdzie mieszkali członkowie rządu oraz bosowie partii komunistycznej, którą nazywano "Zatoką Czerwonych Świń". W sąsiednim apartamencie mieszkał słynny sowiecki szpieg-dyplomata Władimir Ałganow. Ałganow był bardzo towarzyskim człowiekiem i organizował suto zakrapiane alkoholem przyjęcia dla polskich polityków, wyciągając od nich cenne informacje. Mazur konkurował z Ałganowem o zdobycie najlepszych ekonomicznych kawałków "polskiego tortu": pierwszy dla wywiadu amerykańskiego a drugi dla rosyjskiego. Kilka lat później ta rywalizacja przybrała formę gorzkiej konkurencji o sprywatyzowanie najlepszych firm państwowych oraz o kontrolę nad polskimi bankami. W 1985 roku władze komunistyczne utworzyły specjalny fundusz, tzw. FOZZ (Fundusz Obsługi Zadłużenia Zagranicznego), którego celem było wykupowanie polskich długów zagranicznych. W rzeczywistości jednak był on zarządzany przez polskie komunistyczne służby specjalne jako "fundusz tajny". Tylko około 4% pieniędzy z tego funduszu było wykorzystane dla celów statutowych, reszta była użyta przez służby specjalne dla nagromadzenia zagranicą kapitału dla wysokich funkcjonariuszy partyjnych, którzy przewidywali już upadek reżimu i chcieli się przy tej okazji wzbogacić. W latach 1985-89 Mazur wziął udział w akcji wywiadu amerykańskiego dla zdobycia wpływów na politycznej i gospodarczej scenie Polski. W tym czasie CIA, reka w rekę z Mossadem, starały się przeciwstawić wpływom KGB oraz wywiadu zachodnioniemieckiego i francuskiego. W późniejszym okresie Izrael zbudował w Polsce swoje własne lobby, które nawet w niektórych przypadkach kolidowało z interesami amerykańskimi. W roku 1998 Mazur wziął udział we wspólnej naradzie wysokich oficerów KGB i CIA, którzy debatowali nad przyszłością Polski. Według opinii przedstawiciela polskiego wywiadu, który obserwował to spotkanie, Ałganow był tam "małą rybą", natomiast Mazur był "tutti". Później, w latach 1912-1996 kiedy sprawował funkcję konsultanta wydziału kontrwywiadu UOP, Mazur zasiadał w zarządzie przedsiębiorstwa Telegraf, które uczestniczyło w prywatyzacji około 200 polskich firm państwowych oraz w akcji wykupywania polskich długów w ramach FOZZ-u. Edward Mazur brał udział w lokowaniu tych zasobów a niektóre z nich kupił nawet dla siebie. Jego głównym zadaniem było jednak wspomaganie firm amerykańskich zainteresowanych zakupem funduszy FOZZ-u. Kapitał FOZZ-u posłużył do stworzenia bazy finansowej dla działania postkomunistycznych partii politycznych, jak również umożliwił wielu byłym wysokim komunistycznym dygnitarzom partyjnym przekształcenie się w biznesmenów. W takim to otoczeniu funkcjonował Mazur, przynajmniej do fatalnego dnia 25 czerwca 1998 roku, kiedy to jego bliski przyjaciel były szef policji, generał Papała, został zastrzelony przez wynajętego przez mafie zabójcę. Edward Mazur należał do małej grupki ludzi, którzy widzieli Papałę na kilka godzin przed jego tragiczną śmiercią. Wkrótce po tym zdarzeniu, Mazur został atresztowany a następnie szybko zwolniony, ale kilka lat później został oskarżony o zlecenie dokonania morderstwa Papały. Oskarża się go, że "zorganizował" zamach i oferował płatnemu mordercy $ 40 tys. za "uciszenie generała na zawsze". Minister Sprawiedliwości oraz Prokurator Generalny Zbigniew Ziobro przekazał dokumentację, która rzekomo miała świadczyć o udziale Mazura w zabójstwie generała Papały do Biura Prokuratora Federalnego USA. W 2006 roku polsko-amerykański biznesman został aresztowany i umieszczony w areszcie federalnym w Chicago, gdzie przez 9 miesięcy oczekiwał na decyzję sądu w sprawie ekstradycji do Polski. Nieoczekiwanie sędzia magistracki Arlander Kays wstrzymał process ekstradycji i polecił wypuścić Mazura z aresztu.
Do dzisiaj niewyjaśnione pozostaje pytanie czy Mazur był rzeczywiście winien, czy może ktoś go "wrobił" w to morderstwo?
David Dastych - były pracownik CIA
Zwalczając ogień ogniem Spektakularna porażka, jakiej doznały amerykańskie służby specjalne na początku stycznia pokazuje, ile mogą być warte plany Obamy dotyczące zwiększania wojskowych kontyngentów w Afganistanie. Posłanie na tamten świat siedmiu funkcjonariuszy CIA przez podwójnego agenta, a ściślej kogoś, o kim Amerykanie sądzili, że jest podwójnym agentem (bo ów Jordańczyk miał niby przejść na ich stronę po aresztowaniu), a tak naprawdę, udając, że pracuje dla USA, służył nadal Al-Kaidzie, dowodzi, iż ta ostatnia zaczyna działać w coraz bardziej wyrafinowany sposób, co z kolei nasuwa podejrzenia, że terroryści to nie tylko dzicz rzucająca się z ładunkami wybuchowymi w tłumy cywilów, ale i specjaliści w dziedzinie prania mózgu przeszkoleni przez jakieś służby kontrwywiadowcze. Cała ta sprawa szeroko jest komentowana w prasie anglosaskiej, chodzi tu bowiem już nie tylko o to, że – jak było w przypadku wejścia nieproszonej pary do Białego Domu na przyjęcie wydane przez amerykańskiego prezydenta – lecz o skuteczność sił sprzymierzonych w walce z – co tu dużo kryć – wciąż świetnie się trzymającymi przedstawicielami Al-Kaidy. Problem jest nielichy, na co zresztą zwracał uwagę jeden z wojskowych ekspertów, którego słyszałem po południu w Jedynce, ponieważ organizatorzy zamachów na WTC, jak i w Londynie, to były osoby żyjące na co dzień w społeczeństwie i w świecie, którego nienawidziły, a sprawiające wrażenie zasymilowanych. Oczywiście w przypadku Jordańczyka, który dokonał samobójczego zamachu na agentów CIA, zapewne przedwcześnie stwierdzono jego „asymilację”, nie zmienia to jednak faktu, iż ktoś musiał przecież uznać, że niegdysiejszy wróg, po roku od aresztowania został przewerbowany przez CIA i – co więcej – nadaje się do infiltrowania środowiska, z którym był związany. W. Bukowski w „Moskiewskim procesie” (Warszawa 1998, s. 120-121) opisuje „młyn”, tj. jedną z metod wyłapywania szpionów w 1941 r. przez sowieckie służby specjalne: „Sprawdzanie” w sławetnym „młynie” wyglądało następująco: osobie podejrzanej o szpiegostwo lub działalność antysowiecką polecano wykonać za granicą zadanie rzekomo wyznaczone przez NKWD. Po uzyskaniu zgody „podejrzanego” na wykonanie tego zadania odgrywano przerzut tej osoby z rzekomej sowieckiej strażnicy na terytorium Mandżurii i aresztowanie jej przez japoński patrol. Następnie „aresztowanego” przewożono do budynku „japońskiej misji wojskowej”, gdzie go przesłuchiwali funkcjonariusze NKWD występujący jako agenci wywiadu japońskiego i rosyjscy emigranci białogwardziści. Przesłuchanie miało na celu wymuszenie na „przesłuchiwanym” przyznania się do współpracy z „wywiadem sowieckim”: odbywało się w szczególnie ciężkich warunkach mających na celu moralne złamanie delikwenta, stosowano też różnego rodzaju groźby i metody fizycznego nacisku. Wiele osób, podstępnie wciągniętych w tę intrygę, sądząc, że rzeczywiście znajdują się na terytorium wroga i w każdej chwili grozi im fizyczne unicestwienie, opowiadało funkcjonariuszom NKWD, udającym Japończyków, swoich związkach z organami NKWD i o zleconych im zadaniach, które mieli wykonywać w Mandżurii. Niektórzy z nich, zastraszeni, pod wpływem przymusu fizycznego przekazywali pewne informacje o Związku Sowieckim. Po zakończeniu przesłuchania, trwającego niekiedy kilka dni i nawet tygodni, funkcjonariusze „wywiadu japońskiego” przewerbowywali „zatrzymanych” i przerzucali ich na terytorium Związku Sowieckiego z zadaniem wywiadowyczym. Finał tej prowokacyjnej zabawy polegał na tym, że organy NKWD aresztowały „sprawdzanego”, a następnie OSOskazywało go jako zdrajcę ojczyzny na wieloletnie więzienie albo na rozstrzelanie.” To jest wyrafinowanie wedle sowieckich standardów. Przy tychże standardach prania mózgu z piekła rodem wydaje się, że szkoła amerykańska jeszcze pracuje na starych, behawiorystycznych podręcznikach psychologii, zgodnie z kanonami których, ocenia się kogoś po zewnętrznym zachowaniu, nie wnikając w to, co myśli i czuje naprawdę (któż to bowiem, u licha, może wiedzieć?!, rzekłby stary J. Watson lub B. Skinner). O ile jednak zrozumiała jest taka behawiorystyczna tendencja w pop kulturze i socjotechnice, które przenikają amerykańskie media, o tyle w przypadku pracy kontrwywiadowczej rozsądek podpowiadałby pewną wstrzemięźliwość. Oczywiście, związków Al-Kaidy z Rosją jakoś nikt nie może wytropić, ale jak dla mnie to na kilometr tam posowieckimi służbami pachnie, które potrafią nauczyć technik takiego kamuflażu, o jakim agentom CIA się nie śniło. Zresztą, jak pamiętamy, te służby zajmowały się szkoleniem terrorystów w pradawnych czasach zimnej wojny, o której Zachód bardzo szybko i zgoła przedwcześnie zapomniał. Może więc jest i czas na przebudzenie? Zszokowani Amerykanie porównują tę tragedię z atakiem na ambasadę USA w Bejrucie z 1983 r., a więc paralele z zimną wojną mimowolnie się nasuwają. Pytanie tylko, czy Amerykanie są w stanie jeszcze zapanować nad sytuacją w swoich służbach, skoro pod wodzą Obamy wybrali przyszłość, zbliżenie z Rosją i „walkę o pokój”, za którą prezydent USA zaocznie dostał Nobla? FYM
"Iwan" bał się zemsty TVN24 dotarła do wniosków Artura Zirajewskiego o przedterminowe zwolnienie z więzienia. W jednym z nich "Iwan" pisze, że podczas rozmowy z wychowawcą w gdańskim areszcie śledczym "odebrał jego słowa jako zastraszanie". W innym napisał: "Jakakolwiek organizacja przestępcza prędzej mnie zabije, niż przyjmie w swe szeregi". Wnioski, do których dotarł reporter TVN24 Michał Lewandowski, pochodzą z okresu listopad 2008-grudzień 2009. W listopadzie 2008 r. "Iwan" swój wniosek uzasadniał tym, że odsiedział już większość kary 15 lat więzienia. Zaznaczył, że z powodu współpracy, jaką podjął z organami ścigania w sprawie zabójstwa generała Marka Papały, nie ma już powrotu do świata przestępczego po wyjściu z więzienia. Argumentował też, że potrzebują go dorastający synowie, bo nie chciał, aby poszli w jego ślady. W uzupełnieniu do wniosku Zirajewski pisał m.in."Jakakolwiek organizacja przestępcza prędzej mnie zabije, niż przyjmie w swe szeregi. Tylko na wolności będę mógł odpowiednio zareagować i ochronić siebie i rodzinę" - napisał "Iwan" w uzasadnieniu do wniosku. Według opinii Aresztu Śledczego Zirajewski zachowywał się za kratkami przeciętnie. Był karany i nagradzany za zachowanie, przy czym nagród było więcej. Interesujący jest wątek kary, jaką miał dostać za samowolne opuszczenie celi przy wydawaniu posiłku oraz wulgarne wyzwiska kierowane pod adresem jednego z wychowawców. Zirajewski napisał, że po tym incydencie rozmawiał z wychowawcą i zachował się w ten sposób, bo wychowawca napisał o nim nieprawdę w jednym z raportów. W piśmie do sądu "Iwan" zrelacjonował rozmowę po incydencie z wychowawcą tak: "Treść słów, które wypowiedział, a odebrałem je jako zastraszenie na razie pominę, ale ma to związek ze sprawą, w której występuję w charakterze świadka". Zirajewski był najważniejszym ze świadków w sprawie zabójstwa gen. Marka Papały. Do wniosku z 2008 r. dołączył też oświadczenie, w którym napisał, że po ewentualnym wypuszczeniu z więzienia sam weźmie "pełną odpowiedzialność" za swoje i rodziny bezpieczeństwo. Z dokumentów, do których dotarła TVN24, wynika, że po opuszczeniu więzienia Zirajewski planował podjęcie pracy. W aktach jest pismo prywatnej firmy z Jarosławca, która deklarowała chęć zatrudnienia, a nawet zakwaterowania "Iwana". Miał też plany dalekosiężne. Pisał do sądu: "Po opuszczeniu zakładu podejmę pracę, a w późniejszym czasie, gdy ureguluję swoje sprawy sądowe i zobowiązania jako świadek, otworzę własną działalność i to raczej poza granicami Polski, ze względów bezpieczeństwa". Sąd rozpatrzył negatywnie wniosek na początku 2009 r. Argumentował m.in., że postawa Zirajewskiego nie gwarantuje tego, że nie wróci do działalności przestępczej, został skazany za zabójstwo oraz że konieczna jest dalsza jego resocjalizacja w warunkach odizolowania. Kolejny wniosek o wcześniejsze wypuszczenie z więzienia Zirajewski skierował do gdańskiego sądu penitencjarnego w kwietniu 2009 r. Tu ponownie pojawia się wątek zastraszania. "Próbowano mnie zastraszyć, zmuszając do wycofania zeznań (o tym fakcie oczywiście prokuratura została poinformowana), jednak pomimo wszystko jestem konsekwentny w swoim postępowaniu, ponieważ naprawdę mam zamiar zmienić swoje życie" - napisał Zirajewski. W tym wniosku ponownie wspomniał, że nie ma powrotu do świata przestępczego i chce zająć się rodziną. Prosił też, aby sąd przed wydaniem decyzji zwrócił się po opinię w jego sprawie do Prokuratury Apelacyjnej w Warszawie, z którą współpracował w sprawie zabójstwa generała Papały. Sąd ponownie odrzucił jego wniosek. Tym razem Zirajewski odwołał się od tej decyzji do Sądu Apelacyjnego w Gdańsku. Ten w sierpniu 2009 r. podtrzymał decyzję odmowną argumentując m.in., że przedterminowe zwolnienie Zirajewskiego "kłóciłoby się ze społecznym poczuciem sprawiedliwości". Ostatni wniosek Artura Zirajewskiego o przedterminowe zwolnienie pochodzi z 16 listopada 2009 r. Tym razem jego pismo jest wyjątkowo krótkie i zagadkowe. "W mojej ocenie zmiany, które przez ten długi okres (pozbawienia wolności - przyp. red.) we mnie zaszły, są na tyle nieodwracalne, że z całą powagą i stanowczością mogę powiedzieć, że po opuszczeniu zakładu karnego nie powrócę na drogę przestępczą i przyznam, że owe zmiany nastąpiły bardzo niedawno. Nie chcę odnosić się do tego, co to było, bo sąd i tak by nie uwierzył, a ja nie chciałbym być postrzegany jako wariat, ale proszę mi wierzyć, mój powrót do przestępstwa jest po prostu niemożliwy" - napisał "Iwan". Tego wniosku sąd już nie zdążył rozpatrzyć. Artur Zirajewski 3 stycznia zmarł w gdańskim Areszcie Śledczym. Sprawa została umorzona dzień później. Wydając opinie do wniosków Zirajewskiego, Areszt Śledczy we wszystkich sprawach odnosił się do nich negatywnie. Nie popierała ich także prokuratura. Po śmierci "Iwana" minister sprawiedliwości Krzysztof Kwiatkowski powołał specjalny resortowy zespół do wyjaśnienia tej sprawy, na którego czele stanął wiceminister Stanisław Chmielewski. O dotychczasowych ustaleniach minister i przedstawiciele sądownictwa poinformują na konferencji prasowej. Najważniejszym pytaniem na jakie będą musieli odpowiedzieć uczestnicy konferencji jest: dlaczego w więziennym szpitalu gangsterowi nie podawano środka przeciwzakrzepowego zaordynowanego w Pomorskim Centrum Toksykologii? Niejasnych jest także kilka innych kwestii: planowanej na chwilę przed tym, jak trafił do szpitala, ucieczki, którą umożliwić mu miało połknięcie dużej ilości środków nasennych, dzięki czemu trafił do szpitala.
10 stycznia 2010 Zgrywać swoją pokraczność... Pan generał Waldemar Skrzypczak, były już dowódcza Wojsk Lądowych, nad grobem poległego żołnierza w Afganistanie, podczas pełnienia „ misji”, bo nie będącego na wojnie, a „ misja” nie jest przecież wojną ,powiedział:” My wiemy, czym walczyć. Nie urzędnicy wojskowi, biurokracja ma nam mówić, czym mamy walczyć. To my wiemy, czym mamy walczyć i chcemy, żeby nas słuchano. Zabrano nam kompetencje, zostawiając odpowiedzialność. Czy nadejdzie czas, że ktoś, kto zaniedbał te kwestie, poniesie odpowiedzialność”( Nasz Dziennik, 18.08. 2009) Odpowiadam panu, pani generale… Nie poniesie! Tak jak w setkach spraw, które wydarzyły się w Polsce przez ostatnich dwadzieścia lat.. Bo mamy w Polsce karykaturę upolitycznionej sprawiedliwości , zgodnie z zasadą Gerwazego –Klucznika:” Wygrasz w polu, wygrasz i w sądzie”(!!!) Sprawiedliwość jest po stronie silniejszego i bardziej wpływowego, tak jak sądy i prokuratura są niezależne, ale tylko od aktualnie niesprawujących władzy. Jednostki wojskowe znikają bez opisania ich historii, a fotografie dowódców trafiają do pieca, na przykład historia jednostek artylerii w Toruniu; znikają materiały archiwalne z zakładów przemysłowych, np. ciągnik artyleryjski D-350 Mazur, który był produkowany w Łabędach. Polska armia jest redukowana do liczby żołnierzy potrzebnych do udziału w „ misjach”. I przypomnieć sobie, że swojego czasu mieliśmy 380 000 żołnierzy(!!!!). Dzisiaj niewiele ponad 90 000, w tym głównie oficerowie i podoficerowie oraz personel pomocniczy, którego jest więcej niż żołnierzy. Niektóry złośliwi twierdzą, że całe nasze wojsko jest w Afganistanie.. (???)Nie wiem, czy nazwa ciągnika artyleryjskiego o nazwie D-350 Mazur, ma coś wspólnego, z panem Mazurem podejrzanym o zabójstwo gen. Papały, w której to sprawie zginęło już , zmarłych naturalną śmiercią samobójczą – dwunastu potencjalnych świadków.. Służby specjalne i mafiozi robią co chcą, w demokratycznym państwie prawnym urzeczywistniającym zasady społecznej i osobliwej sprawiedliwości. (???). Nie jest to jeszcze szokująca statystyka, bo przy zabójstwie takiego prezydenta Kennedyego zginęło w tajemniczych okolicznościach ponad sześćdziesiąt osób(???). Ale tam chodziło o większą stawkę, niż ukrycie zabójców i zleceniodawców generała polskiej policji. Chodziło o pominięcie Banku Rezerw Federalnych w drukowaniu olbrzymich pieniędzy, bez ich pośrednictwa.. Puściły nerwy generałowi, ale to niczego nie zmieni.. Bo jest to fragment większej całości. Procesu wasalizacji państwa polskiego, pozbawionego suwerenności, pozbawiania go przemysłu ciężkiego, żeby w przyszłości samodzielnie nie mógł wyprodukować, ani jednego czołgu, ani jednego pistoletu, ani jednego naboju.. Najlepiej niech robi ciapy z łyka, rozbudowuje centra kulturalne, buduje kosztowne muzea, gdzie będzie prowadzona propaganda lewicowa i walczy z urojonym globalnym ociepleniem za ciężkie pieniądze.. No i pośle się młodzież- tak jak w Powstaniu Warszawskim, bez broni, na Placu Narutowicza, żeby zdobywała gniazda karabinów maszynowych.. W ciągu pół godziny cały plac zasłany był ciałami młodych ludzi, których idioci - dowódcy posłali na śmierć.. O czym opowiadał marszałek Wiesław Chrzanowski, powstaniec warszawski.. „Poszli nasi, w bój bez broni”..- jeszcze potem kazali sobie podśpiewywać. Żaden nie dobiegł na odległość rzutu granatem! Pan generał ma oczywiście rację, że biurokracja, która na niczym się nie zna, tylko jak się zadekować i nas obskubać, zabiera nam kompetencje , zostawiając nam odpowiedzialność.. Ale tak jest także w życiu cywilnym, na każdym biurokratycznym kroku, który biurokracja robi przeciwko nam, za nasze pieniądze.... Bo dla mnie podział jest oczywisty… Są ONI- i jesteśmy – MY! MY wypracowujemy- a ONI – trwonią! I jeszcze ich utrzymujemy pod przymusem jako niewolnicy biurokracji.. I wmawiają nam na co dzień, że jesteśmy ludźmi wolnymi… Dopłaty, dotacje, kominowe wydatki, „kultura”, „ ekologia”, służby kontrolne, marnotrawstwo, marnotrawstwo i jeszcze raz marnotrawstwo.. Bo do budowy marnotrawnego socjalizmu potrzebne są tylko trzy rzeczy: marnotrawstwo, marnotrawstwo i …marnotrawstwo. No właśnie, skoro przy marnotrawstwie jesteśmy, a ono odbywa się na ogół pod jakimś hasłem, na przykład pod hasłem naszego bezpieczeństwa, to przypomnijmy niedawną sprawę z Warmińsko- Mazurskiego, gdzie tamtejszy Urząd Marszałkowski wydał pieniądze( niestety nie mam informacji o jaka sumę chodzi!) na- uwaga!- kolce dla wędkarzy(???)
Pomysłodawcą takiego pomysłu był pan Jacek Protas, tamtejszy marszałek województwa protegowany i działacz Platformy jak najbardziej Obywatelskiej, kiedyś nauczyciel wychowania fizycznego i trener koszykówki.. Dzisiaj marszałek! No i co, Lenin nie miał racji?
Kucharka też może rządzić województwem..- jak tylko ma poparcie i o oczywiście chce. Jak to w demokracji. Psychiatra, pan Klich z Platformy Obywatelskiej rządzi polską amią, a niedawno zdymisjonowany dowódca Rządowego Centrum Bezpieczeństwa ze swojego stanowiska, pan kapitan Przemysław Guła, też był lekarzem. Nie mam danych o pozostałych dziesięciu osobach, które razem z panem kapitanem podały się do dymisji, ale mniejsza o to.. Takie są standardy demokracji! A wszystkie te dymisje były przy okazji naturalnego samobójstwa, jakim poddał się pan Grzegorz Michniewicz, dyrektor Kancelarii Premiera Donalda Tuska. Jakoś media, jakby kierowane instynktem samozachowawczym, nie rozdrapują tej sprawy.. „ Niezależni” i „ śledczy” funkcjonariusze służb , poprzebierani za dziennikarzy, mają inne- ważniejsze sprawy na głowie. No i pogoda jest nieciekawa. Bardzo ślisko i niebezpiecznie. Tamtejsza Gazeta Wyborcza napisała, że:” Urząd Marszałkowski w Olsztynie kupił kolce asekuracyjne, które będą rozdawane ,miłośnikom wędkarstwa podlodowego. Akcja ma nie tylko poprawić bezpieczeństwo, ale podnieść atrakcyjność turystyczną regionu”(???) Jeśli pan marszałek Jacek Protas uważa, że rozdawanie” za darmo”, kolców asekuracyjnych, za które zapłacą podatnicy, podniesie atrakcyjność turystyczna regionu, to niech również zacznie rozdawać piłki do koszykówki, to podniesie wzrost, grających w koszykówkę. Bo nie może być tak, żeby łowiący ryby w przerębli sami sobie kupili kolce asekuracyjne, drabiny asekuracyjne i inne gadżety, jak uważają, że jest to im potrzebne do łowienia ryb w przerębli. Bo jak wchodzą na pękający lód- to przecież ich problem. Chyba, że panu marszałkowi chodzi o to, żeby zachęcić łowiących ryby w przerębli, żeby gremialnie wchodzili na taflę lodową i w zwartej kolektywnej grupie- szli na dno. Taki przyrząd przypomina skakankę. Na końcach mocnego sznurka są kolce. Człowiek, pod którym zapadnie się lodowa tafla, wbija kolce w lód i zapiera o sznurek, dzięki czemu może podciągnąć się i wyjść z wody. W zestawie- zakupionym przez marszałka pana Jacka Protasa jest również gwizdek, aby móc wezwać pomoc(???). Najbardziej zafrapował mnie gwizdek i już wyobrażam sobie człowieka tonącego ponieważ pękła tafla lodowa, jak szuka tego gwizdka będącego w zestawie zakupionym przez marszałka województwa warmińsko- mazurskiego. A nie daj Boże, jak poświęci życie w poszukiwaniu tego gwizdka.. „Bo każda śmierć jest niepotrzebna”- jak mówi rzeczniczka Komendy Wojewódzkiej w Olsztynie, pani Anna Fic. Pan marszałek Jacek Protas założył nawet i jest jego prezesem, Stowarzyszenia „Dom Warmiński”, którego zadaniem jest budowa marki turystycznej Warmii, za pieniądze gminne, europejskie, centralne… Ot- dużo samorządowo- biurokratycznej roboty.. Ale zaciekawiło mnie co innego? Dlaczego to Stowarzyszenie nie nazywa się „Dom Warmińsko- Mazurski”(????) Bo przecież województwo jest warmińsko- mazurskie Czyżby Platforma Obywatelska już przygotowywała zwrot Mazur -Niemcom??? To jest tylko taka moja prywatna wątpliwość i zastanowienie.. Pokraczność jest często pełna zgrywy i niedoskonałości. Ale może być pouczająca. WJR
Trzy dni do Kapicy Na wtorek komisja śledcza zaplanowała przesłuchanie Jacka Kapicy, i jeśli do tego czasu nie wydarzy się nic niespodziewanego, Platforma może się boleśnie przekonać, że to co ją spotkało w piątek to żaden cios w zęby, najwyżej lekki prztyczek. Cios w zęby, i to nie jeden, dopiero przed nią. Począwszy od wtorku. Przesłuchanie niedawno namaszczonego na niezłomnego bohatera walki z hazardem Kapicy może być przełomowe i na nowo przywrócić zainteresowanie sednem "afery Chlebowskiego", i tym jak się wobec niej zachował premier i inni najważniejsi politycy partii rządzącej. Kapicę czeka seria bardzo trudnych pytań, większość z nich będzie jednak dużo trudniejsza dla jego politycznych patronów niż dla niego samego, mam odrobinę nadziei, że zwycięży w nim instynkt samozachowawczy i nie będzie próbował na siłę ciągnąć nie trzymającej się kupy narracji Platformy, tylko powie jak było. Pytań jest mnóstwo, a Kapica może być najsłabszym ogniwem, bo w przeciwieństwie do kolejnych świadków, sam ma na sumieniu prawdopodobnie tylko nadmierną uległość i brak asertywności, nie jest też zawodowym politykiem, więc znacznie trudniej mu będzie kłamać w żywe oczy. Zapowiada się ciekawe przesłuchanie, oto kilka wątków, które śledczy powinni poruszyć, a które warto sobie odświeżyć przed wtorkiem.
Skąd się wzięła ustawa? 15 kwietnia 2008 Jacek Kapica mówi Rzeczpospolitej, że rząd będzie chciał uwolnić hazard internetowy, ale prace nad nową ustawą zaczną się dopiero w drugiej połowie roku. Ale już po dwóch tygodniach był gotowy projekt nowelizacji, z tym, że zamiast zapowiadanego opodatkowania hazardu internetowego, znalazła się w nim liberalizacja hazardu tradycyjnego - całkowite zniesienie limitów dla kasyn i salonów gier. Co spowodowało takie przyspieszenie prac, a przede wszystkim zmianę ich kierunku?
Dlaczego Kapica chciał zniesienia limitów lokalizacyjnych dla kasyn i salonów gier? Właściwie jedyną dużą zmianą wprowadzaną pierwszym projektem ustawy było uwolnienie salonów gier i kasyn, w uzasadnieniu Kapica tłumaczył konieczność zniesienia limitów lokalizacyjnych tym, że "Istniejące przepisy w znaczący sposób ograniczają możliwości lokalizowania kolejnych ośrodków gier, szczególnie w dużych miastach, w których istnieje faktyczne zainteresowanie tą formą rozrywki. Konsekwencją powyższego jest ograniczenie realnych możliwości funkcjonowania w nich kolejnych ośrodków gier, jako miejsc mających zaspokajać potrzeby ludności w zakresie rozrywki". Kto go przekonał, że jest to problem na tyle istotny, że trzeba szybko - o wiele szybciej niż planowano - znowelizować ustawę? I dlaczego pytany o pomysł zniesienia limitów lokalizacyjnych Kapica wprowadził w błąd opinię publiczną wskazując, że był to postulat wypracowany w Komisji Trójstronnej? A może to Kapicę wprowadzono w błąd? Z kim o tym rozmawiał, kto przychodził do niego w sprawie zniesienia limitów? Czy w tamtym czasie kontaktował się z nim w tej sprawie Adam Szejnfeld?
Tajemnicze spotkanie (spotkania?) w lipcu 2008 Z czyjej inspiracji lub na czyje polecenie w lipcu 2008 Kapica zaprosił na spotkanie Koska? Jaki był cel i przebieg tego spotkania, i po co zostało zorganizowane dosłownie w przededniu ostatecznego "klepnięcia" projektu ustawy? Czy dość niestandardowe jak na Kapicę zaproszenie Koska miało związek z jego interwencją u Tuska tydzień wcześniej? Ile było tych spotkań w dniach 16-18 lipca? W dokumentach komisji jest zaproszenie na spotkanie 16 lipca 2008, ale Kosek w liście do Szejnfelda wspomina o spotkaniu swojego przedstawiciela z Kapicą w dniu 18 lipca, czy chodzi o to samo spotkanie, którego datę przełożono, czy o dwa różne? Jeśli o dwa różne, to kto był tym przedstawicielem Koska, z którym Kapica spotkał się 18 lipca? Czy spotykając się z nim 18 lipca wiedział, że rozmawia z przedstawicielem Koska? I - zupełnie bez związku - czy 18 lipca spotkał się z Chlebowskim? No i na koniec, dlaczego ta korespondencja nie znalazła się w BIP-ie ministerstwa, a fakt spotkania z Koskiem wypłynął dopiero przy okazji przesłuchania Cendrowskiej? Czy ze spotkania z Koskiem i jego przedstawicielem Kapica sporządził notatki służbowe, komu relacjonował ich przebieg?
Notatka z 28 lipca 2008 Według "Kalendarium Arabskiego" tego dnia Kapica napisał dla Tuska notatkę poświęconą wnioskowi zgłoszonemu przez Szejnfelda 11 dni wcześniej. Szejnfeld tuż po zakończeniu Komitetu Rady Ministrów, na którym przedstawiciel Ministerstwa Gospodarki nie zgłaszał sprzeciwu wobec ustawy, wysłał pismo, w którym postuluje zniesienie dopłat. Pismo Szejnfelda było nie tylko dziwne, ale także niezgodne z regulaminem, bo uwagi do projektu, który ma być rozpatrywany można zgłaszać do godz. 12 dnia poprzedzającego posiedzenie, a nie już po nim, zwłaszcza jeśli się na nie wysłało swojego przedstawiciela, a ten dopłat nie oprotestował. Wniosek Szejnfelda można więc było pominąć jako nieregulaminowy, lub odrzucić jako merytorycznie nieuzasadniony. Dlaczego Kapica nie skorzystał z żadnego z tych prostych rozwiązań tylko postanowił napisać o nim w notatce dla samego premiera? Dlaczego zrobił to dopiero po 11 dniach? Jak wyglądało spotkanie poświęcone notatce Kapicy, w którym brali udział Kapica, Nowak, Derdziuk i Boni? Jakie padały argumenty, jakie zapadły decyzje? A przede wszystkim, dlaczego w ogóle tyle zachodu z nieregulaminowo zgłoszonym wnioskiem, sprzecznym z założeniami ustawy?
Kto i kiedy polecił Kapicy przygotowanie nowej ustawy? Michał Boni mówił w Sejmie, że decyzja o pisaniu nowej ustawt zapadła 30 lipca 2009, i od tamtego dnia trwały prace. Tymczasem nic nie wskazuje, żeby tak było, także notatka ze spotkania Kapica-Tusk. Nie ma żadnego dokumentu, który to potwierdza, a publiczne wypowiedzi wielu dobrze poinformowanych osób sugerują, że nawet jeśli taka decyzja zapadła to była to najpilniej strzeżona - także przed pracownikami Ministerstwa Finansów i politykami Platformy - tajemnica. A zatem kto, kiedy, w jakiej formie i z jakim uzasadnieniem kazał Kapicy pisać ustawę od nowa? Kto przedstawił Kapicy założenia nowej ustawy i brał udział w jej pisaniu? Dlaczego rzekomo od sierpnia piszący nową ustawę Kapica jeszcze 1 października mówił w TVN24 "Ministerstwo Finansów na żadnym etapie nie odstąpiło od wprowadzenia dopłat do gier. Ostatni projekt tej ustawy z moją akceptacją, wiszący na stronie internetowej Ministerstwa Finansów zawiera te dopłaty. Porównywanie tej sprawy do afery Rywina, to jest hucpa polityczna, bo w tamtym przypadku doszło do zmiany przepisów, a w tym nie doszło i to jest diametralna różnica". Przecież podobno w chwili gdy wypowiadał te słowa, od ponad miesiąca (w wersji Cichockiego) lub dwóch (w wersji Boniego) pisał już całkiem nową ustawę.
Co się działo po wybuchu afery hazardowej? Czy ktoś się z nim spotykał, żeby ustalić co wie, omówić strategię, przygotować go do występów w mediach? Dlaczego w pierwszych dniach po wybuchu "afery Chlebowskiego" Kapica pytany o niego powiedział w TVN24 "O dopłatach do gier hazardowych chyba nie rozmawiałem z Chlebowskim, nie pamiętam w tej chwili. (...) Dajmy już spokój temu co było, czy była rozmowa czy jej nie było. Na pewno nie była to rozmowa w kontekście jakiegoś pana o konkretnym nazwisku", choć w notatce dla premiera nie miał oporów przed wymienianiem nazwisk i pamiętał, że to Chlebowski mu mówił, że Drzewiecki może odpuścić dopłaty "Premier Tusk zapytał czy wiedziałem, że Ministerstwo Sportu i Turystyki jest skłonne do zrezygnowania z dopłat do gier? Stwierdziłem, że taką sugestię skierował chyba do mnie Przewodniczący Z. Chlebowski w kwietniu bądź w maju br". Czy po wybuchu afery ktoś Kapicę przygotowywał do tego co i jak ma przedstawiać opinii publicznej? Jak wyglądały po 14 sierpnia, a zwłaszcza po wybuchu afery w mediach, jego kontakty z Tuskiem, Chlebowskim, Drzewieckim, Schetyną, Szejnfeldem i Cichockim (spotkanie po spotkaniu, rozmowa po rozmowie)? Lista tematów, o których warto porozmawiać z Kapicą jest oczywiście dużo dłuższa, a każdy z nich to potencjalna katastrofa. Bez względu na to jak się będzie starał, Kapica może pogrążyć nie tylko już umoczonego (ale nie na tyle, żeby partia go opuściła) Chlebowskiego, ale także dużo cenniejsze od niego postaci, z Tuskiem włącznie. Jeśli Kapicy nie uda mu się przekonać opinii publicznej, że w ekspresowym tempie przygotował ustawę znoszącą limity lokalizacyjne, bo źle zrozumiał pismo Pawlaka i naprawdę myślał, że to Komisja Trójstronna postuluje, pogrąży tego, którego będzie musiał wskazać jako inspiratora pierwszego projektu ustawy. Jeśli nie uda mu się jakimś cudem udowodnić, że naprawdę nową ustawę zaczął pisać po 30 lipca 2009, a nie dopiero po 26 sierpnia, pogrąży z kretesem Tuska i Boniego, którzy przekonywali, że decyzje o nowej ustawie zostały podjęte już 30 lipca i od tamtego czasu Kapica intensywnie pracował nad nową ustawą, nawet jeśli nic nie wskazuje, że do października ktokolwiek w Ministerstwie Finansów i samej Platformie o tym wiedzał. Jeszcze 30 września rzecznik Ministerstwa Finansów Witold Lisicki mówił dziennikarzom "Projekt ustawy jest znany od wiosny 2008 r. i wszystko pod względem legislacyjnym jest klarowne i czytelne". O nowej ustawie do samego końca nie wiedzial chyba nawet sam Grzegorz Schetyna, bo jeszcze 8 października zdawał się sądzić, że to nad czym pracuje Ministerstwo Finansów to całkiem stara ustawa, zaczęta jeszcze przez PiS i przygotowywana przez Platformę od 2008 roku. "Także ustawę, którą PiS przygotował, a która teraz jest procedowana przez ministerstwo i przygotowywana na Radę Ministrów, też ma swoją bardzo burzliwą historię z udziałem największych polityków PiS-u". Jeśli Kapica do wtorku nie wymyśli czegoś co logicznie spina całkowicie do siebie nie przystające wypowiedzi i fakty, nie będzie trudno wykazać, że Tusk i Boni mijali się z prawdą w kwestii tego, kiedy porzucono prace nad starą ustawą. Mam bogatą wyobraźnię, ale scenariusz, w którym wszystko to wszystko zacznie do siebie pasować po prostu chyba nie istnieje. Kapica może się więc stać, jak to ładnie kiedyś określił Kwaśniewski, "pogrzebaczem" Platformy. Dlatego nie bardzo wierzę w to wtorkowe przesłuchanie. Przez najbliższe trzy dni wiele się może zdarzyć, i gdyby ktoś przyjmował zakłady, postawiłabym na to, że się zdarzy. Nie wypalił pomysł zablokowania komisji poprzez wyrzucenie z niej opozycji, ale przecież nie wszystko stracone. Przesłuchanie Kapicy można jeszcze odwlec na dziesiątki sposobów, a w międzyczasie dopracować plan rozgonienia komisji. Nie zdziwię się więc, jeśli we wtorek Kapica lub Sekuła zachoruje i trzeba będzie przełożyć posiedzenie, a może będziemy świadkami kolejnej awantury o Kempę i Wassermanna (komisja może ich przecież ponownie wykluczyć jeśli w poniedziałek znajdzie się jakiś porażający kwit, ostatecznie jakiś śledczy z Platformy w proteście przeciwko powrotowi PiSowców wystąpi z komisji i trzeba będzie zrobić przerwę na powołanie następcy), a może stratedzy Platformy wymyślą coś jeszcze innego, żeby zapobiec katastrofie. Będą też musieli wymyślić coś, czym będzie można przesłuchanie lub nieprzesłuchanie Kapicy przykryć, spodziewam się więc jakiejś spektakularnej decyzji personalnej, ważnej wypowiedzi, czegoś co skupi uwagę opinii publicznej. Zapowiada się nerwowy tydzień. Kataryna
Dlaczego skorpion użądlił żabę? Ktoś w komentarzach do moich wpisów uparcie powtarza frazę: „Zaledwie (n) dni pozostało do wysunięcia przez Unię żądania, by wszystkie państwa ujednoliciły podatki”. Chodzi o to, że ja zapowiedziałem, że nie minie sześć miesięcy, a żądanie takie zostanie wysunięte. W rzeczywistości nastąpiło to wcześniej. Proszę sobie zerknąć na stronę: Unioparlament chce harmonizacji podatkowej INFO: Z raportu przygotowanego przez ekspertów doradzających Parlamentowi Europejskiemu wynika, że kryzys jest dobrym czasem, by zharmonizować politykę podatkową wśród państw członkowskich Unii Europejskiej. Eksperci w raporcie, który bez rozgłosu został ogłoszony pod koniec 2009 r., piszą, że harmonizacja bezpośredniego opodatkowania byłaby "pożądana, ale nie była realistyczna aż do tej pory". Celem jest ujednolicenie w krajach unijnych stawek podatku od dochodów osób prawnych. Doradcy sugerują także inne formy "fiskalnej koordynacji", m.in. wspólny rynek obligacji państw ze strefy euro. Warto przeczytać, że eksperci PE zażądali tego już w grudniu – czyli w niecały miesiąc od nieopatrznej ratyfikacji Traktatu Lizbońskiego. To samo nastąpi i z Kartą Praw Podstępnych, i innymi aktami. Biurokracja po prostu MUSI ujednolicać wszystko, co się da. Bo taka jest jej natura. A Parlament Europejski – w którym 2/3 to Czerwona Hołota – jeszcze będzie ICH poganiał. JKM
Czar rozczarowań Jest taki człowiek w Polsce, który dotąd rozczarował wielu, a jeszcze w miarę upływu czasu, rozczarowywał będzie następnych. Kiedy w 2005 r. został wybrany prezydentem naszego kraju rozczarował Salon. Ba, sam fakt, że miał wysokie poparcie był kamieniem obrazy dla Towarzystwa. Później było tylko gorzej. Do grona rozczarowanych dołączali dotychczasowi sojusznicy jak Marek Jurek, Paweł Zalewski czy Kazimierz Ujazdowski. Rozczarowany został także Wojciech Cejrowski, który na tę okoliczność postanowił zabawić się w biskupa i rozdzielać ekskomuniki. W 1995 r. Cejrowski jeszcze jako Naczelny Kowboj RP popierał kandydaturę Lecha Wałęsy na urząd prezydenta, mimo znanej dzięki filmowi „Nocna Zmiana” roli tego ostatniego w obaleniu rządu Olszewskiego. Popierał, bo uważał, że wybór postkomunisty jest gorszy niż rządy Wałęsy. Dzisiaj Cejrowski nie obawia się prezydentury Tuska i stojącego za nią Układu. Gorszy jest dla niego Lech Kaczyński. Dlatego angażuje się w popieranie Marka Jurka nie zważając na to, że dzięki m.in. jego postawie w 1989 r. prezydentem Polski został gen. Jaruzelski. I chyba tylko środowisko konserwatystów zachowawczych się nie rozczarowało Kaczyńskim, bo od początku nie lubiło tego „jakobina” i „socjalisty”. Kilka dni temu swoje rozczarowanie prezydentem RP ogłosił także Kornel Morawiecki. W przeciwieństwie do konserwatystów zachowawczych nie rozczarował się prezydenckim socjalizmem, ale kwestią podpisania traktatu lizbońskiego oraz ‘błędnego podejścia do spraw kresowych”. No cóż, nie ma ludzi doskonałych. Jeszcze się taki nie narodził co by wszystkim dogodził. A jednak zastanawia mnie ten „wysyp rozczarowań”. Nasz kraj opanowany jest przez mafię. To diagnoza m.in. Antoniego Macierewicza. Trupy wciąż padają, można więc mówić o podskórnej wojnie. Służby specjalne, przymykając oko na przekręty przy sprzedaży stoczni, zajmują się dręczeniem dziennikarzy piszących o najnowszej historii Polski – vide sprawa Wojciecha Sumlińskiego. Polski „Brudny Harry”, czyli Mariusz Kamiński za swoją dobrą służbę – wykrywanie afer – jest dymisjonowany przez swego przełożonego przy oklaskach dziennikarzy S(r)alonu. W kraju realizowany jest sukcesywnie program Krzysztofa Kononowicza: „niech nie będzie niczego”. Niech nie będzie stoczni, przemysłu ciężkiego, wydobywczego, Zakładów Cegielskiego i hali KDT w Warszawie. Niech nie będzie armii. Mało tego – ministerka zdrowia olewa Jurka Owsiaka i jego dzieło. Wyobrażacie sobie Państwo klangor S(r)alonu, gdyby na podobny pomysł bojkotu WOŚP wpadł np. Zbigniew Religa? Walka z Układem rozpoczęta przez Jarosława Kaczyńskiego w 2005 r. zakończyła się klęską dwa lata później. Jednak PiS wbrew krakaniu niektórych profesorów nadal trzyma się mocno a ośrodek prezydencki to ostatni bastion w tej walce. Przy prezydencie zgromadziło się spore grono osób, dla których rzeczywistość Rywinlandu nie musi być koniecznością. W 2005 r. Lech Kaczyński swym zwycięstwem przywrócił godność „Polsce B”. Tym którzy od 1989 r. byli systematycznie oszukiwani i okradani przez elity polityczne. Tym, którzy w latach 80. za swą antykomunistyczną postawę otrzymywali wyroki więzienia, w których nie mieli możliwości popijania koniaku serwowanego przez gen. Kiszczaka. Zatem czym po 4 latach swej kadencji Lech Kaczyński zasłużył sobie na falę krytyki ze strony środowisk określających się jako prawicowe? „Cóżeś Atenom zrobił Sokratesie?” Największym argumentem podnoszonym przez krytykujące prezydenta środowiska prawicy jest kwestia podpisania traktatu lizbońskiego. Podpisując ten akt prezydent pokazał, że nie jest obca mu polityka realna. Dopiero s(r)alony europejskie wespół z rodzimym rzuciły by się Kaczyńskiemu do gardła gdyby spróbował nie podpisać. Kwestia traktatu rozstrzygnęła się tak naprawdę w 2003 r. To wtedy miało miejsce referendum w sprawie przystąpienia do UE. Osobiście byłem przeciwko wstępowaniu do Eurosujuza. Naród jednak zdecydował inaczej. Od tego momentu gra toczy się wewnątrz Unii i pryncypialne odrzucanie tego traktatu (jak i każdego innego wysmażonego przez eurokratów), jakiego domagali się m.in. konserwatyści zachowawczy, nie stanowiłoby uprawiania, tak wydawałoby się ukochanej przez nich, polityki realnej, lecz zdecydowanie potępianą przez to środowisko, politykę romantyczną, powstańczą. Lech Kaczyński udowadnia jednak, że daleko mu do insurekcjonisty. Wie, że gra toczy się dalej a podpis pod traktatem lizbońskim to tylko element teatru dla (w tym wypadku) zarówno elit jak i mas. Zrozumiał to nawet prezydent Czech, który nie stał się samotnym kowbojem i traktat również podpisał, za co nie spotkała go fala krytyki ze strony naszych zachowawczych „realistów”. Kiedy przeczytałem list Kornela Morawieckiego zapowiadający start w wyborach pomyślałem, że legendarny lider Solidarności Walczącej po prostu przystępuje do gry o wydarcie PiSowi lepszych miejsc w wyborach samorządowych i parlamentarnych dla swojego środowiska. Ot zwyczajne, przedwyborcze rwanie „czerwonego sukna”. Po lekturze wywiadu dla frondy.pl zmieniłem zdanie. O ile list jest banalny w swej treści (Polska sprawiedliwsza, bogatsza, i co najciekawsze – jest tam też o uwalnianiu energii Polaków – tego samego chce TW „Must” ) i zapowiada to co wszyscy chcą słyszeć, o tyle w wywiadzie Kornel Morawiecki dokłada Lechowi Kaczyńskiemu „konkretami”. Mamy zatem do czynienia z szarpaniem prezydenta za nogawki. Szarpaniem tym smutniejszym, że stroną szarpiącą jest środowisko, któremu m.in. Lech Kaczyński po latach przemilczeń czy wręcz zwykłego ośmieszania, przywrócił należne miejsce w zbiorowej pamięci. Łukasz Kołak
Ja raz jeszcze – uparcie Raz jeszcze – bo znów odpowiadałem na pytanie: „Ile jeszcze krajów spełni warunki, by módz wstąpić do Unii?”. Otóż pytanie takie uważam za zabawne.Przykładowo: czy Albania mogłaby wstąpić do Unii? Już widzę odpowiedź: „Absolutnie – NIE”. Bo bieda tam, brak porządku prawnego itp. itd. A przecież ja potrafię na Słowacji, w Rumunii, na Węgrzech, w Bułgarii, w Polsce, w Niemczech, we Francji, w Portugalii – powynajdywać takie enklawy, że bezprawie i bieda będą w nich większe niż w Albanii. Takich enklaw wykroję z 500 – w sumie mieć będą powierzchnię takuteńką, jak Albania. Otóż nazwijmy te 500 enklaw Pentahektonem. Pentahekton należy do UE – czy-ż nie? No, to – mógłby spytać ktoś nie lubiący Albańczyków - dlaczego nie może do UE należeć również Albania? JKM
F-16 Owsiak Druga niedziela stycznia. Jak zwykle - finał WOŚP. Wkrótce zapewne święto państwowe. Nie wychylę dziś nosa z domu. To jest deklaracja ideologiczna. Nie będę drążył tematu. Nie twierdzę, że Jerzy Owsiak robi coś złego. Myślę, że WOŚP to dobra robota, choć nie pozbawiona głupot. Ale, jak nieodżałowany Freeman, nie chadzam w stadzie. Nie znoszę pospolitego ruszenia, wrzucania lub podpisywania, "bo tak wypada", nie cierpię ulicznych łapanek w wykonaniu dzieciaków ze skarbonkami, szpilkami i etykietkami. W PAPie czytam: "XVIII Finał WOŚP rozpocznie się o godz. 9 w Centrum Kultury Zamek w Poznaniu, skąd szef WOŚP Jurek Owsiak przyleci do Warszawy, jeśli pozwoli na to pogoda - w asyście samolotów F-16". F-16 i ich piloci latać muszą. Pooć brak im godzin w powietrzu. Może koszt lotu nie jest więc istotny. Ale cóż to za symbol? Zrobiłbym jakiś fotomontażyk ilustrujący tytuł - gdybym potrafił... Caritas nie ma eskorty. Ani F-16, ani anielskiej. Nie ma wsparcia publicznej TV ani bezpłatnej, opętańczej wręcz reklamy we wszystkich mediach. I wciąż ma roczny budżet wielokrotnie wyższy od WOŚP. Czy to argument przeciw Owsiakowi? Nie. Po prostu za nim nie przepadam. Mam prawo? Mam. Dziś nie wychylę nosa z domu. Koty też. Leski
Wielka Orkiestra Świątecznej Przemocy Dzisiaj kolejny raz gra Wielka Orkiestra Świątecznej Przemocy. Nazywam ją tak od dawna, mając na myśli przemoc moralną. Owsiakowi udało się stworzyć być może najbardziej chronione tabu w III RP i choć inne upadły, to wciąż trwa, a krytykowanie Owsiaka wydaje się bardziej ryzykowne niż krytykowanie Michnika, Jana Pawła II i Lecha Kaczyńskiego razem wziętych. Czy Owsiak jest cynikiem i czy celowo, z pełną świadomością ustawił się tak, żeby jego krytyków od razu oskarżano o to, że są nieczułymi na nieszczęście małych dzieci potworami? Nie wiem. Wybitnie nie podoba mi się styl Owsiaka, więc jestem skłonny - być może niesłusznie - o taki cynizm go podejrzewać. Kojarzy mi się to z sytuacją z pewnej popularnej miejscowości turystycznej. Znany miejscowy przedsiębiorca, którego wyroby są znakiem firmowym owej miejscowości, kilka lat temu postanowił rozbudować znacząco dom, gdzie mieści się jego zakład. Problem w tym, że cała miejscowość jest pod nadzorem konserwatora i, o ile wiem, ów przedsiębiorca nie otrzymał wszelkich niezbędnych zezwoleń. Mimo to dom rozbudował, ale aby uchronić się przed ewentualną rozbiórką, na ścianie umieścił tablicę ku czci Jana Karskiego. Nie bardzo wiem, co Karski mógł mieć z ową miejscowością, a zwłaszcza z tamtym domem lub samym przedsiębiorcą, wspólnego, ale skutek jest oczywisty: kto ruszy dom, gdzie wisi tablica ku czci legendarnej postaci, człowieka tak zasłużonego w ratowaniu Żydów podczas okupacji? Dom oczywiście stoi, być może zalegalizowany post factum. Z Owsiakiem jest podobnie: czy można krytykować faceta, który ratuje chore dzieci? Odpowiedź zależy od tego, jak odpowiadamy z kolei na dwa podstawowe pytania: pierwsze - czy cel uświęca środki i drugie - czy środki, jakie stosuje Owsiak, nam się podobają. Ja na oba pytania odpowiadam przecząco, więc na pytanie, czy można krytykować faceta, który ratuje chore dzieci, odpowiadam: tak. Szczytny cel nie usprawiedliwia wszystkiego. Styl Owsiaka stanowczo mi nie odpowiada. Jest knajacki, natrętnie luzacki, wrzaskliwy, a przy tym apodyktyczny i autorytarny. Można by powiedzieć: w takim razie proszę nie brać w tej imprezie udziału i tyle. Ale rzecz w tym, że Owsiak został wypromowany na publiczną instytucję, a za tym poszły i idą cały czas pewne konsekwencje. Został stworzony fałszywy ciąg myślowy: skoro człowiek ratuje chore dzieci, więc wszystko, co robi, jest świetne, w tym jego styl, jego poglądy, jego stanowisko w każdej sprawie. I proszę mi nie pisać, że tego nikt wprost nie twierdził. Jasne, że nie, ale taki jest oczywisty mechanizm socjologiczny i wie to każdy, kto ma do czynienia z mediami i socjologią społeczną. To klasyczny przypadek ikon popkultury. Z drugiej strony sam Owsiak zbudował swoją akcję na prostym przesłaniu: obojętne, co robisz poza tym, jaki jesteś, jak się zachowujesz, czy przestrzegasz norm czy nie - jeśli weźmiesz udział w mojej imprezie, jesteś ze wszystkiego rozgrzeszony. Jesteś dobry. To oczywiście przesłanie fałszywe, ale przynoszące duże szkody, jeśli się weźmie pod uwagę, że Owsiak największy wpływ ma na ludzi w wieku, gdy kształtują się poglądy. Daleki jestem od demonizowania Owsiaka w stylu Radia Maryja. Nawiasem mówiąc, reakcja samego Owsiaka na wszelką krytykę pod jego adresem wskazuje na trudną do przecenienia pychę. Owsiak nie jest facetem z mojej bajki, z całą pewnością. Z drugiej strony kupowany przez niego sprzęt faktycznie ratuje życie - choć wydaje mi się dość dziwne, że prywatna fundacja wyręcza państwo w jego obowiązkach, na które wszyscy płacimy podatki. Mimo to mógłbym właściwie powiedzieć: mnie się to nie podoba, ale niech sobie Owsiak działa, a jak jeszcze zrobi przy okazji coś dobrego, to bilans może nie będzie taki zły. Mógłbym, gdyby nie dwa zastrzeżenia. Po pierwsze - nie znoszę, gdy ktoś stosuje wobec mnie moralny szantaż i zmusza mnie w ten sposób do czegoś. A tak jest w przypadku WOŚP. Trzeba nie lada odwagi, żeby - będąc np. szefem dużej firmy, postacią publiczną albo miejskim rajcą - odmówić udziału w imprezie. W tym roku odmówił Sanok. Zobaczymy, jaka będzie reakcja. W każdym razie nie jest akceptowany naturalny argument, że skoro nie podobają się komuś metody prowadzenia zbiórki, nie będzie w niej brał udziału. Kto nie bierze udziału w WOŚP, staje się z punktu podejrzany. Udział w WOŚP stał się probierzem moralności i to mi się zdecydowanie nie podoba. Po drugie - Owsiak nie stał się ikoną sam z siebie. Nie bez powodu napisałem wcześniej, że „został wypromowany". Od lat publiczna telewizja poświęca jego imprezie ilość czasu i nadaje jej rangę nieporównywalną z żadną inną działalnością charytatywną. Bez tego Owsiak prawdopodobnie nie byłby szerzej znany. Tym razem, gdy TVP postanowiła minimalnie ograniczyć czas obecności WOŚP na antenie, Owsiak zaczął przebąkiwać o ewentualnym przeniesieniu imprezy do którejś z telewizji prywatnych. Chciałbym zobaczyć, jak TVN albo Polsat daje mu tyle czasu antenowego, co Telewizja Polska. Taki gest mają tylko państwowe firmy. Często przywoływany - ale przez to nie mniej prawdziwy - jest argument, że gdyby w czasie, przeznaczonym na pokazywanie pokrzykującego w studiu Owsiaka puszczać reklamy i dochód z nich przeznaczyć na cel, wspierany przez WOŚP, byłoby to o wiele więcej pieniędzy. Problem polega na tym, że człowiekowi, posługującemu się mocno dyskusyjną retoryką i językiem dzięki wsparciu publicznej instytucji nadano nieproporcjonalnie wielką do jego dokonań rangę. Dlaczego zatem akurat Owsiak? Dlaczego spośród tylu ludzi, zajmujących się działalnością charytatywną - w tym tych działających nie w formie wielkiego cyrku raz w roku, ale na co dzień przez cały czas - wybrano właśnie witrażystę z Krakowa? Ha, dobre pytanie.
Warzycha
Na czym polega oszustwo Owsiaka Wiele już razy pisałem (m.in. tutaj), dlaczego nie podoba mi się przedsięwzięcie Jerzego Owsiaka. Część z tych powodów oględnie przedstawił dzisiaj na swoim blogu Krzysiek Leski. Ja tak oględny nie jestem i sądzę, że należy przypominać, jakiej manipulacji dokonał w ciągu wielu już lat funkcjonowania WOŚP Owsiak oraz środowisko, które najbardziej go wspiera. W przypadku Owsiaka mamy do czynienia z często stosowaną metodą tworzenia iluzji pozapolityczności osoby i przedsięwzięcia, które pozapolityczne wcale nie są. Owsiak nie jest osobą „pozaideologiczną”, stojącą w jakiś sposób poza sporem politycznym. Przeciwnie – jest osobą o bardzo wyrazistych poglądach, które uzewnętrzniają się od czasu do czasu w postaci zapowiedzi „dawania z baśki” tym, którzy ośmielają się badać życiorys Wałęsy, w wypowiedziach na temat Radia Maryja albo w usuwaniu sprzed wejścia na Przystanek Woodstock (podkreślam: z terenu publicznego) wystawy antyaborcyjnej. Jednak dla środowiska, mówiąc ogólnie, „Gazety Wyborczej” jest Owsiak authority of last resort – kimś, po kogo się sięga w nadzwyczajnych sytuacjach. Owsiak jest niezwykle wygodny, ponieważ jego charytatywna działalność pozwala tworzyć wrażenie, iż jest osobą niezaangażowaną politycznie, a więc to, co mówi, mówi niejako z pozycji „pozapolitycznych”. (O stosowaniu tej metody w pierwszym dziesięcioleciu III RP bardzo ciekawie pisał Zdzisław Krasnodębski w eseju „Filozofia III RP, czyli od »antypolityki« do »postpolityczności«” w zbiorze „Rzeczpospolita 1989-2009”, wydanym przez krakowski Ośrodek Myśli Politycznej.) Słuchacze odbierają poglądy Owsiaka nie jako poglądy uczestnika politycznej wojny, ale kogoś spoza nielubianego środowiska polityków, a tym samym nadają im większą wagę. Na tym polega wielkie oszustwo Owsiaka, którego on sam, jak sądzę w pełni świadomie, nie chce wyjaśnić, np. poprzez oficjalne poparcie konkretnej partii politycznej. Wziąwszy to pod uwagę, absolutnie zasadne było umieszczenie w noworocznej szopce przez Marcina Wolskiego m.in. Owsiaka właśnie w loży celebrytów, przyklaskujących oczywiście opcji jedynie słusznej. WOŚP jest instrumentem utwierdzania tej iluzji. Przy czym trzeba zauważyć, że nastąpiła tu całkowita personalizacja idei: WOŚP to Owsiak, Owsiak to WOŚP. Są i inne organizacje, które posługują się popularnym wizerunkiem swoich twórców (Fundacja Anny Dymnej czy Akogo Ewy Błaszczyk), ale żadna z nich nie jest tak medialnie rozdmuchana, tak kontrowersyjna i żadna nie zmieniła się w sprawnie działający koncern. Tym samym każdy wyskok Owsiaka i każde jego kontrowersyjne stwierdzenie natychmiast może być zbite kontrargumentem: ale on tyle robi dla dzieci. Czy na pewno? Owsiak zrobił przez te wszystkie lata z WOŚP istny cyrk, którego koszty stają się absurdalne. Godziny telewizyjnych transmisji, przeloty samolotami (tym razem w eskorcie F-16), tysiące ludzi do obsługi koncertów, którzy przecież nie pracują darmo, sprzęt itd. Jaki jest sens ciągnąć imprezę, gdzie co roku trzeba wymyślać nowe fajerwerki, coraz absurdalniejsze i coraz kosztowniejsze, byle zachęcić ludzi do jednorazowego zrywu? Porównanie kosztów i zysków to zwykłe wyliczenie efektywności. Nikt tego dotąd nie zrobił, a w takim wyliczeniu wspominany przez Leskiego Caritas wypadłby pewnie o kilkaset procent lepiej niż WOŚP. Dlaczego nikt tego nie zrobił? O tym też już swego czasu pisałem: w sprawie WOŚP działa moralny szantaż. Kto krytykuje Owsiakową imprezę, ten widocznie musi nienawidzić małych dzieci, którym Owsiak pomaga. Ten argument jest oczywiście absurdalny, oparty na naciąganym sylogizmie i założeniu, że cel uświęca środki, a przy okazji dowodzący niezdrowego utożsamienia idei z osobą. W licytacjach WOŚP biorą udział wszystkie liczące się firmy, wydając w ten sposób pieniądze swoich klientów bez pytania ich o pozwolenie, ewentualnie pieniądze państwowe. Nie ma wysokiego urzędnika, który mógłby się wyłamać z obowiązkowego entuzjazmu – w tym cyrku biorą udział i prezydent, i premier. Szantaż moralny odnosi skutek. Kto w entuzjazmie nie bierze udziału, zostaje napiętnowany. Po raz kolejny warto postawić pytania, które już zadawałem: z jakich to powodów akurat jedna charytatywna impreza, firmowana przez osobę mocno kontrowersyjną, cieszy się bezprecedensowym wsparciem mediów, publicznych i prywatnych? Dlaczego akurat w tym przypadku istnieje niepisany obowiązek entuzjazmowania się i wspierania tej imprezy? Dlaczego F-16, które, jak rozumiem, i tak muszą latać, latają akurat, eskortując Owsiaka, a nie Annę Dymną albo wolontariuszy Caritasu, którzy co roku przed świętami po cichu sprzedają swoje świece? Medialny i organizacyjny cyrk, jaki towarzyszy WOŚP, dawno już przekroczył granice absurdu i przyzwoitości. Owczy pęd wyłącza myślenie większości ludzi, którzy „dają na Owsiaka”, bo „przecież wszyscy dają”. Wraz z każdą edycją WOŚP uzupełniany jest wizerunkowy kapitał człowieka, który pod pozorami ograniczenia wyłącznie do pracy charytatywnej, przemyca bardzo wyraziste poglądy społeczne i polityczne. Ja tego kapitału podwyższał mu nie będę. Warzycha
Ogłoszenie pandemii A/H1N1: zmowa WHO i koncernów farmaceutycznych? Rada Europy chce przesłuchać przedstawicieli WHO i koncernów farmaceutycznych w sprawie szczepionek przeciwko grypie A/H1N1. Jeszcze w styczniu członkowie Zgromadzenia Parlamentarnego Rady Europy planują przesłuchanie przedstawicieli Światowej Organizacji Zdrowia i koncernów farmaceutycznych, aby wyjaśnić czy ogłoszenie pandemii grypy A/H1N1 nie było wynikiem zmowy. Zdaniem przewodniczącego Zgromadzenia Parlamentarnego Rady Europy ogłoszenie pandemii grypy A to największy skandal medyczny w historii. Jego zdaniem miliony ludzi szczepiło się nieprzetestowanymi szczepionkami, narażając się na nieznane skutki uboczne. Poza tym, jego zdaniem, doszło do ogromnego marnotrawienia środków publicznych. Wolfgang Wodarg, niemiecki socjalista, inicjator pomysłu przesłuchań w sprawie grypy, twierdzi, że ogłoszenie pandemii było wynikiem planowanego działania firm farmaceutycznych. Jego zdaniem między koncernami produkującymi szczepionki przeciw wirusowi A/H1N1, a ekspertami Światowej Organizacji Zdrowia mogło dojść do zmowy, a miliony ludzi było narażonych na kontakt z niebezpiecznymi szczepionkami. Do tej pory jego inicjatywę poparło 13 deputowanych. Tezy Wodarga, który sam był lekarzem, wydają się jednak bardzo śmiałe, jeśli wziąć pod uwagę, że do tej pory brak potwierdzonych zgonów będących skutkiem podania szczepionki. Jego tezy nie przekonują też, jeśli weźmie się pod uwagę, że antyszczepionkowa kampania toczona jest głównie na poziomie emocjonalnym z pominięciem faktów i metodologii [Jest to oczywiste kłamstwo, gdyż przeciwnicy szczepionek mają wśród siebie wielu wybitnych naukowców. To właśnie kampania ZA szczepionkami jest toczona na poziomie emcjonalnym - poprzez wywoływanie atmosfery zagrożenia, mimo iż świńska grypa jest dużo mniej niebezpieczna od zwykłej sezonówki - admin] Wodrag jako dowody na powiązania WHO z koncernami farmaceutycznymi wskazał nazwiska dwóch osób, które były doradcami Światowej Organizacji Zdrowia i rządu brytyjskiego, a potem pracowały dla koncernów. Tymczasem Światowa Organizacja Zdrowia, jak stwierdził jej rzecznik, nie boi się śledztwa. Uwaga admina: oczywiście, że WHO (Światowa Organizacja Zdrowia) nie boi się śledztwa – podobnie jak nie boją się śledztwa byli UBecy i SBecy w Polsce. Jak się ma odpowiednie środki, można sobie zapewnić nie tylko bezkarność, ale jeszcze zgnoić tych, którzy próbowali głosić prawdę.
Jak odzyskać 25 mln rubli w złocie? W roku 1920 II Rzeczpospolita wdała się we wojnę z Sowiecką Rosją i Sowiecką Ukrainą – mając z kolei po swojej stronie Ukraińską Republikę Ludową. Tę ostatnią Rzeczpospolita haniebnie zdradziła (tu: bez winy śp. Józefa Piłsudskiego!), a żołnierzy śp. Szymona Petlury… internowała. Na mocy Traktatu Ryskiego II RP odzyskiwała ziemie I RP – sprzed II Rozbioru w całości, nawet z pewnym zyskiem. Dodajmy: Sowieci chcieli dać Rzeczpospolitej jeszcze więcej – jednak delegacja polska – słusznie czy niesłusznie – obawiała się kłopotów z nadmierną liczbą ludności białoruskiej i ukraińskiej. Delegacja II RP podpisała ten traktat sama – pomijając URL – natomiast uznała Ukraińską Republikę Sowiecką, podpisując pokój również z nią. Było to o tyle kuriozalne, że przy stole po stronie sowieckiej siedzieli sami Żydzi i Rosjanie, więc traktat w języku ukraińskim napisał… śp. Leon Wasilewski, członek delegacji polskiej. Ale mniejsza z tym! Traktat Ryski przewidywał też, że Rosja Sowiecka zapłaci Rzeczpospolitej ogromną sumę 25 milionów rubli w złocie – czyli 13 milionów dolarów w złocie. Proszę pamiętać, że USA kupiły od Imperium Rosyjskiego całą Alaskę za 7,2 mln dolarów w złocie. I Sowieci nie zapłacili nigdy ani kopiejki z tych pieniędzy! Federacja Rosyjska ogłosiła się dziedzicem prawnym Imperium Wszechrusi i, trzeba przyznać, długi carskie starannie spłacała – ostatni spłaciła jakieś dziesięć lat temu. Spłacała i inne zobowiązania – z wyjątkiem właśnie tego! Powstaje pytanie: PRL była uznana przez wszystkich za kontynuatorkę II RP, a III RP jest kontynuatorką prawną PRL; dlaczego żaden „rząd” III RP nigdy nie upomniał się o te pieniądze? Jest to zdumiewające – biorąc pod uwagę, że rozmaite „rządy” III RP miały do Rosjan pretensje często zupełnie dziwaczne i absurdalne, Domagały się, na przykład, przeprosin za mord w Katyniu – zapominając, że Sowieci wymordowali sto razy więcej Rosjan, niż Polaków; przy tym Związek Sowiecki oficjalnie Polskę za to przeprosił – a Rosji: nigdy!!! Jest, oczywiście, prawdą, że obecne władze Federacji Rosyjskiej z tajemniczych powodów uznają się za dziedziców, a nie za ofiarę Sowietów – ale należy to wyśmiewać, a nie traktować serio. ZSRS już przeprosił – co przyjdzie nam (i pomordowanym oficerom…) z tego, że jeszcze i Rosjanie by przeprosili? Natomiast zaplata absolutnie należnych nam sum, to jest konkret! Złota pięciorublówka kosztuje teraz jakieś 400 zł. 2 miliardy złotych – plus skromny procent bankowy za 85 lat – daje przyzwoitą sumkę. Nie taką, by Moskwie robiło to poważną różnicę – ale Warszawie już tak! Dlaczego władze III RP wolą żebrać o pieniądze w Brukseli, zamiast domagać się należności od Moskwy? Bo nie chcemy drażnić rosyjskiego niedźwiedzia? Taaaak? A ta gadanina o Katyniu – to co to jest, jak nie drażnienie? Nic dziwnego, że w Europie uważają Polaków za ludzi niepoważnych. A piszę to wszystko, bo właśnie Republika Bułgarii zażądała od Republiki Turcji – bagatela: 20 miliardów dolarów. Za nieruchomości, które Bułgarzy, wypędzeni z Turcji w 1913 roku, pozostawili. Turcja mogłaby na te pretensje machnąć ręką, gdyby nie to, że w 1925 roku podpisała porozumienie, w którym uznała te pretensje i zobowiązała się zapłacić. I Sofia sobie o tym przypomniała – grożąc, że jak Turcy nie zapłacą, to zawetuje wszelkie rozmowy o ich przyjęciu do UE!! A przecież turecka „klasa polityczna” to na ogół taka sama kupa złodziei, jak nasza: aż przebierają nogami, by wejść do Unii i móc kraść z rozmachem, po europejsku! Ot – kupić 40 mln szczepionek na „świńska grypę” i wziąć 10% „prowizji”… Ech! Więc może z 10 mld dolarów krakowskim targiem zapłacą. Choć dla Turcji 10 mld dolarów to znacznie, znacznie więcej, niż dla Rosji 15 mld złotych. Więc może by jednak upomnieć się w Moskwie o te pieniądze? Jak spłacili długi cesarskie, to powinni płacić również te późniejsze. W razie powodzenia proszę 10% za pomysł… JKM
11 stycznia 2010 Dajcie mi punkt podparcia, a poruszę Ziemię... I poruszy. Mowa o Jurku Owsiaku, niestrudzonym ratowniku komunizmu panującego w państwowej służbie zdrowia Od 18 lat. Niby komunizm się skończył- jak zapewniała nas pani Szczepkowska; skończył się – ale nadal trwa. Komunizm medyczny może jedynie funkcjonować przy zewnętrznych warunkach zasilania. Muszą być pieniądze, żeby skansen komunizmu był utrzymywany i żeby tysiące ludzi- już wkrótce- umierały pod jego drzwiami. Chciałbym znać statystki dotyczące umieralności ludzi przez ten nieludzki system państwowej ochrony zdrowia, który człowiek zgotował człowiekowi. I chciałbym się dowiedzieć, ile osób uratowało swoje życie, tylko dlatego, że wręczyło kopertę z pieniędzmi lekarzowi, który prywatnie na państwowym sprzęcie wykonał operację. Pan You- rek Off- siak jest człowiekiem inteligentnym i trudno mi uwierzyć, żeby nie zdawał sobie sprawy, że utworzenie rynku i całkowita prywatyzacja tego komunistycznego pomysłu, mogłaby uratować życie wielu ludziom.. A może dlatego, że gdyby była prawdziwa prywatyzacja, nie miałby tu nic do roboty.. Musiałby założyć inna fundację, w innej branży, ale takiej, której nie tyka wolny rynek.. I tam robiłby to samo! Na razie uprawia żebractwo, które jest w Polsce zakazane, zatrudnia dzieci poniżej 18 roku życia, by mu w tym pomagały, co jest też zakazane, nie opłaca za nich przymusowego ZUS-u i przerzuca miliony złotych workami, bez żadnych faktur i papierów, co jest curiosum finansowym – robionym wyłącznie dla niego Tylko jemu wolno przerzucać miliony złotych bez żadnej państwowej kontroli? Pytanie: dlaczego?. Chciałbym, żeby inni także mogli.. Bo Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy to pomysł ideologiczny, mający wmówić „obywatelom”, że prywatne jest złe, a państwowe( komunalne) i wspólne – jest dobre. Choć każdy idiota na oko widzi, że to kompletny nonsens. I jeszcze słowo „ Świąteczna”, mająca jakby coś wspólnego z chrześcijańskimi Świętami Bożego Narodzenia.. Przede wszystkim charytatywność- jeśli ma to mieć taki wydźwięk, nie potrzebuje hałasu. Potrzebuje ciszy.. Tym bardziej nad trumną państwowej służby zdrowia, która to służba jest cmentarzem wielu ludzi nieświadomych bezsensu tego systemu, bo przez jej wąskie gardło nie udało im się przecisnąć ze swoim życiem..… Pan Jurek dostaje do swej dyspozycji cenne godziny godzin czasu antenowego, które kosztują krocie, i w żaden sposób się nie mają do osiągniętych efektów. Zresztą w socjalistycznym zbieractwie koszty nie mają znaczenia. Liczy się wydźwięk ideologiczny. Pan Jurek ratuje. A że od 18 lat im więcej ratuje, tym w gorszej sytuacji jest skansen komunizmu- zwany państwową służbą zdrowia. Czas grania Wielkiej Socjalistycznej Orkiestry Świątecznej Pomocy, to czas” świąt” wszelkiej lewicy, która fałszywość systemu tłumi nieprawdopodobnym wprost hałasem. Aż pękają bębenki!. Wielki guru wylądował F-16 w Poznaniu. To znaczy pokazywali, jak lądował samolot, a Jurek z niego wysiadał. „Poznań gotowy”?- wykrzyknął. Jeszcze nie zdążył wylądować dobrze się poodpinać, a już usłyszał, że Orkiestra zebrała 1 4oo tys. złotych. Dobry początek W ubiegłym roku wylądował na skrzydłach anioła, zbuntowanego anioła… Matusz Damięcki podaruje stary samochód na licytację. Popiera też Kanał Plus. Będzie grało 850 kapel na pięciuset koncertach. Wszystko dla dzieci z chorobami onkologicznymi. Będzie piłka z podpisem Platiniego, a w Lid-lu należy zrobić zakupy. Sieć pomoże Orkiestrze- jeśli oczywiści zarobi. Najlepiej w niedzielę. Chodzi o to, żeby zarobiła. Oni to są mądrzy ludzie.. Jest też premier Bielecki. Mówi, że w Poznaniu potrzeba jest dużo puszek. Żeby można było dużo wrzucać pieniędzy, w tę gardziel bez dna. Jurek pozdrawia straż pożarną. Jest jej wielce zobowiązany. Oni też są z nim. Anna Popek, kiedyś stewardessa, dziś ma piękny Dom w Podkowie Leśnej, też jest za Orkiestrą. całym sercem. Bo serce dla orkiestry oddać- to wielki patriotyczny obowiązek. To” święto polskiego serca”- jak ktoś umiejętnie zauważył. Żeby tylko wrzucić do puszki. Bo” chodzi też o to, żeby w Polsce było zdrowiej”- powiedział prowadzący warszawskie studio Orkiestry pan Dariusz Szpakowski. No pewnie, że o to chodzi? Ale czy to jest właściwa droga? Przez komunizm dojdzie się wyłącznie do tysięcy ofiar, bo na komunizmie buduje się wyłącznie ustrój na stercie poniewieranych ciał… Do siebie przytulił Jurek panią z poznańskiego oddziału Narodowego Funduszu Zdrowia. Bo ona ma pieniądze i decyduje… Bo Jurkowi chodzi o choroby onkologiczne, bo w tym roku gra dla takich dzieci. A w ubiegłym tygodniu dorosłych pacjentów chorych na choroby onkologiczne przerzucano ze szpitala do szpitala bo Narodowy Fundusz Zdrowia nie chciał płacić.. Jest teraz wybór, czy ratować starszych chorych na choroby onkologiczne, czy dzieci, chore na choroby onkologiczne. Jurek wybrał dzieci! To jest bardziej nośne. Propagandowo! Po co ratować starych i tak już umierających. Dzieci zawsze biorą za serca i otwierają sakiewki. Bo to „ święto polskiego serca” Jurek chwali bardzo policjantów z Poznania, bo pozwolili mu przejść na czerwonym świetle...Powinni tez pozwolić przechodzić na czerwonym świetle emerytom. Problem częściowy byłby rozwiązany i Narodowy Fundusz Zdrowia zadowolony.. Zostałoby na premie dla tamtejszej biurokracji więcej.. „W Poznaniu jest gorąco jak w Brazylii”(????. Może jest? Akurat nie jestem, ale słyszę co mówią, i widzę, że pada śnieg. Robert Rozmus ma jakiś kij na aukcję.. jakąś koszulkę z terrawitą.. Poszedł na wymianę z Anną Popek. Od niej dostał apteczkę pierwszej pomocy. Przyda mu się z pewnością. Jak się nie przeterminuje do pierwszej pomocy. Robił wielką karierę w telewizyjnym kabareciku Olgi Lipińskiej wymierzonym w chrześcijaństwo i Kościół; wcielił się w postać Pana Rozi. Grał też w Teatrze Muzycznym Roma w „ Tańcu Wampirów” –Romana Polańskiego. Nie wiem czy podpisał jakiś protest przeciwko przetrzymywaniu pana Romana przez okrutnych Szwajcarów- halabardników. W programie Juraka Owsiaka’ Policz się z cukrzycą”, fundacja Jurka zakupiła 3040 pomp insulinowych. Nie widomo na ile one były potrzebne, a na ile nie. Lewica zawsze organizuje jakieś programy. My – ludzi prawicy- liczymy, że wolny runek zapewni każdemu najtaniej i sprawiedliwe to, czego pracujący człowiek potrzebuje. I to jest sprawiedliwość.. Film „Ciacho” też pomaga Jurkowi Owsikowi.. Byleby na niego iść i zapłacić za bilet. Zarobi i film i Fundacja. No i koniecznie do Lid-la.. To nie jest Lewica i Demokraci. To sieć supermarketów. Korona Dody będzie też na licytacji… no i jej propagatorka, pani Maryla Rodowicz. Ale ona nie będzie licytowana. Jest czas rzucania kamieni i czas ich zbierania… Będzie coś o „ naprutym winem i palącym zioła” ewangeliście, o „ zajebistych przykazaniach”, a może rzuci hasło” Nie wierzę w Biblię”.. Jest okazja! A gdzie Nergal? Dla pan Pawła Królikowskiego, grającego w ”kultowym” serialu Rancho, jest to „ napij ękniejsza osiemnastka w jego życiu”(??). Pamięta czasy, gdy szmalu było pod sufit, i wszędzie widział czerwone serduszka Orkiestry. ”Ludzie obudźcie się, bo warto!” -agitował. Gdy rodził mu się syn Ksawery, w szpitalu było wiele serduszek. A ja oglądałem jakiś fragment Rancha i odniosłem wrażenie, że scenarzysta naigrywa się z ludzi mieszkający na wsi. Przedstawia ich jak przygłupów. Znowu jakaś propaganda. Przestałem to nawet podglądać punktowo. W Gdańsku zbierają pieniądze w zabytkowym tramwaju. Wszystko dla Jurka Owsiaka, wyciągnęli nawet zabytkowy tramwaj. W Sopocie na quadach zbierają, a w Lublinie autobus wozi wolontariuszy. Wszędzie dzieci, wszystkie szczęśliwe, że zbierają dla Jurka Owsiaka, dzieciom łatwo zrobić frajdę. Wystarczy, że ich oplecie balonikami i puszkami. I mignie twarz w kamerze. Dla Jurka Owsiaka pracuje też państwowa Wytwórnia Papierów Wartościowych. Robi puszki, identyfikatory i banderole. Robi też certyfikaty. Bo Mennica Państwowa robi złote serduszka, zrobiła 5000 żetonów. Mają też piłkę z podpisem Zbigniewa Bońka. Może zostanie w końcu prezesem PZPN i korupcja w końcu się tam skończy. Ostatnio stanęło na 130 aresztowanych, a to chyba nie koniec. Jak piłką rządzi biurokracja piłkarska- to tak musi być. Jak tak dalej pójdzie, to nie będzie miał kto sędziować i kto grać.! Za to ZAIKS, pod przewodnictwem pani Łepkowskiej obiecał 2 mln złotych, bo dzięki nim” dzieci będą zdrowsze”(???). Może tak, może nie.. Natomiast w Krajkowie grają hejnał. To znaczy pan Zygmunt, który na co dzień gra hejnał z Wieży Mariackiej, teraz gra hejnał w postaci melodii reklamowej Jurka Owsiaka i Wielkiej Orkiestry.. Kopernik też uczestniczy w Wielkiej Orkiestrze Świątecznej Pomocy- w Toruniu. Będzie kupował respiratory i pompy insulinowe. Szkoda, że o tym nie wiedział, jak się rodził i wstrzymywał Słońce, a ruszał Ziemię. I że będzie ratował komunistyczną służbę zdrowia.. Można sobie będzie zrobić fotkę z „ gwiazdą” z serialu „ M jak miłość”. I wygrać siedzenie między Jolantą Kwaśniewską i Marią Kaczyńską w teatrze „prywatnym” Krystyna Jandy zasilanej pieniędzmi państwowymi. Z Danutą Stenką też można sobie zrobić zdjęcie. W Olsztynie kajakarze wywiosłowują pieniądze dla Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy .Sołtys z Murzynowa wystawił się na licytację. A mówi się , że niewolnictwo jest zakazane.(???) Niech go sobie ktoś kupi i sprzeda jakiemuś Murzynowi. Będzie symboliczna rekompensata za okres niewolnictwa. Andrzej Siezieniewski jako dyrektor Pałacu Kultury im. Józefa Stalina- zawiesił banner na Orkiestry na widocznym miejscu. Naprawdę lepiej nikt tego nie mógł zrobić. Ufundował dodatkowo pozłacaną miniaturkę Pałacu Kultury im. Józefa Stalina. Pieniądze z jej sprzedaży zasili konto Wielkiej i tak dalej.. Pan Andrzej był szefem radiowej trójki z ramienia apolitycznego Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Teraz rekomendował go na to stanowisko Marek Borowski z Socjaldemokracji Królestwa Polskiego i Litwy, na bazie ideologicznej Róży Luksemburg. utopionej w Szprewie w 1918 roku. Podczas tworzenia rewolucyjnej Republiki Rad. W Opolu gimnastykują się na świeżym powietrzu- to nie tylko zbiórka pieniędzy, to także edukacja i promocja zdrowia. Bo w zdrowym ciele zdrowy duch wolontariusza Wielkiej Socjalistycznej Orkiestry Świątecznej Pomocy. W końcu to osiemnaste urodziny zbieractwa. W Kołobrzegu modelarstwo kosmiczne odpaliło kosmiczna rakietę.Justyna Steczkowska, zawsze popierała, oddała nawet swoją suknię ślubną na aukcję. Jest już jej niepotrzebna. Zaprasza do opery, na przejażdżkę samochodem, zaprasza do teatru Krystyny Jandy. ”Nikomu miłości nie zabraknie, ale trzeba mieć otwarte portfele”- twierdzi. I Łukasz Zagrobelny też był. Justyna Steczkowska nie prezentowała pończoch, a śpiewa coraz gorzej.. W Łodzi chodzą po ścianach wolontariusze ludzie pająki. Też zbierają pieniądze- pod wodą. Pokazują jakieś certyfikaty i ogłoszenia pod wodą. Jak oni pod wodą będą zbierać pieniądze do puszek? Komu się będzie chciało wchodzić pod wodę, żeby wrzucić złotówkę.. do tekturowej puszki. Daniel Olbrychski, człowiek z prawdziwego towarzystwa powiedział, że „Kochamy Owsiaka i orkiestrę uwielbiamy”. No niech pan panie Danielu mówi za siebie.. Miał w ręku rękawice z podpisem Adamka.. Nie chce mi się wierzyć, bo Adamek publicznie twierdzi, że słucha wyłącznie Radia Maryja, a pan Olbrychski Radia Maryja nie lubi. Tak jak ojciec Tadeusz. Ciekawe skąd wziął pan Daniel podpis boksera- mistrza Adamka? Czyżby jakaś mistyfikacja? Pan Daniel zaprasza na plan filmu „ Czasu honoru”. Na cały dzień.. Gwarantuje przednią zabawę. W Kielcach mają Miód Wikingów i rozdają bilety do kina. Zorganizowano punkt badań przesiewowych. Będzie kolacja z Danutą Stenką Kasia Pakosińska i Robert Górski z Kabaretu Moralnego Niepokoju, otrzymali apteczki pierwszej pomocy. To są apteczki jednorazowe. Można je użyć jedynie raz. Pani Kasia ma najpiękniejszy uśmiech na świcie i o jeden dzień dłużej. Teraz będzie miała jednorazową apteczkę moralnego niepokoju. Czy jej się przyda? Szczególnie jak będą od czasu do czasu dokładać, a to księdzu , a to kościołowi.. A wśród nich kręci się Maria Szabłowska, która z państwowego radia wyrzucono w czasie rządów Prawa i Sprawiedliwości.. Na basenie w Świętochłowicach też gra Orkiestra. I też zbierają pieniądze dla fundacji Jurasa. Szczególnie zaangażował się kierownik basenu. W skrajnym przypadku można zlicytować basen. Będzie rekord zbieractwa. Nareszcie może stanie na nogi państwowa służb zdrowia. „Londyńczycy”, Gabrysia Muskała i Michał Włodarczyk,. już są na wizji. Młodzi ludzie robią karierę. Wielka to dla nich promocja. Oni też wszystko by oddali, żeby pobić rekord. Pani Gabrysia ma kurtkę na licytację, w której miała wypadek … w filmie. Naumyślnie. I też jej są jej bliskie choroby nowotworowe. „Gwiazdy „ chcą pomagać. Taka ich „ pożyteczna” rola. I nie są to idiotyczne zbiegi. W Kołobrzegu morsy kąpią się dla dzieci. ”Morsy do wody”- takie jest tegoroczne hasło. Nie zimno im, ale wygląda na to, że trzęsą się z zimna. Bo jakiś mieszkaniec Konina przywiózł oscypki. Z Konina oscypki. (???). Musiał je kupić w Zakopanem i był przejazdem w Warszawie. .Ale czy są atestowane..? Żeby nikomu się nic nie stało.. Zresztą nad Orkiestrą czuwają „ dobre anioły” i nad Jurkiem Owsiakiem także. Na licytacje wędruje też gitara Maryli Rodowicz , na której grała w Sylwestra, gdy Doda wychodziła trumny. Doda oddała swoją koronę. Widzieliście państwo tę koronę? Z czaszką trupią z przodu. SS- mańską korona! I nikogo to nie bulwersuje. Czaszka i piszczele. Może o to chodzi? Najlepszy dziennikarz roku, pan Tomasz Lis, przekazał na licytację samochód, który dostał jako nagrodę. Nagrodę za stronniczo- ideologiczne „ dziennikarstwo”. Czy to jest dziennikarstwo? To jest hucpa! Ale za to daje się nagrody! Ja nagrody nie dostanę, choć staram, się pisać prawdę aż do bólu. Prawda nie jest nikomu potrzebna. Potrzebna jest propaganda. Za to dają nagrody.” Panie prezydencie, niech nas pan ratuje”- to są słowa pana redaktora Lisa podczas” Nocnej zmiany”. Poczta Polska też jest z Jurkiem Owsiakiem. W Gdańsku gotują żurek na recepturze sprzed 150 lat. Towarzyszy temu sam pan prezydent Pawłowicz z Platformy Obywatelskiej. W Gdańsku honorowym obywatelem miasta jest Adolf Hitler. Znany na świecie narodowy – socjalista. Adolf Hitler z puszką Wielkiej Socjalistycznej Orkiestry Jurka Owsiaka. Czy ktoś potrafiłby sobie taką scenkę wyobrazić? I te dzieci do niego biegnące.. Hip-hop też jest po stronie Jurka. Pracownicy PKO SA ustawili się w czerwone serce, też popierają Jurka Owsiaka pod dowództwem Jana Krzysztofa Bieleckiego, najwybitniejszego polskiego bankowca, wielkiego międzynarodowego specjalistę od bankowości. Z biurokratycznego Banku Odbudowy i Rozwoju…. biurokracji ponadnarodowej! Pan prezes też ma” gorące serce”. Przekaże dla Fundacji Jurka- milion złotych(????) „Danek, pokaż!”- krzyczy Jurek Owsiak. W tym zorganizowanym ideologicznym cyrku bierze udział ponad 120 000 wolontariuszy(!!!0 Setki osób towarzyszących; policja, wojsko, straż pożarna, korespondenci telewizyjni, scenażyści i choreografowie , setki naklejonych bilbordów, propaganda telewizyjna, gadżety, koszulki, transparenty, nawet osobisty samolot LOT-u Jurka Owsiaka, który woził go po Polsce. Czy LOT czasami nie ma kłopotów finansowych i nie zwalnia ludzi? A dla Jurka samolot się znalazł! I Stanisław Mikulski, i Emil Karewicz, filmowi bohaterowie „ Stawki większej niż życie” też są po stronie Orkiestry…I nie ma tylko tego filmowego” Bruner- ty świnio!” „Jesteście wielcy!”- krzyczy nasz bohater.
W Sosnowcu Jurka popiera Jan Kiepura. No, na pewno.. Wielki głos popierałby coś takiego.. Taką ideologiczna hucpę i „przystanek Woodstock.. Bo za zebrane pieniądze będzie też przystanek dla młodzieży.. Niech się wytaplają w błocie… Nawet mają kamień od Mieszka I dla Jurka.. I Przemek Sadowski i Grażyna Barszczewska, która mówi z wielkim przejęciem, że” Trzeba sklonować Jurka Owsiaka”(???). Tego by jeszcze brakowało… A co u pani Barszczewskiej z in vitro? Robić w probówkach- czy nie? „Wielkie dzięki”- Przemek Sadowski. Jurek dostał też krzesło biznesowe na Euro 2012.. Będzie siedział wygodnie i oglądał igrzyska, za 90 miliardów - a może i więcej złotych! Był też Bogdan Zdrojewski , minister od kultury.. Wkrótce będzie Stadion Kultury.. Już w 2012 roku! I Artur Barciś , i Hanna Banaszak i „przeurocza „ Doda z trupią czaszką jako koroną, i buty Moniki Olejnik na wyprzedaży, a w Lublinie mają 18 kilogramową krówkę(????) Dość, dość, dość…A tysiące pacjentów koczują pod bramami państwowej służby zdrowia z napisem” Leczenie w państwowej służbie zdrowia naprawdę nie szkodzi”. Poniewierani na co dzień, zlimitowani, straszeni, że Narodowy Fundusz Zdrowia nie ma pieniędzy, ale na wypłaty dla swoich pracowników- ma., niepewni jutra, bo leczenie raka zarządzający nim potrafią zatrzymać w połowie leczniczej drogi… Dramaty ludzi, kilkuletnie terminy wyznaczone przez funkcjonariuszy państwowej służby zdrowia, osobiste tragedie związane ze złą diagnozą…. Taki jest obraz skansenu komunizmu, jakim jest państwowa służba zdrowia.. A orkiestra na Tytaniku gra! I to jak ! Na całą Polskę! Angażując 40 milionów ludzi, żeby zebrać… kilkadziesiąt milionów złotych przy potwornych kosztach zbieractwa.. I wrzucić zakupiony sprzęt gdzie popadnie.. Nie dalej jak tydzień temu, jeden ze szpitali w Warszawie nie chciał przyjąć sprzętu Jurka Owsiaka.. Do leczenia chorób onkologicznych. Bo nie mają oddziału onkologii(???) A pomp insulinowych niektóre „ placówki” mają po kilka. Tak działa centralne rozdawnictwo! Bez żadnych elementów rynkowych… Jedno wielkie marnotrawstwo! I na koniec , wypowiedź Marka Kurzyńca dla pisma „ Lampa”, działacza organizacji „ Wolność i Pokój”, którą w sierpniu 2009 roku, przypomniał Piotr Lisiewicz w Gazecie Polskiej, a dotyczącej Jurka Owsiaka: „Faktycznie w podziemiu jedyną formacją, która z punktu widzenia niezależnego, niekoncesjonowanego, zajmowała się ekologią, toczyła różne dyskusje na ten temat i podejmowała konkretne działania , była Wolność i Pokój. Oczywiście frakcja ekologiczna, bo WiP jako taki był złożony. Po wyjściu z podziemia okazało się, że jest mnóstwo instytucji, taki Polski Klub Ekologiczny, albo stowarzyszenie „Wolę Być” założone przez pismo „Na przełaj”, czyli pion młodzieżowy PZPR, czyli Jurek Owsiak. Myśmy dymili, ludzie siedzieli po więzieniach za służbę zastępczą, a on na falach Rozgłośni Harcerskiej lansował Stowarzyszenie Miłośników Chińskich Ręczników, trutututu uwolnić słonia, a Sławek Dutkiewicz wtedy gibał i był po trzymiesięcznej głodówce.. No więc powiem szczerze, że jak teraz tę mordę widzę…Mało jest takich osób ścierwojadów, które budzą moje negatywne emocje”(!!!!!) I komentarz Piotra Lisiewicz.. ”Rolę faceta od kontrolowania zbuntowanej młodzieży Owsiak odgrywa- nowymi metodami- do dziś”(????) Pozostaje pytanie: kim naprawdę jest Jurek Owsiak? Że dostaje cały dzień w państwowej telewizji i panuje nad policją, wojskiem, służbami państwowymi.. Ja bym chciał wiedzieć, a państwo??? W przyszłym roku znowu będzie grała Orkiestra, nawet jak kamień na karmieniu z państwowej służby zdrowia nie zostanie.. Bo chodzi o to, żeby grać. Fundacja będzie miała pieniądze, a jak będą pieniądze będzie ideologia dla mas.. I będzie wesoło, ale nie tym, którzy zachorują i będą się musieli leczyć w skansenie komunistycznej służby zdrowia.. Wielu umrze nie doczekawszy leczenia ze względu na obowiązujące limity. Cześć ich pamięci! WJR
Wielka Orkiestra Socjalistycznej Pomocy Pan Jerzy Owsiak mnie często irytuje. Jednak sama idea WOŚP byłaby dobra - i bym ją chętnie poparł. Gdybyśmy żyli w kapitaliźmie. W komuniźmie nie mogę dać pieniędzy na WOŚP. Nawet nie dlatego, że nie chcę: dlatego, że jest to nie-moż-li-we. Niemożliwe - ponieważ w komuniźmie (a "służba zdrowia" to czysto komunistyczny wycinek naszej socjalistycznej rzeczywistości!) wszystkie wydatki są planowane. Jeśli więc planista uzna, że na SZ dać trzeba np. 20 miliardów (bo to jest optimum) - to wiedząc, że p.Owsiak uzbiera te 40 mln musi zaplanować na SZ 19.960 mln zł. I to na pewno robi. Z czego wynika, że myśląc, że daję na WOŚP i na lecznictwo, w rzeczywistości dałbym pieniądze na np. uzbrojenie armii w "Rosomaki" - albo na budowę nowej ambasady w Kosowie. Więc nie daję. Czy to jasne? JKM
Co robić po Lizbonie. - Wchodząc do UE, zgodziliśmy się na uczestniczenie w systemie tzw. suwerenności dzielonej, nie ma już mowy o pełnej politycznej suwerenności kraju w rozumieniu samowładności i całowładności - Po co nam silny głos, jeśli nie będzie to głos niepodległy? - Batalia o naszą pozycję w Unii rozgrywa się w pierwszym rzędzie w Polsce, w wyborach Polaków decydujących o tym, kto nami rządzi i jak nas reprezentuje. Z dr. Krzysztofem Szczerskim, politologiem, adiunktem w Katedrze Współczesnych Systemów Politycznych Instytutu Nauk Politycznych i Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Jagiellońskiego, rozmawia Marek Żelazny
Z chwilą wejścia w życie traktatu lizbońskiego, 1 grudnia, UE stała się strukturą z osobowością prawną. Wielu publicystów podkreśla, że jest to równoznaczne z wyzbyciem się części kompetencji państwowych przez kraje Wspólnoty.- Nie jestem aż tak radykalny w ocenie traktatu z Lizbony. Przede wszystkim warto pamiętać, że w odróżnieniu od poprzedniego projektu tzw. konstytucji dla Europy traktat ten po pierwsze - na poziomie symbolicznym - nie wprowadza żadnych obowiązujących unijnych emblematów quasi-państwowych (flaga, hymn, godło, preambuła), nie powołuje instytucji o nazwach sugerujących państwowość Unii (mimo że wielu zupełnie błędnie powtarza nazwy "prezydent Unii" i "minister spraw zagranicznych UE", a takich funkcji nie ma), a po drugie - odmiennie niż owa konstytucja - nie zastępuje poprzednich traktatów i nie tworzy jednego prawa zasadniczego (konstytucji) dla Unii, lecz ma charakter klasycznego traktatu rewizyjnego, międzypaństwowego, zgodnie z tzw. prawem traktatów, nie jest zatem żadną ekstraordynaryjną umową, lecz dokumentem tradycyjnym. Warto pamiętać, że Unia, uzyskując w traktacie osobowość prawną (staje się podmiotem stosunków międzynarodowych), pozostaje - w sensie formalnym - organizacją międzynarodową, a nie państwem. Oczywiście to nie oznacza, że traktat z Lizbony nie stanowi pogłębienia integracji europejskiej, przede wszystkim poprzez zwiększenie roli Parlamentu Europejskiego w procedurze stanowienia prawa wspólnotowego czy też poprzez przeniesienie ponad 40 obszarów z głosowania jednomyślnego do głosowania większościowego w Radzie Unii Europejskiej (czyli w organie międzypaństwowym), co jest połączone z nowym (niewchodzącym jednak w życie już teraz) systemem głosowania dającym znaczną przewagę największym krajom Unii. Trzeba jednak pamiętać, że wchodząc do UE, zgodziliśmy się na uczestniczenie w systemie tzw. suwerenności dzielonej, tzn. nie ma już mowy o pełnej politycznej suwerenności kraju (w rozumieniu samowładności i całowładności), choć zachowana jest pełna suwerenność formalnoprawna (jesteśmy odrębnym podmiotem politycznym, uznawanym na arenie międzynarodowej, istniejemy niezależnie od istnienia Unii). Wydaje mi się, że podstawowe pytanie należy postawić nieco inaczej - czy potrafimy prowadzić obecnie niepodległą politykę, będąc wewnątrz Unii? Bo że jest to możliwe, przekonują przykłady takich państw, jak Niemcy, Francja czy Wielka Brytania.
Pańskim zdaniem, da się w ogóle pogodzić realizację zasady suwerenności państwowej z coraz to bardziej krępującym nas członkostwem w Unii Europejskiej? W jakich dziedzinach jest to możliwe?- Można powiedzieć, że jest wiele różnych aspektów suwerenności. Pierwszym z nich jest tożsamość, czyli suwerenność w wymiarze wartości, symboli, kultury. W tym zakresie Unia oddziałuje na nas pośrednio, nie zajmuje się bowiem narzucaniem konkurencyjnego ładu społecznego (warto pamiętać, że niedorzeczne orzeczenie w sprawie krzyża we włoskiej szkole wydał ETPCz, który nie jest organem Unii, tylko działa przy Radzie Europy, która z UE nie ma nic wspólnego). Oczywiście Unia promuje pewne rodzaje zachowań, postaw czy wartości, często - mówiąc oględnie - bardzo kontrowersyjnych, ale my nie mamy obowiązku ich wprowadzać. Jeśli się je promuje i wprowadza także w Polsce, to czynią to nasi rodzimi "postępowcy", a nie wysłannicy "Brukseli". Zatem jeśli uważamy na przykład, że polskie dzieci wiedzą coraz mniej o naszej tradycji i historii, a zmiany postaw społecznych Polaków idą w kierunku coraz płytszego konsumeryzmu i skupienia się na wartościach materialnych, to jest to wynikiem naszych własnych zaniedbań, takich a nie innych elit politycznych w Polsce itp., a nie integracji europejskiej. Inaczej mówiąc: jeżeli uznajemy, że taki proces zachodzi, to tożsamości pozbawiamy się sami, jako Polacy, naszymi własnymi siłami, tylko czasem wspieranymi z zewnątrz. Drugim wymiarem suwerenności jest bezpieczeństwo, czyli zewnętrzne i wewnętrzne gwarancje bytu państwa i narodu. W tym względzie Polska systematycznie - w mojej ocenie - w ciągu ostatnich dwóch lat staje się coraz mniej bezpieczna. Nasza armia nie jest zdolna do obrony terytorialnej Polski, nasza infrastruktura jest w katastrofalnym stanie (koleje, mosty, sieć energetyczna, wodociągi, sieć ciepłownicza itp.), nie mówiąc już o bezpieczeństwie zdrowotnym czy socjalnym. Ale znowu jest tak, że w tym wypadku zaniedbania są po stronie władz w Polsce, a członkostwo w Unii może raczej pomagać (poprzez transfer pieniędzy) w pozyskiwaniu środków dla budowy bezpieczeństwa czy poprzez tworzenie warunków stabilności, a nie go odbierać. Tu znowu błędy są przede wszystkim po naszej stronie. Trzecim wymiarem suwerenności jest własność. Żeby coś znaczyć, trzeba coś mieć. Polska jako państwo, czyli dobro wspólne, z każdym rokiem ma coraz mniej. W tym wymiarze członkostwo w Unii (ale i szerzej - globalna gospodarka) wywiera oczywiście silną presję prywatyzacyjną, ale można prywatyzację prowadzić z głową, czyli broniąc strategicznej własności narodowej, albo bezkrytycznie, wyprzedając wszystkie "dobra rodowe", a część najzwyczajniej rozkradając.Czwarty wymiar to podmiotowość polityczna, którą ja nazywam po prostu niepodległością - zdolnością państwa jako wspólnoty politycznej do ustalenia i egzekwowania swojego interesu narodowego, swoich własnych celów politycznych. I w tym właśnie zakresie członkostwo w Unii Europejskiej stanowi największą zmianę. Oto bowiem nie wyznaczamy już sobie sami w pełni tej podmiotowości, tylko jesteśmy włączeni w system współdecydowania, o określonych procedurach, który wyłącza z naszej dyspozycji cały szereg polityk. Zaczynamy współzależeć od ponadnarodowego porządku prawno-regulacyjnego (choć - co zawsze warto podkreślać - uczestniczymy w nim dobrowolnie). Nie oznacza to jednak, że nie mamy obowiązku domagać się od polskich władz realizacji polskiego interesu narodowego w ramach wyznaczanych przez Unię Europejską. Polska może prowadzić niepodległą politykę także obecnie. Musimy mieć jednakże władze państwowe, które tego chcą, tę potrzebę rozumieją i potrafią tak działać, a nie jest to proste - trzeba mieć wolę, wizję i wiedzę.
Sugeruje Pan, że stopień naszej niezależności zależeć będzie od aktywności?- Nie możemy dać sobie wmówić, że w Unii nic nam już nie wolno. Otóż wolno każdemu dużo, pod warunkiem, że umie się tego stanowczo i umiejętnie domagać. Jeżeli jednak ktoś przybiera postawę kompleksu na tle swojej polskości, to nie broni naszego interesu, tylko chce wszystkim pokazać, że jest bardziej europejski niż tego ktokolwiek od niego oczekuje. W tej samej Unii jedni dotują swoje przedsiębiorstwa, a inni zamykają stocznie. Unia nie może blokować możliwości rozwoju krajów członkowskich poprzez przegięcie regulacyjne, tylko go wspierać, ale trzeba sobie to zagwarantować. Oto najkrótsza odpowiedź.
System ważenia głosów w Radzie Unii Europejskiej stawia nas jednak w arcyniekorzystnej sytuacji.- System głosowania tzw. podwójną większością wchodzi w życie z opóźnieniem. Osobiście uważam go za błąd, także z punktu widzenia UE jako całości, bo zdecydowanie rozbija on poczucie równości państw członkowskich i może służyć porzuceniu zasady solidarności, czyli rozwarstwieniu między państwami, a to może spowodować rozpad Unii. Mam nadzieję zatem, że nigdy nie zostanie zastosowany, albo wszyscy zrozumieją, że trzeba go zmienić po pierwszym wyniku głosowania. Rzecz jednak jest bardziej skomplikowana. Otóż w Radzie Unii Europejskiej głosuje się bardzo rzadko, bo głosowanie jest świadectwem porażki procesu negocjacji poprzedzających posiedzenie Rady. Zatem siła głosu potrzebna jest nie tyle na forum Rady, ile w owych wcześniejszych rozmowach. Mówiąc w skrócie - rozmawia się tylko z tymi, którzy mają dużo głosów i mogą ewentualnie w przyszłości np. blokować decyzję. Stąd ważne, aby w kluczowych sprawach była jednomyślność (bo wtedy każdy jest "ważny"), a w innych - aby mieć dużo głosów (czyli "udziałów" w rozmowach). Dla kraju takiego jak Polska, który nie jest jeszcze dostatecznie silny w sferze nieformalnej (lobbingu, personelu w Brukseli, siły przedsiębiorstw), ta formalna gwarancja obecności przy stole rozmów jest szczególnie ważna. Dlatego tak walczyliśmy o korzystne dla nas rozwiązania i udało się nam uzyskać przedłużenie systemu nicejskiego (który jest dla nas wyjątkowo korzystny) i wprowadzić szereg innych bardziej szczegółowych rozwiązań zabezpieczających znaczenie głosu średnich i mniejszych państw (tzw. mechanizm z Joaniny). Jednocześnie jednak należy pamiętać, że nic nam nie przyjdzie z największej nawet siły głosu, jeśli nie będziemy mieli własnych ambicji, celów i interesów. Po co nam silny głos, jeśli nie będzie to głos niepodległy? I tu znowu wracamy do poprzednich kwestii. Batalia o naszą pozycję w Unii rozgrywa się w pierwszym rzędzie tu, w Polsce, w wyborach Polaków decydujących o tym, kto nami rządzi i jak nas reprezentuje w Unii, jak widzi swój kraj i jakie ma ambicje. Dziękuję za rozmowę.
Konferencja Bezpieki w Helsinkach W reżymowej historiografii wygląda to tak: po okresie „zimnej wojny” - 1 sierpnia 1975 – podpisano w Helsinkach Akt Końcowy KBWE, przewidujący m.in., cytuję: „suwerenną równość państw, powstrzymanie się od użycia siły i grożenia użyciem siły, nienaruszalność granic, integralność terytorialną państw, pokojowe rozstrzyganie sporów, zakaz ingerencji w wewnętrzne sprawy innego państwa (...)” - i w ogóle obiecujący o wiele większe prawa i swobody niż nawet słynna konstytucja stalinowska z 1935 roku. Pokój i bezpieczeństwo zapanowały w Europie. A w moim języku: sępy porozumiały się... Ktoś (Piotr Proudhon? Ludwik August Blanqui?) napisał: „Gdyby rząd francuski ogłosił, że chce zamordować milion Francuzów, a rząd niemiecki, że chce zamordować milion Niemców, to obydwa rządy nie przetrwałyby dwóch dni. Gdy jednak rząd francuski ogłasza, że chce zabić milion Niemców, a rząd niemiecki, że chce zabić milion Francuzów – to obydwu rządom wzrasta poparcie”. Cyniczna, do cna zdemoralizowana i skorumpowana, europejska klasa polityczna wyciągnęła z tego logiczny, ciekawy wniosek. Po co walczyć między sobą? Lepiej zawrzeć pokój – i teraz każdy będzie mógł bez żadnych przeszkód rabowań i gnębić swoich „obywateli”. Ingerencja w sprawy innych państw jest wszak zakazana – no, nie? Wzbogacenie się polityków drogą wojny jest kosztowne i trudne. Natomiast wzbogacenie się przez okładanie własnych „obywateli” podatkami, okradanie ich, oszukiwanie i łupienie na najrozmaitsze sposoby jest tanie i łatwe. Temu celowi służyła Konferencja w Helsinkach. Od tej pory każdy może bezkarnie łupić swoich obywateli. Nikt nie przyjdzie im z pomocą – jak np.Wietnamczycy, którzy w 1979 roku uwolnili Kambodżę od zbrodniczych „Czerwonych Khmerów” Natomiast obecne utworzenie Unii Europejskiej jest zwieńczeniem tego procesu: gangi hien po prostu się zjednoczyły. Teraz już na pewno nikt nie uwolni ludzi z tyranii polityków i biurokratów – bo powstała Jedna Tyrania. Francuzi wysyłają pieniądze dla złodziei w Niemczech – a ci odwrotnie; i nikt tego już nie kontroluje. To samo w miniaturowej skali możecie Państwo zobaczyć na przykładzie „miast zaprzyjaźnionych”. Gdyby radni m.Pikutkowo Dolne urządzili sobie ochlaj za pieniądze miejskie – byłby skandal. Ale jeśli radni Pikutkowa pojada do Cherchez-mon-Cul na ochlaj, a radni z Cherchez-mon-Cul do Pikutkowa – to już wydatki są całkowicie usprawiedliwione – bo przecież „przyjmujemy zagraniczną delegację”. W efekcie niektóre miasta mają już po dziesięć „miast partnerskich”. Cała ta Unia Europejska jest folwarkiem „elit politycznych”, mających w (słusznej!) pogardzie masy ogłupionych reżymową telewizją i reżymową „edukacją” tzw. obywateli. Nadal chcecie Państwo na NICH głosować? JKM
Trzecia twarz Palikota Po katolickim fundamentaliście nauczającym na łamach “Tygodnika Powszechnego” jak być chrześcijaninem w biznesie, i po sprośnym pajacu plotącym ku radości wykształciuchów o alkoholizmie i biegunkach prezydenta, ma od dziś wiceprzewodniczący Klubu Parlamentarnego PO kolejne wcielenie. Wywiad dla “Polski” pokazuje Janusza Palikota jako “nowego brutalistę” – Grzegorza Jarzynę polskiej polityki. Wywiad ów kondensuje tyle odrażających niedorzeczności, że gdyby nie obowiązywała u nas autoryzacja, można by sądzić, iż udzielany był w stanie ciężkiej “filipińskiej grypy”. Palikot zachwala swego bezpośredniego szefa Grzegorza Schetynę jako polityka, który ma “krew i spermę na twarzy”, rozpływa się nad Nowakiem, który “dostał w zęby” i jeszcze nieraz dostanie, puszy się, że definitywnie zniszczył Kaczyńskich, odzierając ich z powagi i godności, a teraz zniszczy Ziobrę, bo choć na razie nie zdobył dowodów na jego homoseksualizm, to jest go pewien, obserwując codziennie w Sejmie, jak były minister porusza pośladkami. Nie sposób tego wszystkiego cytować – stężeniem fizjologiczno-skatologicznych skojarzeń przebija Palikot nawet felietony Tomasza Jastruna i właściwie jedyną godną uwagi obserwacją wydaje się jego szczere wyznanie o sobie samym: “jestem gnojem”. Po serii dowodów nieudolności i nieuczciwości partii rządzącej najwyraźniej rozpoczyna ona Palikotem jakąś nową wizerunkową ofensywę adresowaną do żelaznego elektoratu od “chowania babci dowodu”. Polityka to krew, sperma, gnój i walenie po mordzie, a my tu, fa-wasza, nie ściemniamy, tylko walimy szczerze, jak jest. I w mordę, i z kopa. Czaicie? RAZ
Prawo Rzymskie – a common sense, czyli: mega podatek Gdy byłem dzieckiem – a nawet i czas jakiś po studiach – wierzyłem w Prawo Rzymskie jako w probierz Cywilizacji. Za Murem Hadriana ocaleli jacyś Piktowie, Brytowie czy inni barbarzyńcy posługujący się mętnym „zdrowym rozsądkiem” - ale my po Rzymianach oddziedziczyliśmy jako główną zdobycz: Prawo właśnie. To znaczy: mechanizmy działania Prawa. Z biegiem czasu przekonywałem się jednak, że zdrowy rozsądek sędziego jest znacznie lepszy, niż precyzyjne wywody oparte na Literze nawet najdoskonalszego Prawa. W prawie karnym common sense jest zdecydowanie lepszy – nie mam co do tego wątpliwości. Teoretycznie Litera Prawa powinna zapobiegać błędnym wyrokom wydawanym przez skorumpowanych sędziów...
… i wszyscy widzą, jak dobrze zapobiega! Prawo cywilne w zasadzie powinno się opierać na Literze Prawa. Istotnie: widziały gały, co brały: obie strony znają Literę Prawa – a jak nie znają lub nie rozumieją: tym gorzej dla nich – i zawierają umowę. Prosta sprawa.
Niestety: nie wtedy, gdy do sprawy twórczo włączy się państwo! P.Małgorzata Sobońska napisała w „Rzeczpospolitej” Fiskus pobiera haracz od nieodpłatnej służebności Ile może wynosić podatek od ustanowienia nieodpłatnej służebności osobistej w postaci prawa przejazdu przez nieruchomość? Jeśli działka jest atrakcyjna i została sprzedana za wysoką cenę, były właściciel zapłaci astronomiczną kwotę za korzystanie z prawa, którego ekonomiczna wartość jest znikoma. Wyobraźmy sobie, że ktoś sprzedaje połać atrakcyjnie zlokalizowanego gruntu (liczącą np. kilka, kilkanaście czy kilkadziesiąt hektarów) pod zabudowę przemysłową. Sprzedawany areał ma bardzo wysoką wartość, sięgającą kilkudziesięciu czy nawet kilkuset milionów złotych. Sprzedawca uzgadnia z nabywcą, że ten zapewni mu prawo przejazdu przez sprzedaną nieruchomość, przy czym droga będzie zajmować obszar kilkuset metrów kwadratowych, co stanowi drobny ułamek całej nieruchomości. Takie prawo przejazdu (a często tylko przechodu) ma na celu zapewnienie byłemu właścicielowi fizycznej możliwości korzystania z pozostałej części posiadanego przez niego gruntu i najczęściej regulowane jest w formie ustanawianej na jego rzecz służebności osobistej, wpisywanej do księgi wieczystej. Z natury rzeczy taka służebność nie trwa dłużej niż czas życia uprawnionego. Jest niezbywalna (o czym stanowi art. 300 kodeksu cywilnego), zatem jej ekonomiczna wartość jest znikoma. Okazuje się jednak, że dla fiskusa może to być prawdziwa żyła złota. A wszystko odbywa się w majestacie prawa.
Podatek od spadków i darowizn W momencie gdy strony transakcji postanawiają, że służebność osobista w postaci prawa przejazdu będzie miała charakter nieodpłatny, dostaje się ona pod reżim ustawy o podatku od spadków i darowizn. Obowiązek zapłaty podatku obciąża osobę uprawnioną do korzystania z tego prawa – wszak otrzymuje nieodpłatne świadczenie, które z ekonomicznego punktu widzenia przedstawia sobą jakąś wartość. Podstawowa stawka podatku waha się od 3 do 20 proc. w zależności od wartości podstawy opodatkowania (według skali określonej w art. 15 ustawy o podatku od spadków i darowizn), przy założeniu że służebność ustanawiana jest pomiędzy podmiotami, które nie są ze sobą spokrewnione czy spowinowacone. Włos zaczyna jeżyć się na głowie podatnikowi w chwili, gdy odkrywa on, że podstawę opodatkowania musi obliczyć nie od wartości służebności, ale od wartości całej nieruchomości.
Feralna nowelizacja Takie zasady liczenia podatku obowiązują od 1 stycznia 2007 r., gdy weszła w życie nowelizacja ustawy o podatku od spadków i darowizn zmieniająca m.in. art. 13 ust. 3. Jak wynika z rządowego uzasadnienia projektu nowelizacji, celem tej zmiany miało być „doprecyzowanie przepisów określających sposób obliczania wartości służebności, jako ciężaru darowizny ze względu na wykorzystanie przepisu do unikania podatku od darowizny”. Być może cel, jaki przyświecał ustawodawcy, faktycznie sprowadzał się tylko do „doprecyzowania” sposobu liczenia podstawy opodatkowania czynności polegającej na nieodpłatnym ustanowieniu służebności osobistej, jednak w wielu przypadkach zastosowanie tego przepisu w praktyce przez organy podatkowe prowadzi do efektów znacznie wykraczających poza granice powszechnie rozumianego absurdu.
Podstawą wartość nieruchomości Otóż na skutek tej nowelizacji, dla celów obliczenia kwoty należnego podatku z tytułu ustanowienia nieodpłatnej służebności osobistej, jej roczna wartość została ustalona jako 4 proc. wartości rzeczy obciążonej służebnością (art. 13 ust. 3 ustawy). Jeśli służebność została ustanowiona na czas nieokreślony (np. na czas życia uprawnionego), podstawą opodatkowania, w myśl art. 13 ust. 1 pkt 2, jest 4 proc. wartości obciążonej nieruchomości przemnożone przez 10 lat, czyli w sumie 40 proc. wartości całej nieruchomości, na której służebność ta została ustanowiona. Załóżmy, że wartość sprzedanej nieruchomości wynosiła 8 mln zł. Ustanowiona na niej nieodpłatna służebność osobista to skromna droga dojazdowa, zajmująca wprawdzie jedynie kilkaset metrów, ale niefortunnie przecinająca tę nieruchomość. Okazuje się, że dla fikusa prawo przejazdu tą drogą jest niemal bezcenne. Podstawa opodatkowania obliczona dla celów podatku od spadków i darowizn wynosi, zgodnie z literalnym brzmieniem art. 13 ustawy, 40 proc. liczone od kwoty 8 mln zł, czyli – uwaga – 3,2 mln zł! Jakiego w takiej sytuacji podatku powinien spodziewać się podatnik korzystający z „nieodpłatnego” prawa przejazdu? Obliczmy dokładną jego wartość zgodnie ze skalą podatkową określoną w art. 15 ustawy. (3 200 000 zł – 20 556 zł) x 20 proc. + 2877 zł = 638 765 zł
Konieczna zmiana przepisów Tak drastyczne opodatkowanie służebności osobistej nie ma logicznego uzasadnienia. Urzędnicy sami przecierają oczy ze zdumienia, patrząc na kwotę wyliczonego przez siebie podatku, ale jak twierdzą – wobec takiego brzmienia przepisu – innej możliwości nie ma. Ustawa, nawet źle napisana, ich wiąże. Jedynym wyjściem z sytuacji jest zmiana przepisu i zastąpienie go regulacją, zgodnie z którą dla celów obliczania podstawy opodatkowania nieodpłatnej służebności podatkiem od spadków i darowizn znaczenie będzie mieć rynkowa wartość tego świadczenia, a nie wartość nieruchomości, którą to prawo obciąża. Nieproporcjonalnie wysoki podatek to złamanie zasad konstytucji Zasada liczenia podstawy opodatkowania nieodpłatnej służebności osobistej od wartości całej nieruchomości obciążonej tym prawem jest nieporozumieniem. Art. 2 konstytucji nazywa Polskę „demokratycznym państwem prawa urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej”. Tymczasem kwota czasami wręcz wielomilionowego podatku zapłaconego od prawa przejazdu przez kilkudziesięciometrową drogę modelowo łamie zasady nawet najbardziej liberalnie rozumianej sprawiedliwości społecznej i proporcjonalności (zakazu nadmiernej ingerencji w prawa obywateli wywodzonego z art. 31 ust. 3 zd. 1 konstytucji). Czy zdanie sobie z tego sprawy nie jest najwłaściwszym momentem na natychmiastową zmianę niebezpiecznego przepisu?
Zanim złe przepisy zostaną zmienione, to jedynym, ale za to bardzo prostym, sposobem na uniknięcie płacenia absurdalnie wysokiego podatku od darowizny od służebności osobistej jest ustalenie za nią choćby symbolicznej odpłatności. Trudno sobie wyobrazić, że celem ustawodawcy miałoby być zupełne usunięcie z obrotu nieodpłatnych służebności osobistych, jednak teraz wydaje się to jedynym doraźnym lekarstwem na chore regulacje prawne. Małgorzata Sobońska” Radzę go przeczytać – ale dla leniwców streszczam. Otóż powiedzmy, że sprzedaję komuś grunt za 20 milionów – zachowując sobie działkę wartą 200.000. Gwarantuję sobie służebność – czyli prawo do korzystania z drogi dojazdowej do mojej działki; nieopatrznie: za darmo. Jacyś idioci – czyli Senat i Sejm Najjaśniejszej Rzeczypospolitej, a także Pan Prezydent – wydali i podpisali ustawę o podatkach. Wedle tej ustawy ta służebność – to darowizna. Ponieważ jednak jest ona ustanowiona na tej wielkiej nieruchomości urzędnicy muszą policzyć podatek tak, że jest to podatek od korzystania z tej nieruchomości przez 10 lat – czyli muszę zapłacić temu faszystowskiemu reżymowi ponad milion!! Gdybym natomiast ustanowił tę służebność odpłatnie – za np. 1 zł rocznie – to fiskus pobrałby ode mnie tylko 20 groszy!! P.Sobońska pisze: „Włos zaczyna jeżyć się na głowie podatnikowi w chwili, gdy odkrywa on, że podstawę opodatkowania musi obliczyć nie od wartości służebności, ale od wartości całej nieruchomości. (…) Tak drastyczne opodatkowanie służebności osobistej nie ma logicznego uzasadnienia. Urzędnicy sami przecierają oczy ze zdumienia, patrząc na kwotę wyliczonego przez siebie podatku, ale jak twierdzą – wobec takiego brzmienia przepisu – innej możliwości nie ma. Ustawa, nawet źle napisana, ich wiąże”. Co ciekawe: przepis ten obowiązuje od 1 stycznia 2007 r., gdy weszła w życie nowelizacja ustawy o podatku od spadków i darowizn. Nikt tego dotąd nie zauważył, bo rzadko taką służebność się ustanawia – i rzadko fiskus to podatkuje. Jeśli jednak dostrzeże – umarł w butach! P.Sobońska opatrzyła ten artykuł drugim – stanowiącym Jej komentarz. Otóż twierdzi w nim Ona, że „Nieproporcjonalnie wysoki podatek to złamanie zasad konstytucji (…) kwota czasami wręcz wielomilionowego podatku zapłaconego od prawa przejazdu przez kilkudziesięciometrową drogę modelowo łamie zasady nawet najbardziej liberalnie rozumianej sprawiedliwości społecznej i proporcjonalności (zakazu nadmiernej ingerencji w prawa obywateli wywodzonego z art. 31 ust. 3 zd. 1 konstytucji). Czy zdanie sobie z tego sprawy nie jest najwłaściwszym momentem na natychmiastową zmianę niebezpiecznego przepisu? (…) Zanim złe przepisy zostaną zmienione, to jedynym, ale za to bardzo prostym, sposobem na uniknięcie płacenia absurdalnie wysokiego podatku od darowizny od służebności osobistej jest ustalenie za nią choćby symbolicznej odpłatności. Trudno sobie wyobrazić, że celem ustawodawcy miałoby być zupełne usunięcie z obrotu nieodpłatnych służebności osobistych, jednak teraz wydaje się to jedynym doraźnym lekarstwem na chore regulacje prawne.” No, dobrze: zmienic trzeba - ale co z tymi, którzy umowę zawarli (nie może ona być zmieniona!) - i mają płacić? Jak rozumiem intencję p Sobońskiej powinni się odwołać do Trybunału Konstytucyjnego. Jest to jednak wyganianie Diabła Belzebubem. Jeśli TK zacznie (a już to robi!) wtrącać się w regulacje prawne na tak ogólnej podstawie, że: „Art. 2 konstytucji nazywa Polskę „demokratycznym państwem prawa urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej”. Oraz „zakazu nadmiernej ingerencji w prawa obywateli wywodzonego z art. 31 ust. 3 zd. 1 konstytucji” - to trzeba sobie uprzytomnić, że na tej podstawie TK może zakwestionować WSZYSTKO. Każde – dosłownie: KAŻDE – działanie może się przecież Sędziom TK wydać „sprzeczne z zasadami sprawiedliwości społecznej i d***kracją”. Ot, np., tryb wyboru Prokuratora Generalnego: czyż nie jest sprzeczne z d***kracją, że wybiera go Krajowa Rada Sądownictwa i Pan Prezydent – a nie obywatele w równych, tajnych, powszechnych i bezpośrednich wyborach? Jest sprzeczne, oczywiście. Dlatego zamiast doraźnego naprawiania głupot trzeba zmienic system (1) pozwolić sędziom kierować się zdrowym rozsądkiem – czyli odejść od Prawa Rzymskiego; (2) zdecydowanie ograniczyć legislaturze i egzekutywie ingerencję w cywilne umowy; (3) zlikwidować możliwość ustanawiania „znowelizowanych” podatków – zwłaszcza podatku dochodowego. Ot – takie „drobiazgi”. PS. Wcale jednak nie jest wykluczone, że ten przepis został ustanowionony celowo - by łupnąć w jedną-jedyną niepokorną osobe, o której bezpieka wiedziała, że taką umowę właśnie zawarła! JKM
Nie, no nie! Z poważnym zaniepokojeniem przeczytałem kilka listów, jakie otrzymałem w sprawie przepisów ruchu drogowego. Otóż ja, wyjaśniam, jestem jak najbardziej za tym, by na drogach ginęło mniej ludzi. Co więcej: wiele razy wspominałem, że jest skandalem, że wszyscy rozczulają się nad 20 ofiarami jakiegoś wypadku w kopalni - a to, że tego samego dnia na drogach ginie 25 osób, nikogo nie obchodzi. Mnie obchodzi. Jednak zasadniczo i całkowicie nie zgadzam się z metodami walki ze śmiercią na drogach. Jestem zasadniczym przeciwnikiem doktryny prewencji, zapobiegania przestępstwom drogowym. Jestem za surowym karaniem winnych - co powinno odstraszać innych.Oczywiście, że istnieją uzasadnione ograniczenia prędkości. Na przykład, tam, gdzie wyjeżdżający z drogi podporządkowanej, nie mający pełnej widoczności, powinien mieć pewność, że nie doleci mu nic z prędkością 280 km/h - bo gdyby się tego bał, nie mógłby przejechać drogi głównej. Jednak 90 proc. ograniczeń prędkości wcale nie ma tego charakteru. Ma to zapobiegać wypadkom - w przekonaniu, że mandat karny odstrasza bardziej, niż groźba śmierci na miejscu. Ja w to nie wierzę. Twierdzę natomiast, że główną przyczyną wypadków drogowych są ubezpieczenia komunikacyjne. Zwłaszcza OC. Wprowadzenie ubezpieczenia od odpowiedzialności cywilnej jest zachętą do zabójstw, jest zbrodnią ludobójstwa. Gdyby w Polsce odbyło się dziesięć procesów sądowych, w wyniku których sprawcy wypadków musieliby płacić pełne odszkodowanie, zostali na jego poczet wyrzuceni z mieszkania i nocowali na dworcu - to ludzie na pewno zaczęliby jeździć znacznie ostrożniej. Obecnie wiedzą, że odszkodowanie za nich płacą inni kierowcy - ci, co nie spowodowali żadnego wypadku!!! Jest to najgłębiej niesprawiedliwe, demoralizujące - i skutkuje ogromną liczbą wypadków. Człowiek nieubezpieczony jeździ znacznie - znacznie! - ostrożniej. P. Paweł Chorzewski pisze: "Pańskie rozumienie wolności to całkowita anarchia" - po czym cytuje sir Terencjusza Pratchetta: "Ale ludzie mają tę wolność - także wolność do ponoszenia konsekwencji swoich czynów". I właśnie o to mi chodzi. Świat, w którym przestępstwom się zapobiega, to zupełnie inny świat. Gdy na drodze stoi znak (50 km/h) i ja spowoduję wypadek jadąc 49 km/h - to ja jestem niewinny; winien jest ten, kto nie ustawił tu znaku - może 30 km/h...?
Wbrew temu, co mniema p. Chorzewski np. p. Maciej Zientarski jechał ponad 200 km/h w miejscu, gdzie ograniczenie było. Do 50 km/h. Co pokazuje, że ograniczenia prędkości nijak nie mają się do tego, jak prędko ludzie jeżdżą. Jedynym efektem ustawienia np. fotoradarów jest to, że ludzie muszą tam, gdzie ich nie ma, jechać szybciej, niż by jechali normalnie - by nadrobić czas stracony na udawanie przed kamerą i fotokomórką, że są "porządnymi obywatelami". Wreszcie (pisze o tym również np. p. Majchel Neustad z Niemiec) jest kompletnym nieporozumieniem sądzenie, że jestem przeciwnikiem rond!! Odwrotnie - jestem entuzjastą rond. Jestem natomiast - i o tym pisałem - przeciwnikiem rondek ustawianych celowo tylko po to, by spowolnić ruch samochodowy! Jest takich sporo. Takie przyszły zalecenia i dyrektywy z Brukseli - i, niestety, władze III RP w neofickiej nadgorliwości stosują się do absurdalnych "unijnych" przepisów - podczas gdy wiele innych państw po prostu ma je w nosie (np. Niemcy dyrektywę o likwidacji "zielonych strzałek").
Pamiętam, że w 1998 roku jakieś euro-ciało wydało zalecenie, że "numer rejestracyjny samochodu powinien mieć co najmniej 4 cyfry". Polska była bodaj jedynym krajem, który się do tego absurdu zastosował... Jednak po 1-XII-2009 to już nie będą "zalecenia", tylko decyzje UE. I trzeba się będzie do nich stosować! JKM
Owsiak do "Faktu": Jesteście totalni szmaciarze - Jesteście totalni szmaciarze - powiedział Jerzy Owsiak do wydawców "Faktu", którzy krótką notkę o finale WOŚP zamieścili obok obszernej informacji o brutalnym morderstwie. Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy w trakcie wczorajszego finału zebrała ponad 36 milionów złotych. Ponad 36 mln zł, jakie wczoraj zebrano to na razie zadeklarowane wpływy. Jak tłumaczył Jerzy Owsiak, ich wielkość może wzrosnąć. W tym roku Orkiestra po raz drugi grała na rzecz dzieci z chorobami onkologicznymi. Za zebrane pieniądze WOŚP chce kupić sprzęt do klinik wysokospecjalistycznych.
"Fakt" kontra Owsiak - Czego nam życzyć? Żebyśmy grali dalej. Polacy mając talent do dyskredytowania samych siebie - mówił Jurek Owsiak pokazując dzisiejszy numer "Faktu", w którym artykuł podsumowujący finał WOŚP znalazł się obok tekstu o "zabójstwie kochanka". - Jesteście szmaciarze, totalni szmaciarze robiąc taką gazetę - mówił. Organizator WOŚP ubolewał, że informacja o Orkiestrze nie pojawiła się w Radiu Maryja ani w "Naszym Dzienniku" oraz że do relacji finału nie przyłączył się Polsat. Owsiak był także zaskoczony, że relacja z WOŚP ukazała się dopiero na ósmej stronie "Gazety Wyborczej".
Warzecha: Ile kosztował finał WOŚP? Jerzy Owsiak odniósł się również do nieprzychylnego komentarza Łukasza Warzechy. Publicysta "Faktu" napisał: "Zastanawiam się jednak, czy twórca Orkiestra nie przekroczył pewnych granic. Co roku WOŚP oznacza większy show. (...) Jaki ma sens robienie każdego roku większego cyrku, byle znowu przyciągnąć ludzi na jeden dzień? I dlaczego F-16 mają latać akurat dla Owsiaka, a nie np. dla Caritasu?" - zastanawia się komentator "Faktu". Warzecha zwraca uwagę, że nikt nie policzył kosztów finału WOŚP. Przypomina, że przychody WOŚP w 2008 r. wyniosły ok. 41 mln zł, podczas gdy Caritasu ok. 450 mln zł i to "bez wsparcia mediów, celebrytów". "Przemyślcie to i odpowiedzcie sobie na pytanie, czy prawdziwa dobroczynność musi być eskortowana przez F-16 i latać wyczarterowanym samolotem..." - kończy Warzecha. Komentarz Warzechy oburzył organizatorów WOŚP. - Z szacunkiem przyjmijcie, że w 40-milionowym kraju ludzie w zimę mieli czas, żeby być razem ze sobą. Nie sztuką jest zrobić brazylijski karnawał w lato. Sztuką jest go zrobić w zimę. I my go robimy - powiedział na spotkaniu z dziennikarzami Owsiak. - Jestem normalnym Kowalskim, którego szlag trafia, jak jakiś idiota pisze, że się nie rozliczamy - powiedział Owsiak przypominając, że Fundacja WOŚP liczy tylko 27 osób, które same wszystko organizują. FAKT
Ojej, pan Owsiak się zirytował Reakcja Jerzego Owsiaka na mój skromny komentarz w dzisiejszym „Fakcie” pokazuje, że w swoich ocenach mam rację. Szef WOŚP ma status celebryty i z niektórymi z nich dzieli skrajny brak odporności na krytykę, do czego przyczynił się czapkujący mu od lat salon. Proszę sobie przypomnieć, w jakim tonie kilka dni temu media informowały o szpitalu w Warszawie na Niekłańskiej, który nie bardzo chciał przyjąć dar WOŚP, ponieważ nie był na to przygotowany, a Orkiestra nie była uprzejma wcześniej swoich planów ze szpitalem skonsultować. Dostało się głównie szpitalowi, do którego przylgnęła łatka niewdzięcznika. Z tego tonu wyłamały się jedynie częściowo „Wiadomości” TVP. Teraz pan Owsiak okazał na konferencji prasowej nieskrywaną irytację, że istnieją w Polsce media i komentatorzy, którzy śmią nie uczestniczyć w powszechnym zachwycie jego inicjatywą. Dostało się oczywiście „Naszemu Dziennikowi”, a także „Faktowi”, w tym za mój komentarz, oraz Polsatowi. Bo przecież Owsiakiem i WOŚP nie wolno się nie zachwycać. Oberwała nawet „GW” za to, że umieściła relację zbyt daleko, zdaje się, że na 8. kolumnie. Mało co sprawia mi taką radość, jak widok osoby przyzwyczajonej do hołdów, która nagle odkrywa ze zdenerwowaniem, że są tacy, którzy nie tylko nie składają należycie głębokich ukłonów, ale przeciwnie – są skłonni zgłaszać jakieś obiekcje. Pan Owsiak był uprzejmy, w charakterystycznym dla siebie knajackim tonie, stwierdzić, iż „jakiś idiota” napisał, że WOŚP się nie rozlicza. Nie wiem, czy miał na myśli mój tekst – jeśli tak, to mocno przeinaczył jego sens. Napisałem w nim bowiem to samo, co na Salonie24: że nikt nie policzył pełnych kosztów finału WOŚP. Co absolutnie nie oznacza, iż WOŚP jako fundacja się nie rozlicza – stawianie takie zarzutu byłoby kompletna bzdurą. Tak czy owak – irytacja celebryty Owsiaka jest dla mnie największą nagrodą. Dziękuję, panie Jerzy. Warzycha
Znowu o GieWu Odnotujmy kolejny przejaw zdziczenia propagandystów z Czerskiej. Wiadomość o podpalaniu przez islamskich fanatyków w Malezji katolickich kościołów serwis gazeta.pl zatytułował (tytuł ten pozostawał na stronie głównej przez cały dzień): „pokłócili się o Allaha”. Spróbujcie Państwo sobie wyobrazić, że ta sama ekipa napisałaby o tzw. Nocy Kryształowej: „pokłócili się o handel”. Wyobrazili sobie Państwo? Dziękuję bardzo. Jeśli ktokolwiek dopatruje się w takim porównywania traktowania pogromu chrześcijan i pogromów żydów jakiegoś przekąsu antyżydowskiego, od razu go informuje, że jest w błędzie. Wrażliwość funkcjonariuszy z Czerskiej jest równie zależna od bieżących potrzeba politycznych także w sprawach żydowskich. To znaczy, są one dla nich ważne, ale nie najważniejsze. Przykład: u samego zarania III RP, gdy największym zagrożeniem dla demokracji i praw człowieka (czytaj – wpływów michnikowszczyzny i jej, hm, popleczników) był Wałęsa, obecny p.o. naczelnego giewu Jarosław Kurski wydał książkę zatytułowaną „Wódz” − demitologizujące i demaskujące szefa „Solidarności” wspomnienia byłego rzecznika prasowego. Z owej książki dowiedziałem się, że oprócz innych dyskredytujących go cech miał Wałęsa także zwyczaj nazywania środowiska Geremka, Kuronia i Michnika „żydostwem”. „Rozmawiałeś o tym z żydostwem?” „Żydostwo nigdy się na to nie zgodzi!” etc. Nie można było z kontekstu wymiarkować, czy kryła się w tym jakaś niechęć do Żydów, czy może Wałęsa żartował sobie podobnie niefrasobliwie, jak ojciec Rydzyk z konfratra, który „się nie umył” − ale ówczesne giewu wątpliwości raczej nie miało, bo wśród innych obelg, którymi Wałęsę niszczyło, był także nader pryncypialnie stosowany zarzut antysemityzmu, wywiedziony z jakiejś dość niejasnej, jak to u Wałęsy, wypowiedzi, że jest „stuprocentowym Polakiem”. Cóż, minęło niewiele czasu, Wałęsa ocalił michnikowszczyznę przed lustracją i tak stał się sojusznikiem, a z czasem − bożkiem. I już nikt mu w giewu „żydostwa” ani „stuprocentowego Polaka” nie wypomina. A niech sobie państwo spróbują wyobrazić, że tak by się słowo „żydostwo” pod adresem trójcy naszych największych narodowych bohaterów wypsnęło któremuś z Kaczyńskich − tak, jak owo sto tysięcy razy powtórzone, że „oni stoją dziś tam, gdzie wtedy stało ZOMO”? Już sobie państwo wyobrazili? Dziękuję.
(Swoją drogą ciekawe, czy ten passus pozostawił Kurski w ubiegłorocznym wznowieniu „Wodza”?) Funkcjonariusze giewu i ich, hm, poplecznicy, oburzają się, gdy im kto publicznie wytknie propagandę i stronniczość. Jak to?! My przecież jesteśmy obiektywni! Proszę bardzo, ileż to razy krytykowaliśmy rząd Platformy, krzykną na to, i nawet pokażą na dowód statystyki, z pozoru całkiem nieźle o nich świadczące. No tak, przyzna każdy, giewu to przecież nie tylko teksty michnikowych „cyngli”, to także teksty często zupełnie przyzwoite, uczciwe, i krytyczne… Ot, żeby daleko nie szukać – we wczorajszym wydaniu artykuł Andrzeja Kublika, konstatujący, że nie tylko na mistrzostwa w piłce kopanej, ale nawet do końca kadencji nowego prezydenta wciąż obiecywane przez PO autostrady zbudowane nie zostaną, nie ma siły i mowy. Rzetelna prawda, która mogła by się ukazać nawet w „Rzeczpospolitej”. Nie dajmy się zwieść. Tak właśnie robi się propagandę. Statystyki są równie mylące, jak przedstawiane przez telewizje słupki pokazujące, że w badanym czasokresie mówiono o wszystkich partach mniej więcej tyle samo czasu, ale nie pokazujące, co mówiono. Jak to tłumaczył pewien stary złodziej, żeby móc świsnąć z tacy księdzu dukata, trzeba najpierw na nią grosz położyć. Proszę bardzo, przyjrzyjmy się wyważonym, rzetelnym tekstom, w których punktuje giewu rząd Tuska − i porównajmy je z tym, co giewu pisało o rządzie PiS. Różnica jest oczywista. Kiedy giewu pisze prawdę o błędach i niedociągnięciach PO to jest niezwykle wyważona. Gazetowi „ludzie bezdomni” od razu równoważą pracę dziennikarzy uczciwych w towarzyszącym jej wstępniaku atakiem na PiS, w duchu: Platformo, choć twoje winy to pikuś i małe miki przy tym co wyrabiali ci straszni odrażający pisowcy, to niniejszym cię tu dla porządku napominamy, że tobie tak nie wolno − oj, ty, ty! Wspomniany tekst Andrzeja Kublika ukazał się na 26. stronie. Apel ekonomistów odnotowany został w słowach spokojnych i wyważonych, a potem oczywiście dano możliwość odpowiedzi ministrowi Rostowskiemu, a potem jeszcze ministrowi Boniewu, którzy zdyskredytowali autorów listu i zapewnili, że ich obiekcje są nieistotne, bo niedługo wróci wzrost gospodarczy i problemy rozwiążą się same. A gdyby tak granic konstytucyjnego progu zadłużania państwa sięgnęło nie PO, a PiS albo jakaś inna „czarnosecinna prawica”? Też byłoby takie ę-ą? Akurat. Wystarczy sięgnąć po giewu sprzed paru lat, kiedy to nie fakty, jak dziś, ale same tylko obawy o rozwój sytuacji gospodarczej wprawiały funkcjonariuszy z Czerskiej w stan zbliżony do paniki − gdy darli oni szaty, że grozi nam katastrofa, wstrzymanie prywatyzacji, reform, izolacja w Europie! Gdyby dziś rządził PiS, giewu na pierwszej stronie, dzień po dniu, odliczałoby − codziennie dług publiczny wzrasta o 300 milionów złotych! Od wczoraj wzrósł do dwustu kilkudziesięciu iluśtam miliardów. A dziś do kolejnych iluśtam, a dziś znowu o trzysta milionów więcej − i tak dzień po dniu, tak, jak próbowało giewu odliczać prezydentowi Kaczyńskiemu od ilu dni nie podpisuje traktatu lizbońskiego. Z tą szokującą liczbą biegaliby funkcjonariusze giewu do ekonomistów, by codziennie mieć niusa − prof. X: Taki dług zagraża naszej przyszłości! Profesor Y ostrzega: to ostatni moment, by ratować Polskę! Oczywiście, przede wszystkim do akcji wciągnięto by autorytety zachodnie, które dziś, tak jak za dawnych czasów „uczeni radzieccy”, wszystko wiedzą lepiej. Więc mielibyśmy codziennie w giewu i mediach z nią sprzymierzonych apele międzynarodowych gremiów: „czas kończyć z nieodpowiedzialną gospodarką!” „Ratujcie polskie reformy!” I przedruki z gazet niemieckich: „Kraj, który za czasów Mazowieckiego i Balcerowicza był liderem reform, pod rządami populistów stacza się w otchłań!”. I apele miejscowych autorytetów, Kwaśniewskich, Wałęsów i pomniejszych, do autorytetów zachodnich: ratujcie nasz kraj, pomóżcie, zróbcie coś, żeby zniszczyć tych populistów! Oczywiście, miejscowe salonowe świątki, jak kilka lat temu, dzień w dzień udzielałyby alarmistycznych wywiadów w „Corierre de la Serra”, „El Pais” i „Spieglu” − że Polska tonie, że jesteśmy na dnie, że populiści nas niszczą. A giewu wszystko to usłużnie by przedrukowywało. No i do tego to codzienne odliczanie: „od wczoraj dług Polski wzrósł o kolejne 300 mln złotych i obecnie wynosi…”
Oczywiście, to wszystko byłoby tylko tłem dla gigantycznej histerii, że w Polsce zagrożone są podstawowe wolności obywatelskie − „pięciodniowe” podsłuchy zakładane bez jakiejkolwiek kontroli prokuratur i sądów, takoż niekontrolowane inwigilowanie obywateli przez wywiad skarbowy, używanie tych podsłuchów w cywilnych procesach wytaczanych przez ludzi ze służb, ze wsparciem prokuratora generalnego, niepokornym żurnalistom, bezprawne podsłuchiwanie dziennikarzy i ściganie ich przez prokuraturę pod pretekstem ujawniania tajemnic państwowych, ministerialne rozporządzenie, nakazujące operatorom komórkowym rejestrowanie i przekazywanie służbom wszelkich, także wrażliwych danych o klientach… Apele! Alarmy! Wywiady! Relacje z konferencji w obronie!!! Wykształciuchy, które dzień zaczynają od giewu i poranka z Paradowską albo Żakowskim i Lisem, a potem cały dzień wślipiają się w TVN 24, po paru tygodniach takiego łechtania mózgów (hm − powiedzmy, tej substancji w miejscu, gdzie normalni ludzie mają mózgi, w ich wypadku używanej wyłącznie do wchłaniania establishmentowej propagandy) rychło miałyby znowu pełne gacie strachu i w odpowiedniej chwili szturmowałyby masowo punkty wyborcze, w których być może znowu zabrakło by kart niezbędnych do położenia kresu katastrofalnym dla Polski rządom populistów… Wyobrazili to sobie Państwo? Już? Dziękuję bardzo. A tu − może i są pewne niedociągnięcia, o których rzeczowo informujemy na stronie 26, ale tak ogólnie, to luzik, spoko… jest nieźle. I coraz nieźlej. RAZ
12 stycznia 2010 Trzymać oko na pulsie.... No, pani Jolanta Fedak , z Polskiego Stronnictwa Ludowego i z ministerstwa od socjalizmu o barwnej nazwie Ministerstwo Pracy i Spraw Socjalistycznych im . Jacka Kuronia- idzie ostro.. Nawet średnio – ostro, bo nie do końca ostro. Ostatnim etapem byłoby zlikwidowanie przymusu tzw. ubezpieczeń społecznych. Przypomnę państwu, że w 1999 roku, roku wiekopomnych reform pana profesora Jerzego Buzka, których głównym celem była rozbudowa biurokracji w Polsce i wdanie z budżetu państwa, czyli naszych kieszeni- - coś około 27 miliardów złotych(!!!!). Reformatorzy- jak to w socjalizmie- żyją z reform i permanentne ich trwanie im sprzyja, a nie sprzyja nam- podatnikom. Bo albo ONI- biurokracja-, albo – MY- szarzy podatnicy, z których się wyciska sok finansowy , ile tylko niepodobna. Powodując uwiąd gospodarczy na rynku, bo gospodarka bez pieniędzy , to jak organizm bez obiegu krwi. I z takim zjawiskiem mamy do czynienia na co dzień, co powoduje upadek małych i drobnych przedsiębiorstw, które okładane kosztami i podatkami , nie są w stanie funkcjonować. I funkcjonować nie będą. W 1999 roku, „ reforma” ubezpieczeń społecznych pana profesora Jerzego Buzka, któremu pan Skiba, w związku z nią, pokazał całą tylną część ciała, polegała na wyprowadzeniu z państwowego ZUS-u 100 miliardów złotych, i utworzeniu za te pieniądze, odebrane podatnikom przy pomocy gwałtu państwa nad jednostką( nie ma kary za gwałt?), kilkunastu firm prywatnych, którym oddano w jasyr nasze pieniądze. Podatnicy mogli sobie wybrać co prawda swojego nadzorcę, ale istota przymusu pozostała. Przez te dziesięć lat zmarnowano w II filarze wiele miliardów- na pewno ze sto, licząc 7,3% dla każdej firmy za obsługę tego przymusowego nonsensu; a to przegrano na giełdzie, a to ciężkie miliardy poszły na wynagrodzenia członków prywatnych firm zarządzających, między innymi pana profesora Marka Góry i pani Ewy Lewickiej- bezpośrednich twórców” reformy”. Oni oboje są dzisiaj w tym systemie, systemie zorganizowanej grabieży.. W ubiegłym roku prasa doniosła o pierwszej emeryturze z II filara… O ile pamiętam – 24 złote miesięcznie(???) Otwarte Fundusze Emerytalne kupują- na zasadzie „ inwestycji”-, za nasze pieniądze , obligacje państwowe, dając w ten sposób pieniądze państwu na rozrzutność, państwo się nimi rozrzuca na Lewo i na Prawo, bardziej oczywiście na Lewo, a my podatnicy, za rozrzutność państwa płacimy jeszcze odsetki prywatnym firmom, które pożyczają państwu nasze pieniądze. Czy coś bardziej kuriozalnego człowiek mógł wymyślić przeciwko innemu człowiekowi – za nasze pieniądze, zabrane nam pod przymusem? Od pieniędzy podatników, pożyczonych państwu, jakaś firma jeszcze bierze za to odsetki(!!!!) To nie skandal- to skurwysyństwo! I to trwało ostatnich dziesięć lat! Pani Jolanta Fedak, chce ograniczyć pożytki płynące dla prywatnych firm z mistyfikacji, jakim jest drugi filar ubezpieczeń społecznych ; szkoda, że nie chce również ograniczyć pożytków płynących dla biurokracji z przymusu ubezpieczeń w I filarze, czyli w ZUS-e. No, ale nie od razu Kraków zbudowali, tym bardziej, że wali się socjalistyczny ZUS, tonący w długach i funkcjonujący od lat dzięki rządowym dotacjom, czyli nam samym. Bo to my podatnicy, nie dość, że płacimy przymusowy podatek na ZUS, to jeszcze spłacamy odsetki dla prywatnych firm w Otwartych Funduszach Emerytalnych i dopłacamy do długów ZUS-u, żeby – jeszcze niektórzy- mogli sobie pobrać emeryturę. Istny diabelski młyn socjalistycznej głupoty, a wodą na ten młyn jest pożądliwość naszych pieniędzy przez biurokrację socjalistyczną, która nieźle sobie z tego nonsensu żyje.. W państwowym systemie przymusowych ubezpieczeń, który to przymus ma pozostać, oczywiści lepiej, żeby marnowali nasze pieniądze w jednym filarze, niż mieliby je marnować w dwóch filarach, czy może nawet w trzech, czy czterech- jak proponuje pan profesor Stanisław Gomułka, lansowany przez media na wielkiego ekonomistę i znawcę problemów finansowych. A ja stawiam tezę: on się na tym nie zna! „Pan jest wielki ekonomista”- mówiła bohaterka nieśmiertelnej powieści pana Dołęgi- Mostowicza. Wczoraj zawzięcie bronił II filara i prywatnych firm, które tym filarem zarządzają.. I one jedynie ciągną z tego przymusowego nonsensu pożytki.. Wyciągają ciężkie miliardy, na przymusowej naiwności ludzkiej zorganizowanej przez socjalistyczne państwo. „Humorek wisiorek i do tego pszczoły w nosie”. Każdy powinie mieć prawo zabrać sobie te pieniądze, bo to są jego pieniądze, i mieć prawo wpłacać bądź nie- tam gdzie się człowiekowi podoba. Wiem! Lewica twierdzi, że wtedy ludzie będą umierali na ulicach, jak nie będzie przymusu ubezpieczeń… A teraz nie umierają??? Jedynie generałowi Pinochetowi, człowiekowi mądremu , zdecydowanemu i kochającemu swój kraj, udało się znieść przymus ubezpieczeń, jako podstawę socjalizmu.. Do tej pory cała międzynarodowa Lewica nienawidzi go za to! Rozpowszechniając przy tym fałszywe informacje, że w Chile zginęły miliony ludzi(???). A zginęło raptem tysiąc coś ludzi, i to głównie działaczy faszystowskich organizacji Świetlistego Szlaku i innych maoistowskich bojówek broniących socjalizmu- jak nie przymierzając niepodległości. Nastąpiło przeciąganie dwóch stron: niewolniczej i wolnościowej. I tak się skończyło! Dobrze dla Chilijczyków! Jeśli pani Jolancie Fedak udałoby się pozbyć, obniżając pożytki dla tych czternastu firm zarządzający przymusowo nam zabranymi pieniędzmi do 3 %( najlepiej jeszcze niżej!), to przynajmniej będą mniejsze koszty poboru naszych składek. Nie zmieni to wiele, bo pierwszy filar pozostanie, a o jego państwowe istnienie walczy pani minister Fedak, ale, zawsze to coś… I jeszcze jak ludzie będą mogli sobie zabrać zgromadzone w II filarze pieniądze- t o jeszcze lepiej. Przecież III filar funkcjonuje bez przymusu(???). I jakoś funkcjonuje? Szkoda tylko, że pod pewnymi warunkami.. Ale wiele nie możemy wymagać w końcu od socjalistki, która cały czas zajmuje się ratowaniem pracy socjalistycznej jako przodownik tej pracy.. Oczywiście, pani Joli chodzi wyłącznie o ratowanie państwowego ZUS-u- to jasne! Ale przy okazji może zlikwidować pasożytniczy przymusowy ZUS- prywatny… Nie można dalej patrzeć” jak ciele na malowane wrotki”, tym bardziej, że robi się gorąco w finansach ubezpieczeniowych.. Na razie próbują ratować- łatając! Ale kto wie? Może przyciśnięci do ściany, pójdą po rozum do głowy… I zniosą zupełnie przymus państwowych ubezpieczeń! Na początek powinni zainteresować się projektem reformy emerytalnej w Chile.. O ile pamiętam, profesor Jose Pinera napisał odpowiednią książeczkę.( „Bez obawy o przyszłość”, wydanej w 1996 roku przez Centrum Adama Smitha) Autorem tej reformy, wraz z profesorem Friedmanem z chicagowskiej szkoły wolnorynkowej. Dysponuję w domu odpowiednim materiałem.. To ukąszenie heglowskie funkcjonuje nadal.. To oświeceniowe budowanie konstrukcji od góry dla dobra tych co na dole.. Ludzie się sami potrafią zorganizować, byleby im nie przeszkadzać.. No cóż… przychodzi baba do lekarza: - Panie doktorze! Pies mnie ugryzł! - Gdzie?- pyta lekarz. - Na rogu obok poczty.. Czas skończyć z udawaniem, że się nie widzi.. A „ autobus nie zając, raczej nie poczeka”, prawda?? WJR
Żydowicz. Pijawka typu idealnego! Pan Żydowicz z Łodzi miał biznesplan: posługując się znanymi i z tajemniczych powodów robiącymi na niektórych tubylcach wrażenie operatorami filmowymi z zagranicy chciał wyciągnąć przy pomocy rządu i samorządu 500 milionów złotych z kieszeni podatników (tak! – to wcale nie chodzi o marne kilkadziesiąt „baniek” na przykład) i przy ich pomocy zapewnić sobie i trzódce swoich pomagierów finansowe dolce vita aż do samej śmierci. Ale miał też pecha: już witał się z gąską, bo prezydent Łodzi, znany miłośnik Izraela i Trzech Króli, Jerzy Kropiwnicki, przyznał mu połowę tej kasy, gdy nagle okazało się, że rada miasta, w której większość ma PO, mimo tej całej miłości prezydenta do Ziemi Obiecanej uznała, że szmalu nie da, bo nie ma gwarancji, iż Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego drugą połowę przekaże – czytaj: nie przekaże stronnikowi Kropiwnickiego. I tak wspaniale zapowiadający się i szykowany przez kilka lat geszeft się posypał. Co w tej sytuacji zrobił pan Żydowicz? Otóż ogłosił strajk okupacyjny w radzie miasta Łodzi pod hasłem: bez 500 „baniek” nie wyjdę! Oczywiście pan Żydowicz powinien zostać – razem ze swoim geszeftem, który potrzebny jest łodzianom jak psu piąta noga – natychmiast wyrzucony z gmachu rady na zbity pysk, a może nawet zawieziony do domu dla obłąkanych. Ale nie! Siedzi w tej radzie i okupuje ją być może po dziś dzień, a ja w weekend przecierałem oczy ze zdumienia, czytając w „Rzeczpospolitej” artykuł skądinąd bardzo szanowanego przeze mnie Bronisława Wildsteina, który przedstawiał zuchwałą pijawkę jako niemal bohatera walki z PO! Przypadek pana Żydowicza, wyabstrahowany z aktualnych układów, jest bowiem najlepszym przykładem pokazującym, jak działa sztama złodziei w Polsce; typem idealnym – jak by to powiedział Max Weber – pijawki próbującej przyssać się do budżetu. Otóż ściągają oni pod przymusem podatki z obywateli, po czym tylko szukają pretekstu, by ten ukradziony szmal zainkasować. Najlepiej oczywiście, by cel dosłownie uświęcał ukradzione środki. Problem polega jednak na tym, że nie da się wybudować w naszym kraju kilkudziesięciu muzeów Powstania Warszawskiego, na które można kraść niejako w sposób niepodważalny moralnie. Nie każdy też może założyć kolejną agencję wywiadu, w której można przechwytywać szmal z założenia w sposób ściśle tajny. Jednak w sumie co to za problem – jak „jest zgoda”, to można przekręcać gigantyczne środki nawet pod takim idiotycznym pretekstem jak zjazd operatorów. Powiedzmy sobie wprost: to, co robi pan Żydowicz, co robią budowniczowie muzeów Żydów polskich, II wojny światowej czy najemca wyszynku „Nowy Świat” w Warszawie, to kradzież zuchwała bądź – w przypadku tego pierwszego – bezczelna próba wymuszenia. A na koniec mam dwa pytania. Czy przyjdzie czas, gdy bohaterowie tych interesów to zrozumieją? I czy pan Żydowicz jest rzeczywiście tak wielkim antysemitą, że złośliwie i celowo wzmacnia najgorsze stereotypy dotyczące Izraelitów? Sommer
MARSZAŁEK DO SPRAW MEDIÓW Postawienie dziennikarzom zarzutów ujawnienia tajemnicy śledztwa, jest logiczną kontynuacją dwuletniej polityki obecnego rządu wobec mediów. To jeden z tych nielicznych obszarów życia publicznego, w którym ludzie PO wykazują godną podziwu konsekwencję. Ponieważ nigdy wcześniej media nie odegrały tak zasadniczej roli w wykreowaniu nowego układu rządowego, jak w czasie 2 letniej kampanii dezinformacji, zwieńczonej przedwyborczą histerią, relacje, rząd – dziennikarze, powstałe po 2007 roku musiały zostać precyzyjnie określone. Sprawowania funkcji koordynatora i mentora środowiska dziennikarskiego podjął się Bronisław Komorowski. Jeszcze przed powołaniem na stanowisko marszałka Sejmu, pod koniec października 2007 roku, Komorowski wyraźnie wskazał, czego nowy sejm oczekuje od mediów: „Funkcjonowanie dziennikarzy w Sejmie wymaga uporządkowania. Akredytacje powinni dostawać ci lepsi. Żeby była lepsza informacja o pracach parlamentu”.Dalsze, precyzyjne instrukcje zostały wydane dziennikarzom w trakcie afery marszałkowej – wielowątkowej kombinacji operacyjnej z udziałem ludzi WSI i ABW, w której marszałek Sejmu odegrał kluczową rolę inspiratora. To wówczas, pod adresem dziennikarzy telewizyjnych, którzy korzystając z nieudolności ludzi pana Bondaryka znaleźli się w mieszkaniu Piotra Bączka, padły pełne irytacji słowa :„Ci dziennikarze w ogóle nie powinni tam się zjawić. Prawdopodobnie zjawili się przez piwnicę sterowani przez pana Bączka telefonicznie, za pośrednictwem ważnej postaci w mediach publicznych. Ale w momencie, kiedy tam weszli obowiązuje dziennikarza, tak jak każdego obywatela, prawo. I jeżeli trwają czynności śledcze, nie wolno ich dokumentować z boku. Jeżeli jest wezwanie, żeby zaniechali filmowania, powinni to zrobić. Jeżeli tego nie zrobili, to oni złamali prawo”. Usłyszeliśmy również wskazanie – jak mają się odtąd zachowywać dziennikarze w kontaktach ze „zbrojnym ramieniem” władzy: „Dziennikarze chcieli być ponad prawem. Akurat ci konkretni z programu ściśle związanego z Antonim Macierewiczem. Chcieli być ponad prawem. Dziennikarz ma prawo szukać informacji, ma prawo starać się o dobre zdjęcia, ale jak jest wezwanie funkcjonariusza, który prowadzi czynności śledcze, w imię interesu bezpieczeństwa państwa polskiego musi się dziennikarz do tego zastosować.Trzy miesiące później, gdy rola Komorowskiego w rozpętaniu afery marszałkowej została mocno naświetlona, marszałek Sejmu skierował do środowiska dziennikarskiego kolejny, czytelny apel:„Ja bym sugerował dużą wstrzemięźliwość w okazywaniu solidarności zawodowej dziennikarskiej, no bo sprawa nie dotyczy docierania czy łamania tajemnicy państwowej przez dziennikarza śledczego, co bym rozumiał, nie akceptował, ale rozumiał, ale dotyczy podejrzenia o korupcję, po prostu o korupcję, o pomoc w korupcji. I to w takim obszarze bardzo delikatnym, wrażliwym z punktu widzenia interesów państwa, jak służby specjalne. Więc sugerowałbym ogromną wstrzemięźliwość tutaj...” Apel został powtórzony, gdy zapytano Komorowskiego o zwołanie specjalnego posiedzenia Komisji ds. Służb Specjalnych, czego domagali się dziennikarze programu „Misja specjalna”. Komorowski odpowiedział:„Ja uważam, że tutaj jest jakaś głęboka przesada w okazywaniu solidarności korporacyjnej przez niektórych... a może środowiskowej takiej, bo co może Komisja ds. Służb Specjalnych w kwestii tego, czy prokuratura ocenia i sąd, że należy osobę podejrzaną o korupcję izolować czy nie? No, to jest kwestia znajomości pewnej... pomysłu na śledztwo, prawda? Oraz pewnej specyfiki danej sprawy. No, jeżeli trzeba izolować, to się wsadza do aresztu.”Również niedawno, gdy media relacjonowały sprawę senatora Piesiewicza, marszałek Sejmu wyznał, że jest przeciwny "rozwałkowywaniu" tematu i wystąpił w roli mentora, pouczając dziennikarzy: „Uważam, że tam gdzie nie ma bezpośredniego zaangażowania politycznego, czy są jakieś mroczne fragmenty życia prywatnego, dziennikarze powinni zachować dystans. Wydaje mi się, że w polskim zwyczaju jest, że się nie wnika w prywatność.”Jednak na szczególną uwagę zasługuje niedawny komentarz Komorowskiego, dotyczący postawienia dziennikarzom prokuratorskich zarzutów: „Wie pani, jest tak - no zawód dziennikarza to jest zawód. Zarabiacie państwo pieniądze, między innymi na tym, że dochodzicie do dokumentów tajnych, prawda. [...]Czasami się wam, i za to dostajecie forsę jako dziennikarze, no to jest ryzyko zawodowe.[...] ja uważam, że zadaniem dziennikarza jest dochodzenie do informacji. Natomiast rzeczywiście zawsze staje pytanie i dziennikarze mam nadzieję sobie to pytanie również zadają, czy ujawnienie przez nich jakiś dokumentów szkodzi, czy pomaga sprawie. Przez sprawę rozumiem, w tym wypadku sprawę prokuratorską...[...]...w ważnej kwestii, czy też to utrudnia czy ułatwia śledztwo, ja nie znam szczegółów, ale mam nadzieję, jeszcze powiem, że dziennikarze, nie tylko prokuratorzy odpowiadają sami sobie na pytanie czy ich skuteczne dojście do tajemnicy państwowej i jej ujawnienie pomaga czy szkodzi sprawie”.Myślę, że warto z uwagą wsłuchiwać się w słowa marszałka, bo stanowią one czytelny przekaz, skierowany do środowiska dziennikarskiego, tuż przed rozpoczęciem procesu Wojciecha Sumlińskiego. Z praktyki ostatnich 2 lat wynika, że dziennikarze prawidłowo zrozumieli intencje obecnej władzy i nie próbowali zaglądać za kulisy zdarzeń. Nieliczne przypadki niesubordynacji były natychmiast kontrowane, a wiadomość, że służby mogą bezkarnie podsłuchiwać i inwigilować dziennikarzy została odebrana jako cenna lekcja na przyszłość. Jednak ostatnie miesiące, dla grupy sprawującej władzę przyniosły problem, który wymaga zastosowania nadzwyczajnych środków. Wysyp afer z udziałem polityków Platformy może świadczyć, że całkiem realnie rozważa się zastąpienie obecnego układu rządzącego „ekipą zastępczą” – lub, co bardziej prawdopodobne – istotną zmianę w kierownictwie partii.
Ponieważ partia Tuska traktowana jest wyłącznie w kategoriach nośnika interesów, nic nie stoi na przeszkodzie, by nieudany lub zużyty „projekt” zastąpić innym. Jest to tym łatwiejsze, że jedyny kapitał tej partii to wizerunek medialny, zbudowany na propagandzie, dezinformacji i działaniach osłonowych. Efektem działań podejmowanych przez środowisko, które powołało Platformę do istnienia, jest zatem powolny demontaż „parasola ochronnego”. Uczestniczą w tym media, które do tej pory były najważniejszym wspornikiem rządu. Sytuacja ma również związek z ostrą walką wewnątrz Platformy, w której ścierają się dwa ośrodki, reprezentowane przez Komorowskiego i Schetynę. Szerszy kontekst tych zmagań, dotyczy środowiska byłych WSI i służb cywilnych. W tej perspektywie warto dostrzec, że postawienie dwóm dziennikarzom zarzutów z artykuł 241 kk, który mówi o publicznym rozpowszechnianiu wiadomości z postępowania przygotowawczego – wynika z intencji mocnego zdyscyplinowania mediów i przywrócenia dawnego status quo. Jest to bardzo precyzyjne i celne uderzenie. Mamy w nim sprawę, która bezpośrednio nie dotyczy obecnego układu i dziennikarzy, których trudno posądzić o sprzyjanie opozycji. Przekaz jest wyraźny: nie cofniemy się przed realnymi represjami, jeśli nadal będziecie nas atakować i zaglądać za kulisy władzy. Możecie ujawniać informacje, ale tylko te, które nie zaszkodzą naszym interesom. Jeśli teza o sukcesywnym zamykaniu „parasola ochronnego” nad rządem Donalda Tuska jest zasadna, może się okazać, że informacje z procesu Wojciecha Sumlińskiego będą przysłowiowym „gwoździem do trumny” obecnego układu i zostaną wykorzystane przez środowisko, które powołało Platformą, a dziś szykuje się do gruntownej wymiany ekipy.W tej sprawie – osobisty interes Bronisława Komorowskiego, jest identyczny z interesem środowiska byłych WSI, dlatego słowa marszałka, kierowane do dziennikarzy warto rozpatrywać w szerszym kontekście. Kombinacja operacyjna, jakiej byliśmy świadkami w roku 2008 przesądziła o poczuciu bezkarności i poszerzeniu arogancji rządzących. Każda następna - z udziałem służb i polityków PO, wynikała z układu zawiązanego w czasie afery marszałkowej, miała tych samych reżyserów i była montowana według tych samych zasad. „Mamy głębokie przekonanie o tym, że była to akcja zmierzająca absolutnie nie do wyjaśnienia kwestii wadliwych powiązań między światem mediów a służbami specjalnymi, ale akcja zmierzająca do wystraszenia dziennikarzy, powstrzymania ich przed zajmowaniem się kwestiami niewygodnymi dla niektórych polityków. Problem polega na tym, że dzisiaj ci politycy zajmują bardzo ważne miejsca w hierarchii, w strukturze państwa polskiego. Stawiamy pytanie w związku z tym, o powołanie komisji nadzwyczajnej, która miałaby zbadać kwestie związane z tymi wydarzeniami. Zadajemy to pytanie w przekonaniu, że sprawa ta nie może pozostać ukryta, nie może być pod korcem, musi być wyjaśniona, jeśli chcemy uczciwie mówić o usunięciu z państwowego życia polskiego patologii. Bo patologią jest używanie przez wysokiej rangi urzędników państwowych podległych im instytucji do rozstrzygania kwestii, które ich osobiście bolą w relacjach z dziennikarzami”. Te słowa Bronisława Komorowskiego, wypowiedziane przed czterema laty, niech będą przestrogą, że historia bywa bezwzględną i surową nauczycielką. ŚCIOS
Opowieść o "Roju", który wybrał wolność
Z Jerzym Zalewskim, reżyserem i producentem filmowym realizującym pierwszy w historii polskiej kinematografii film fabularny poświęcony "żołnierzom wyklętym", rozmawia Adam Kruczek Co zdecydowało, że podjął się Pan realizacji filmu o antysowieckim podziemiu narodowym? - Właściwie to nie ja wybrałem temat, raczej to on "wybrał" mnie. Jeszcze w latach 90. marzyłem o zrealizowaniu tego projektu, napisałem nawet wstępne założenia, ale nikt wówczas nie był nim zainteresowany. 5 lat temu niespodziewanie zjawił się u mnie Jan Białostocki, wnuk Ignacego Oziewicza, pierwszego dowódcy Narodowych Sił Zbrojnych. Aby upamiętnić dziadka, w latach 90. własnym sumptem nakręcił on niemal 100 godz. rozmów z ludźmi podziemia narodowego. Przekazał mi te unikatowe materiały - bezcenne, bo żyje już niewielu bohaterów z tamtych lat. Materiał stał się ogromną inspiracją dla mojej wyobraźni. Poznałem losy wielu wspaniałych ludzi ze skazanego na historyczny niebyt pokolenia "żołnierzy wyklętych".
Wtedy powstał pomysł nakręcenia filmu fabularnego? - Na tej bazie zrodził się pomysł filmu dokumentalnego o żołnierzach NSZ pt. "Kadry", stworzenia Leksykonu o NSZ dla Instytutu Pamięci Narodowej, a także wyprodukowania półgodzinnego dokumentu pt. "Elegia na śmierć 'Roja'" poświęconego st. sierż. Mieczysławowi Dziemieszkiewiczowi ps. "Rój", legendarnemu dowódcy oddziału Narodowych Sił Zbrojnych, a potem Narodowego Zjednoczenia Wojskowego działającego na Mazowszu do 1951 roku. Opracowałem również projekt 12-odcinkowego cyklu filmów fabularnych pt. "Żołnierze wyklęci". Dzięki umowie z TVP powstało 5 scenariuszy do tych filmów. Szóstym był scenariusz filmu o Mieczysławie Dziemieszkiewiczu, na podstawie którego przygotowuję obecnie film fabularny pt. "Historia 'Roja', czyli w ziemi lepiej słychać".
Dlaczego spośród dowódców antykomunistycznego podziemia jako pierwszy doczekał się filmu właśnie "Rój"? - Bohaterami większości z planowanych odcinków "Żołnierzy wyklętych" nie są dowódcy. To często zwykli żołnierze, niscy rangą, barwne postaci o niezwykłych losach. Ci, którzy znali "Roja", jeszcze po latach mówili o nim ze łzami w oczach. To był wspaniały człowiek, wspaniały kolega i wybitny - mimo młodego wieku - dowódca. Cała rodzina Dziemieszkiewiczów doświadczyła tragizmu tamtych wydarzeń. Dość powiedzieć, że bracia Mieczysław i Roman zginęli za Polskę, Jerzy popełnił samobójstwo w latach sześćdziesiątych.
Walka "Roja" trwała 6 lat, i wiadomo czym się zakończyła. Jak zamierza Pan pokazać tę historię?- Pokażemy obrazy z poszczególnych lat; te, które wydawały mi się najistotniejsze z punktu widzenia potrzeb filmu. Kolejne odsłony ukazują proces dojrzewania człowieka i jednoczesne jego osaczanie z jednej strony - przez bezpiekę, z drugiej - przez stawiane sobie egzystencjalne pytania: o sens życia, prowadzonej walki, o to, czy warto... Film o "Roju" chciałbym utrzymać w konwencji przygodowej, ale z pogłębioną refleksją na temat wolności, wolności własnej, osobistej w relacji do wolności płynącej z patriotyzmu, z wiary. Będzie to w pewnym sensie opowieść o dojrzewaniu młodego człowieka postawionego w sytuacji ekstremalnej. W filmie opowiemy o wydarzeniach, które w zdecydowanej większości są prawdziwe. Trzy czwarte scenariusza oparte jest na faktach, reszta to kompilacja różnych wątków związanych z losami innych "żołnierzy wyklętych". Scena finałowa, gdy "Rój" ginie w obławie, zostanie odtworzona - mam nadzieję - jak najwierniej.
Jakie jest zasadnicze przesłanie filmu? - "Rój" był człowiekiem młodym, który wszedł "w buty" starszego brata, szybko stając się dorosłym. Jest to postać legendarna, lecz żywa, autentyczna, za pośrednictwem której uda mi się - jak sądzę - skomunikować z młodymi Polakami, którym dziś bardzo brakuje takich właśnie postaci. Sądzę, że dzięki osobie "Roja", jego burzliwemu życiu i przez niecodzienną konwencję, jaką zaproponuję, film będzie niezwykle atrakcyjny. Może on odkryć dla młodych Polaków jakiś wzorzec możliwych i wartych zaakceptowania postaw. Chciałbym, aby film nie edukował młodych ludzi na siłę, ale raczej by widzowie poczuli smak autentycznej polskiej tradycji historycznej utraconej niestety przez kilka powojennych pokoleń.
Upłynęło już ponad 20 lat od słynnej transformacji ustrojowej. Dlaczego musieliśmy do dzisiaj czekać na takie wydarzenie filmowe?- Cóż, uznano zapewne, że pamięć o bohaterach jest przeszkodą w przeprowadzeniu tzw. transformacji, co moim zdaniem, wyjątkowo niekorzystnie na nią wpłynęło. Na całe lata zawłaszczono pamięć historyczną, blokowano jej dostęp do mediów. Przez lata 90. i pierwszą dekadę XXI wieku pewne tematy nie istniały w przestrzeni publicznego dyskursu i nie sposób było się z nimi przebić. Mówię to jako człowiek spoza telewizji, choć próbujący realizować tam swoje projekty. Pewien przełom, również mentalny, spowodowała nie w pełni zrealizowana idea IV RP. Dzięki temu mój projekt nakręcenia filmu fabularnego o żołnierzach Narodowych Sił Zbrojnych nie był już takim szokiem. Ale rzeczywiście stało się to o 20 lat za późno. Szkoda, że młodzi Polacy przez tak długi czas wchodzili w dorosłość bez wiedzy o swoich rówieśnikach sprzed ponad pół wieku. W Polsce w latach 40. i 50. wytworzyła się pewna luka pokoleniowa. Trudno nie uznać, że był to w pewnym sensie dalszy ciąg walki politycznej i ideologicznej z pokoleniem "żołnierzy wyklętych". Przez dziesięciolecia robiono tym ludziom czarny PR i czas najwyższy, żeby z tym skończyć.
Kiedy film będzie można oglądać w kinach? - Jesteśmy już po pierwszym, wstępnym etapie zdjęciowym. W lutym rozpoczynamy kolejny etap zdjęć, który zakończy się pod koniec maja, i mam nadzieję, że film trafi do kin w listopadzie 2010 roku. Natomiast trzyodcinkowy serial będzie można obejrzeć w TVP dopiero w przyszłym roku.
Gdzie będą kręcone zdjęcia?- Zasadniczo na terenach, na których operował oddział "Roja", a więc głównie na wsi mazowieckiej między Makowem, Ciechanowem, Sierpcem, Pułtuskiem aż do Ostrołęki. Będą też kręcone zdjęcia na terenie Warszawy. Bardzo często będziemy korzystać z autentycznych obiektów i miejsc, gdzie toczyła się rzeczywista akcja. One wymagają dziś pewnych retuszów czy zabiegów adaptacyjnych, ale jesteśmy na to przygotowani.
Jakimi względami kierował się Pan, obsadzając w roli głównego bohatera młodego człowieka niebędącego profesjonalnym aktorem?- Rzeczywiście, Krzysztof Zalewski nie jest zawodowym aktorem, ale jest niezwykle uzdolniony aktorsko. To zresztą syn aktora Stanisława Brejdyganta. O jego wyborze - oprócz zdolności, fizycznego podobieństwa do "Roja" - zdecydował także fakt, że jest świetnie zakorzeniony we współczesności, w środowisku polskiej młodzieży. Sądzę, że będzie w tej roli znacznie bardziej autentyczny niż aktor mający już pewne maniery.
Wśród aktorów obsadzonych w Pańskim filmie niewiele jest znanych nazwisk.- Tak, dotyczy to zwłaszcza ludzi z oddziału "Roja". Wyszedłem jednak z założenia, że powinni ich zagrać młodzi aktorzy, gdyż właśnie z młodych ludzi składał się ten oddział. Zależało mi też, żeby nie były to twarze znane z różnych seriali. Nie chciałem iść tak "po modzie" i kierować się tym, kto obecnie jest znany, bo często to, w czym ci aktorzy grają, jest strasznie miałkie i nie chciałbym tego kojarzyć z moim filmem.
Jaka jest szansa na zrealizowanie kolejnych filmów z planowanego przez Pana cyklu o "żołnierzach wyklętych"? - Jeśli uda się nam z powodzeniem zrealizować film o "Roju", przyjdzie kolej na następne filmy z tego cyklu, które zaproponujemy TVP. Teksty 5 scenariuszy są już przez telewizję publiczną zaakceptowane, ale od scenariusza do produkcji jest jeszcze długa droga. TVP, która ma dziś - z przyczyn oczywistych - pewne kłopoty, jest jedynym miejscem, w którym nasze produkcje będzie można realizować. Mamy nadzieję, że uda się nam ukończyć ten cykl do 2013 roku. Dziękuję za rozmowę.
Mieczysław Dziemieszkiewicz ps. "Rój" (1925-1951) Mieczysław Dziemieszkiewicz ps. "Rój", ur. 25 stycznia 1925 r. w Zagrobach w powiecie łomżyńskim, związał się z Narodowymi Siłami Zbrojnymi jeszcze w latach okupacji niemieckiej za pośrednictwem starszego brata Romana ps. "Pogoda", komendanta Powiatu NSZ Ciechanów oraz dowódcy oddziału partyzanckiego. Po wkroczeniu Sowietów "Pogoda", chcąc uchronić brata, decyduje, aby ten wiosną 1945 r. zaciągnął się do Ludowego Wojska Polskiego. Mieczysław Dziemieszkiewicz ucieka z jednostki w Warszawie na wieść o zamordowaniu brata Romana przez sowieckich żołnierzy, a następnie, przybierając pseudonim "Rój", wstępuje do oddziału NSZ - Narodowe Zjednoczenie Wojskowe (NZW) ppor. Mariana Kraśniewskiego "Burzy", operującego na terenie powiatu ciechanowskiego. W 1948 r., awansowany do stopnia starszego sierżanta, wobec masowych aresztowań dokonywanych przez Urząd Bezpieczeństwa Publicznego w Ciechanowie, na rozkaz dowództwa utworzył patrol Pogotowia Akcji Specjalnej (PAS) działającego w ramach struktur XVI Komendy NZW Północne Mazowsze. Jako dowódca patrolu PAS dowodził kilkudziesięcioma akcjami przeciw komunistom, siłom bezpieczeństwa oraz ich agenturze. Po rozbiciu Komendy Okręgu przez resort bezpieczeństwa "Rój" stworzył samodzielną Komendę Powiatową NZW Kryptonim "Wisła" obejmującą powiaty Ciechanów, Pułtusk, Maków Mazowiecki, Przasnysz. Był jednym z najdłużej i najaktywniej walczących "żołnierzy wyklętych". Do rozpracowania jego grupy bezpieka zwerbowała ok. 800 agentów i tajnych współpracowników, którzy doprowadzili do likwidacji kilku patroli wchodzących w skład jego oddziału. Ostatecznie "Rój" został wydany przez kobietę, którą kochał. UBP zwerbował ją, obiecując zwolnienie uwięzionych rodziców. To ona zawiadomiła resort o miejscu kwaterowania "Roja". W nocy 13 kwietnia 1951 r. gospodarstwo Burkackich we wsi Szyszki w powiecie pułtuskim zostało otoczone przez potrójny pierścień złożony z 270 żołnierzy z I Brygady Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego i nieustaloną liczbę funkcjonariuszy UBP i MO. Mieczysław Dziemieszkiewicz wraz ze st. strz. Bronisławem Gniazdowskim "Mazurem" zginęli przy próbie przedarcia się przez obławę. Ubecy pastwili się nad ich ciałami, ciągnąc je na lince za samochodem. Miejsce pochówku obu żołnierzy do dziś jest nieznane. Za wybitne zasługi dla niepodległości Rzeczypospolitej prezydent RP Lech Kaczyński 13 października 2007 r. odznaczył pośmiertnie Mieczysława Dziemieszkiewicza "Roja" Krzyżem Komandorskim z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski. oprac. Adam Kruczek
Jak to na wojence ładnie, czyli dzielni chłopcy... wermachtowcy. Coraz częściej mamy do czynienia z nową wykładnią historii współczesnej. Kaci w mundurach Wehrmachtu przedstawiani są jako dzielni żołnierze, którzy w wolnych chwilach opiekują się ludnością cywilną w okupowanym kraju, dostarczając jej rozrywek. Bezkrytyczne opracowania i albumy coraz częściej gloryfikują armię niemiecką, opiewają męstwo niemieckich żołnierzy i przebieg poszczególnych kampanii wojennych militarnej machiny III Rzeszy bez słowa komentarza czy oceny moralnej. Dobitnym przykładem takiej polityki wydawniczej w dzisiejszej Polsce jest książka Rolfa Hinzego "19 Dywizja Pancerna Wehrmachtu 1939-1945" opublikowana przez wydawnictwo Bellona. Całkiem niedawno - 1 września 2009 r. - minęło 70 lat od wybuchu II wojny światowej. Była to ostatnia okrągła rocznica, w której uroczystych obchodach czynny udział brali jej uczestnicy, przede wszystkim żołnierze Wojska Polskiego z wojny obronnej 1939 roku. Za dziesięć lat tylko nieliczni z nich pozostaną przy życiu. Warto więc już dziś zastanowić się, jak traktujemy takie obchody i jaka jest świadomość historyczna naszego społeczeństwa. Jesteśmy 20 lat po formalnych przemianach społeczno-ustrojowych. Poszczególne partie polityczne i ugrupowania (na ogół efemerydy, które rzadko kiedy są w stanie przetrwać dwie kadencje parlamentarne) licytują się w postawach patriotycznych, wymyślają takie sposoby obchodów rocznic historycznych, aby to przyniosło im jak największe korzyści. Tymczasem stałe, codzienne wychowanie najmłodszych pokoleń podlega szkolno-podręcznikowym manipulacjom, o czym rodzice (a tym bardziej dziadkowie) na ogół nie mają pojęcia.
Obcy punkt widzenia Tradycyjnym sposobem nawiązywania do przeszłości (bez względu na to, jak bardzo chwalebnej) jest militaryzacja obchodów ważnych rocznic historycznych. W związku z tym organizowane są defilady i pokazy sprzętu i wojska, co ma świadczyć o naszej "potędze" i jakości defiladowych jednostek. Nowym, bo stosowanym od niedawna, sposobem są rekonstrukcje historyczne mające pokazać, "jak to było". I choć ma to głęboki sens, o ile są bardzo starannie dobrane rekwizyty (broń i mundury z epoki), to przecież wiernie tamtych wydarzeń odtworzyć się nie da, choćby ze względu na skalę rekonstruowanych walk czy długość ich trwania. Trudno bowiem wyobrazić sobie, aby najlepsi rekonstruktorzy byli w stanie pokazać bitwę pod Grunwaldem czy walki Powstania Warszawskiego. Kolejnym elementem nawiązywania do tej tradycji jest określona polityka wydawnicza - albumy, monografie i biografie jako stały element na rynku księgarskim przed każdą ważną rocznicą. Od pewnego czasu mamy jednak do czynienia z wydawnictwami, które gloryfikują armię napastniczą, opisują i pokazują jednostki wojskowe (a więc i okupacyjne) w takim świetle, aby czytelnik patrzył na nie bardziej przychylnym okiem, aby współczuł żołnierzom i oficerom, którzy po latach "wielkich sukcesów" w podbojach znacznej części świata na koniec ponieśli klęskę i w dodatku "źle" (z ich punktu widzenia) zostali potraktowani przez swych przeciwników. Do 1989 r. mieliśmy do czynienia w PRL z gloryfikacją "bohaterskiej Armii Czerwonej", która praktycznie nie zaistniała w latach 1939-1941 jako jeden z dwóch agresorów przeciwko Polsce. Było to ujęcie z obcego, sowieckiego punktu widzenia, albowiem dla naszego "starszego" (a po prawdzie - strasznego) brata wojna światowa rozpoczęła się dopiero 22 czerwca 1941 r. od "zdradzieckiego" (a może cudzysłów jest tu niepotrzebny, bo faktycznie sojusznik napadł na wiernego sojusznika, czyli na tej płaszczyźnie sądząc, był to niewątpliwy akt zdrady) ataku III Rzeszy Niemieckiej na Związek Sowiecki. Jednak słusznie nas to drażniło i dopowiadanie prawdziwej historii w jej wszystkich wymiarach następowało na ogół w domu, w kręgu rodzinnym. Żyły wówczas i były w sile wieku pokolenia rodziców i dziadków, które dobrze pamiętały wydarzenia z nieodległej (wtedy) przeszłości i konfrontacja ich pamięci z "wiedzą" szkolną wypadała fatalnie dla tej ostatniej. Dziś czasy się zmieniły. Mamy inny rytm życia, codzienne problemy egzystencji wypierają procesy wychowawcze z domów rodzinnych do szkoły, która według rodziców, powinna i jest w stanie pokazywać dzieciom prawdę. Od tego są komputery i internet, skąd nie tylko najmłodsi czerpią podstawową wiedzę o wszystkim. Tandetna na ogół Wikipedia zastąpiła rzetelną encyklopedię, a komiksy i albumy, w których mamy dużo zdjęć i mało treści, wypierają solidne opracowania i podręczniki. Co więcej, coraz częściej wydaje się w całkiem bezkrytyczny sposób opracowania i albumy opiewające męstwo niemieckich żołnierzy i przebieg poszczególnych kampanii wojennych militarnej machiny III Rzeszy, z naciskiem na pokazanie imponujących osiągnięć niemieckich jednostek wojskowych, ze szczególnym uwzględnieniem poszczególnych dywizji. Można powiedzieć, że wiedzy nigdy za dużo. Samo opisywanie tych jednostek nie jest niczym złym. Ale dokonuje się to w sposób bezkrytyczny, na ogół bez słowa komentarza, ocen moralnych, a nawet prawnych, w dodatku w taki sposób, że czytelnik utożsamia się z losem "prostego żołnierza" niemieckiego, którego jakoby nie interesowała polityka. W dodatku nie o wszystkich wydarzeniach i działaniach jest mowa, więc znaczna część historii II wojny (i to część najbardziej dramatyczna oraz bolesna) idzie całkowicie w zapomnienie.
Ku chwale niemieckiego oręża Spektakularnym przykładem takiej polityki wydawniczej w dzisiejszej Polsce jest książka Rolfa Hinzego "19 Dywizja Pancerna Wehrmachtu 1939-1945", Bellona, Warszawa 2009. Wydawnictwo Bellona (dawne Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej) specjalizuje się w tematyce militarnej i wojennej, należałoby zatem oczekiwać, że każda kontrowersyjna pozycja (jeśli już jest wydawana) zostanie opatrzona krytycznym wstępem, przypisami i wyjaśnieniami. Nic z tego - mamy do czynienia z typową militaryzacją niemieckiej pamięci historycznej odwołującej się w dodatku do "chlubnych" kart tradycji pruskich, co samo w sobie powinno być wystarczającym sygnałem ostrzegawczym. Książka zawiera wprawdzie króciutką przedmowę (nie jest podpisana, ale niewątpliwie pochodzi od autora Rolfa Hinzego) i jeszcze krótszy komentarz tłumaczki Ewy Ziegler-Brodnickiej, która wyjaśnia jedynie kwestie techniczne tłumaczenia i nazewnictwa miejscowości. W przedmowie czytamy: "Ponieważ wiele filmów po drodze stało się łupem partyzantów, ich wybór, co zrozumiałe, nie jest proporcjonalny do wagi intensywności poszczególnych potyczek dywizji. Mimo że od tamtych wielkich zmagań minęło wiele lat, publikacja takiego wyboru wydaje się być interesująca zarówno dla uczestników, jak i świadków prezentowanych zdarzeń, jak też w swym szerszym, historiograficznym aspekcie - jako relacja o wydarzeniach wojennych postrzeganych oczami żołnierza niemieckiego". Konfrontacja tych słów ze zdjęciami zamieszczonymi w książce, a zwłaszcza z podpisami pod nimi - napawa grozą! Musielibyśmy uwierzyć, że żołnierz niemiecki (w skali całej dywizji) nie miał w ogóle pojęcia, jak wyglądała II wojna światowa, która toczyła się gdzieś obok niego i właściwie poza nim. 19. Dywizja Pancerna Wehrmachtu uczestniczyła w II wojnie światowej od jej początku, od ataku na Polskę 1 września 1939 r., aż do ostatnich walk w maju 1945 r. na terenie Czech i kapitulacji przed Amerykanami i Sowietami. Nie jest prawdą, że w książce - albumie nie ma żadnych ocen, są, ale mocno ukryte, i są to oceny żołnierza niemieckiej, nazistowskiej machiny wojennej - od euforii po zwycięstwach w pierwszych latach wojny po niepokój, smutek i rozgoryczenie po doznawanych klęskach, wycofywaniu się na teren właściwych Niemiec oraz użalanie się nad losem żołnierzy w sowieckiej niewoli. Widać tu cały infantylizm autora i prezentowaną przez niego moralność Kalego: jak nasz dzielny Wehrmacht bić mocno wroga, to dobrze, ale jak zacząć przegrywać, to już fatalnie...
Ale dlaczego ten infantylizm i indyferentyzm moralny podziela polskie wydawnictwo, tak silnie kojarzone przecież z Ministerstwem Obrony Narodowej? Druga wojna światowa pochłonęła ponad 70 mln ofiar, przy czym należy pamiętać, że prawie dwie trzecie to ofiary cywilne. Była to wojna najbardziej okrutna w dziejach, w której Niemcy wykorzystywali zdobycze techniki do masowego uśmiercania ludzi, głodzili jeńców wojennych, a do napędzania swej gospodarki używali dziesiątków milionów niewolników. Tereny przez nich podbite były brutalnie pacyfikowane, notorycznie grabione, na wielu połaciach całkowicie wyniszczano ludność cywilną, szykując teren pod przyszłe niemieckie osadnictwo. W tej wojnie na masową skalę pojawiło się ludobójstwo, czyli mordowanie ludzi z przyczyn rasowych, politycznych, społecznych czy religijnych. Z jej skutkami borykamy się przecież do dziś, a na ziemiach polskich (i nie tylko) w wielu miejscach mamy jeszcze do czynienia z jej wyraźnymi śladami i skutkami.
Lukrowany obraz wojny Autor w niezwykle skąpym komentarzu porusza się wraz ze swą dywizją: od przejścia granicznego "do Polski" 1 września 1939 r., przez "różne polskie pozycje obronne" aż do zdobywania Warszawy. Kampanię polską obrazuje jedyne zdjęcie na ten temat: udział jednostek 19. DP w defiladzie w podbitej Warszawie w październiku 1939 r. oraz surowy, lakoniczny komentarz autora: "Uroczysta chwila w życiu każdego żołnierza dywizji: wejście do Warszawy i przemarsz przed dowódcą Wehrmachtu". Ani słowa o tym, że stolica Polski została w znacznym stopniu zniszczona, nie ma mowy o stratach ludności cywilnej i represjach niemieckich od pierwszych dni okupacji. Nie ma mowy o ulicznych egzekucjach, łapankach, wywózkach ludności do obozów koncentracyjnych, getcie... Od początku wojskowe jednostki niemieckie popełniały zbrodnie wojenne na jeńcach oraz ludności cywilnej, a palenie ludzi w domostwach i stodołach zaczęło się już we wrześniu 1939 roku. Tu tego wszystkiego nie ma, bo po co obciążać pamięć szlachetnych żołnierzy Wehrmachtu? Po prostu sielanka! Przybyli, zwyciężyli i zdobyli. Jakie to proste, prawda? Aż się prosi dodać, że prostackie.
Później autor rozczula się nad "trudnościami" dalszych podbojów: Holandii, Belgii i Francji. Były więc "trudne przeprawy przez rzeki", "następnie rozpoczął się wielki marsz przez Francję do Paryża", w dodatku "w dzień przy palącym słońcu". To brzmi jak relacja z wielkich, międzynarodowych zawodów sportowych, podczas których gawiedź klaszcze i się cieszy! Czy tego się od nas oczekuje? Tu także ikonografia jest niezwykle uboga, to tylko triumfalne defilady po "świetnych" zwycięstwach oraz aplauz zgromadzonych tłumów w Rzeszy po powrocie jednostki z frontu. Podstawowa część książki to "kampania rosyjska 1941-1944". Tu także ckliwie pokazany jest na fotografiach "trud żołnierza" - motocyklista na polnej drodze, który "zawsze musi się liczyć z niespodzianką z lasu"; żołnierzom "kurz oklejał twarz i mundur"; "grząski piasek na drogach w upale utrudnia poruszanie się naprzód". Nie ma mowy o potwornych zniszczeniach, eksterminacji ludności cywilnej, pacyfikacjach. Nie ma mowy o działalności Einsatzgruppen, które szły równo z frontem i dokonywały ludobójstwa na niepojętą skalę. Mamy natomiast sielankowy obraz okupacji. Oto lekarz jednostki pomaga "ludności cywilnej". Na innym zdjęciu idylla: "orkiestra wojskowa daje ludności nieco rozrywki". Na kolejnym "ludność cywilna bez przeszkód zbiera żniwne plony". Mamy śmiać się czy płakać? To tak wyglądała okupacja niemiecka na podbitych terenach wschodnich? Spora ich część to polskie Kresy Wschodnie i istnieje bardzo dużo źródeł historycznych oraz świadectw, aby pokazać to we właściwym świetle. Później jest jednak wielki odwrót - ciągłe walki w okrążeniach, przebijanie się wśród sowieckich ataków, co autor eufemistycznie nazywa "walkami obronnymi". Jest to wyraźne mylenie przyczyn ze skutkami, bo przecież to Niemcy byli agresorami i nie bronili swej biednej ojczyzny, tylko wypierano ich z niedawnych, stosunkowo łatwych zdobyczy. Dla polskiego czytelnika szczególnie ważny powinien być rozdział: "Przyczółek warecki", obejmuje on bowiem okres Powstania Warszawskiego i jego tłumienie przez różne jednostki niemieckie oraz - co szczególnie trzeba podkreślić - 19. Dywizję Pancerną. I mamy tu sporo zdjęć, z jakże typowymi dla autora opisami. Oto żołnierze DP maszerują przez ruiny: "trzeba było najpierw wywalczyć drogę przez miasto dla zaopatrzenia dywizji". Ale pod innym zdjęciem autor ubolewa: "trzeba było liczyć się z niespodziankami z wszystkich stron: 'koktajle Mołotowa', granaty, pojedyncze strzały". Lakonicznie przedstawiona jest pacyfikacja Mokotowa: "Gdy dywizja otrzymała rozkaz zlikwidowania powstania w dzielnicy Mokotów, do Warszawy weszły również czołgi". I następne zdjęcie z wypędzaną ludnością cywilną: "W ten sposób ludność mocno zniszczonego Mokotowa opuszczała dzielnicę, niosąc tylko najkonieczniejszy bagaż". Kto zniszczył Mokotów? Jakie czołgi strzelały w kierunku okien budynków? Kto i dlaczego wypędzał ludność i co się z nią działo? O tym już mowy nie ma. Tytułem do chwały miało być potworne ostrzeliwanie stolicy Polski przez wielkokalibrowe działa siejące ogromne zniszczenia. Tytułem do chwały mają być "sukcesy" - zburzone domy. Ale jest też i taki obrazek: niemieckie komando miotaczy płomieni dopełnia zniszczeń i masakry ludności. A podpis pod zdjęciem głosi: "W piwnicznych okienkach wciąż czaił się opór zwalczany miotaczami płomieni". Beznamiętnie, precyzyjnie, technicznie. Jak to na wojence ładnie... I wreszcie dramat dla autora: ciężkie końcowe walki już na terytorium właściwej Rzeszy. I do tego stosowne obrazki, mające wyciskać nam łzy z oczu: zburzone niemieckie kościoły, budynki publiczne, ciężki los ludności cywilnej, która musiała kopać rowy obronne. I wreszcie emocjonalny komentarz autora: "Jednak dziwne to było uczucie walczyć na ziemi niemieckiej...". Ponownie moralność Kalego - na ziemi zdobytej można było wszystko, nie zważając na nic. Ale na swojej? Tragedia - zniszczenia, los ludności cywilnej... Ostatni akcent to dwa zdjęcia żołnierzy niemieckich w sowieckiej niewoli. I dwa podpisy pod nimi: "Zbiórka niemieckich jeńców wojennych po ciężkich walkach i długich marszach, do czego zmuszali Sowieci wszystkich, mimo wielkich upałów i bez jakiegokolwiek żywienia". I wreszcie: "Nastąpiły ciężkie lata w obozach, lata wyczerpującej pracy, przy złym odżywianiu". Zaczynamy mieć do czynienia z nową wykładnią historii współczesnej. Oto kaci przedstawiani są jako dzielni żołnierze, którzy po prostu zdobywają, wygrywają, a w wolnych chwilach opiekują się ludnością cywilną, dostarczając jej rozrywek. Niszczenie i palenie europejskiej stolicy to po prostu zwyczajna czynność zwyczajnych żołnierzy, którzy są przecież do tego powołani oraz potrafią to robić skutecznie i dobrze. Wreszcie kaci stają się ofiarami: źle traktowani w niewoli, niedożywieni, zmuszani do ciężkich marszów i wyczerpującej pracy. Mamy im współczuć? Ubolewać, że spotkało ich coś tak nieskończenie niezasłużonego? Nie wiadomo, czy to już nowa, europejska wykładnia dziejów II wojny światowej. Być może to dopiero początek fali radykalnych zmian. Gdy gładko przełkniemy takie otępiające naszą wrażliwość pigułki, jak opisywany tu album, to może następnym krokiem będą równie cukierkowe albumy o SS, gestapo, Einsatzgruppen, pokazujące przejmujący los uczestników tych formacji ściganych po wojnie za popełnione zbrodnie (niezbyt skutecznie i przecież nie na odpowiednią skalę). A oni tylko robili swoje, i w dodatku robili to dobrze - oczywiście ze swojego punktu widzenia. Ale czy nasz punkt widzenia jeszcze się gdziekolwiek liczy, jeśli polski wydawca raczy nas taką publikacją, całkowicie pozbawioną szerszego tła, szerszego wprowadzenia i wymagającą uzupełnienia o to, czego w albumie tym nie ma? Leszek Żebrowski