FENOMEN NiEROWNOSCI SPOŁECZNYCH
Nierówności społeczne w refleksji human is tycznej
Redakcja naukowa: Jarosław Klebaniuk
.
Instytut Pedagogiki Uniwersytet Gdański
Edukacja i konstruowanie społecznych nierówności
TOMASZ SZKUDLAREK
Historia edukacyjnej równości
Jedną z podstawowych funkcji edukacji jest dokonywanie społecznych selekcji. Ujmując to najprościej — a zatem w silnie zideolo- gizowany sposób - można powiedzieć słowami Talcotta Parsonsa (Parsons, 1959), że chodzi tu o „alokację siły roboczej”. Do szkół trafia masa ludzi, którzy mają objąć konieczne dla funkcjonowania społeczeństwa pozycje w jego strukturze. Zadaniem szkoły w społeczeństwie, w którym pozycje te nie są dziedziczone z mocy urodzenia, jest dokonanie racjonalnego rozmieszczenia tych ludzi w społecznej przestrzeni.
Tak pojmowana funkcja edukacji ma jednak sens jedynie pod warunkiem równego w punkcie wyjścia dostępu wszystkich ludzi do wszystkich potencjalnych stanowisk. Jest to jeden z ideologicznych paradoksów edukacji. Wizja selekcji i następującego w jej rezultacie rozwarstwienia, bliska ideałom konserwatywnym, wiąże się tu z wizją równości szans, będącą rdzeniem lewicowych ideologii wychowania.
To podwójne powiązanie jest dobrze widoczne w historii edukacji publicznej. Wprowadzenie obowiązku szkolnego i finansowanie edukacji ze środków publicznych ma bowiem sens jedynie wtedy, gdy założymy właśnie ową równość potencji, równe prawdopodobieństwo „znalezienia odpowiednich ludzi” w całej populacji. Gdyby tego założenia nie przyjmować, edukacja publiczna straciłaby jeden ze swych najmocniejszych fundamentów. Najprostszym sposobem „znalezienia odpowiednich ludzi” do zajęcia odpowiednich stanowisk jest bowiem bazowanie na mechanizmach socjalizacji pierwotnej, czyli - inaczej mówiąc - poprzestanie na tradycji rodzinnej.
Najlepszym adwokatem będzie więc dziecko adwokata, a rolnikiem dziecko rolnika. A zatem w edukacji publicznej nie może chodzić
o prostą racjonalność alokacji jednostek w przestrzeni społecznej. Chodzi o coś jeszcze. Po pierwsze, o wpisanie w historię logiki zmiany. Dziedziczenie stanowisk nieuchronnie utrwala system społeczny, usztywnia go — przygotowanie do pracy polegające na powielaniu wyuczonych schematów działania sprawdza się dobrze w społeczeństwach statycznych, kierowanych tradycją, ale jest dysfunkcjonalne w społeczeństwach dynamicznie się rozwijających. Po drugie, o to, że owa logika zmiany wiąże się nie tylko ze sferą ekonomii i cywilizacji technicznej, ale - i to bardzo silnie — ze sferą polityki.
Pierwsze idee wprowadzenia obowiązku szkolnego wiążą się z XVIII-wiecznym racjonalizmem, z jego rewolucyjnym projektem republikańskim i z traktowaniem edukacji jako oświecenia publicznego. Równość szans edukacyjnych (i wynikająca z tej idei kontrowersyjna praktyka encyklopedycznego nauczania wszystkich tego samego) to zatem nie tylko kwestia zapobiegania „gubieniu Janków muzykantów” mająca na celu zracjonalizowanie potencjału rozwojowego, to także warunek podstawowy równości obywateli, warunek budowy republiki. Jak pisał Jean Condorcet, jeśli mamy stworzyć republikę - musimy „zamienić poddanych w obywateli” (za: Hofer, 1999). Zaś George Washington twierdził: „Sprawą podstawową jest to, że w stopniu, w jakim struktura rządu zakłada władzę opinii publicznej, owa opinia musi zostać oświecona” (za: Cremin, 1982, s. 103). W kontekście tych intencji szczególnego wymiaru nabiera Kantowski racjonalizm moralny. Dobro jest w świetle tej idei rezultatem zdolności jednostki do oceny, czyjej postępowanie odpowiada regule, która powinna stanowić prawo powszechne. Zdolność tę - jak zauważają pedagodzy przełomu XVIII i XIX wieku - trzeba zaś po prostu wykształcić. Kształcenie intelektu staje się więc podstawowym mechanizmem wychowania społecznego - człowiek myślący racjonalnie będzie zdolny do moralnego zachowania wobec innych. Będzie też zdolny do podejmowania odpowiedzialności za sprawy publiczne. Edukacyjna równość jest w kontekście debat epoki oświecenia równością wobec rozumu, a dokładniej - staje się imperatywem kształcenia wszystkich w sposób, który może uczynić z człowieka istotę „dorastającą” do Kantowskiego ideału.
Równolegle jednak w XVIII wieku rozwija się inna, opozycyjna wobec oświeceniowego racjonalizmu, idea równości. Jean Jacąues Rousseau, zaciekle polemizujący z oświeceniowymi les philosophes (którzy w zaciekłości polemiki w pełni autorowi Emila dorównywali) widzi ludzi jako równych z natury. Nie pod względem rozumu, któremu przypisuje nieszczęścia cywilizacji, a pod względem urodzenia. W naturze lokuje też podstawę moralności, a zatem w konsekwencji także podstawę polityki. Pierwsze słowa jego Emila brzmią: „Wszystko jest dobre, gdy wychodzi z rąk Stwórcy, i wszystko się paczy w rękach człowieka”. Zadaniem wychowania jest zatem „nie niszczyć tego, co w dziecku dobre”. Podstawą dobra jest zaś miłość samego siebie (wszystko, co żyje, kocha siebie) połączona z naturalną zdolnością do współczucia (jeśli kocham siebie, rozumiem, co czuje inny, gdy płacze).
Pedagogika negatywna tworzona przez Rousseau ma więc za zadanie zapobiec złu. Dobra tworzyć nie trzeba — dobro w nas już jest. Konsekwencją tych antropologicznych założeń jest między innymi pozostawienie dziecka „logice rozwoju”, z minimalną ingerencją ze strony zastanego świata ludzi dorosłych. W pewnym sensie idzie tu o izolację dziecka od zepsutego świata zastanego. Wychowane blisko natury, w praktycznej wolności, „przechowane” z potencjałem dobra, owe dzieci będą zaś zdolne do stworzenia nowego świata - będą w stanie zawrzeć nową umowę społeczną dającą podstawy lepszemu prawu.
Ta historyczna kontrowersja ma swoje współczesne, politycznie aktywne odniesienia. W debatach edukacyjnych XX wieku bardzo silnie ściera się bowiem pedagogiczny racjonalizm z romantycznym liberalizmem. Ogromny wpływ odegrała tu kontrkulturowa rewolucja przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, która niemal dosłownie odtworzyła argumentację Rousseau. Kontrkultura wspierana dorobkiem psychologii humanistycznej wygenerowała bardzo silny nurt pedagogiki liberalnej, z jej skrajną odmianą w postaci antypedagogiki. Obecnie jest on w Polsce silnie reprezentowany w pedagogice wczesnej edukacji, i bardzo silnie w nieustannych poszukiwaniach „szkoły alternatywnej”, „przyjaznej dziecku”, mocno inspirujących ruch szkół społecznych. Jednocześnie, obok tego romantycznego „poszukiwania natury”, cały czas silnie reprezentowany jest polityczny i pedagogiczny racjonalizm o wyraźnie oświeceniowej proweniencji — wspomnijmy tylko dla przykładu poglądy Jurgena Habermasa i inspirowane myślą szkoły frankfurckiej koncepcje z obszaru pedagogiki krytycznej.
Co bardzo ważne dla dalszej argumentacji, w latach siedemdziesiątych te dwa nurty pedagogicznego myślenia (liberalny indywidualizm skierowany „ku jednostce” i krytyczny racjonalizm zorientowany za zmianę polityczną) były ze sobą ściśle splecione w opozycji wobec konserwatywnych idei traktujących edukację jako czynnik
zachowania międzypokoleniowej ciągłości kultury. Nie wnikając w szczegóły, przypomnijmy tylko silnie w tamtych latach dla pedagogiki inspirujące poglądy takich „frankfurtczyków”, jak Erich Fromm i Herbert Marcuse.
Dodajmy do tego jeszcze jeden - lokalny kontekst historyczny.
Socjalizm epoki PRL uczynił z idei równości podstawowy cel polityczny, a przynajmniej podstawową doktrynę legitymizującą nienaruszalność władzy PZPR.
Powrót segregacji
Przypomnijmy, że celem edukacji publicznej nie jest (bo nie może być) eliminacja nierówności społecznych. Jednym z istotnych jej celów jest natomiast wyrównanie szans z jakimi poszczególne jednostki, niezależnie od statusu urodzenia, startują w „wyścigu”
wysokie pozycje społeczne. Okazuje się jednak, że i to założenie jest iluzoryczne, że dramatycznie nie przystaje ono do społecznej praktyki. Badania nad ukrytymi programami szkolnymi doprowadziły do zmiany obrazu szkoły, ukazując zrytualizowane wymiary jej władzy, narzucające na formalnie racjonalistyczną strukturę oddziaływania nieuzasadniane racjonalnie (niewchodzące w zakres oficjalnych programów kształcenia) praktyki kulturowej dominacji
instytucjonalnej przemocy.
Szczególnie wyraźnie ten wymiar praktyk edukacyjnych został ujęty w nurcie tzw. nowej socjologii oświaty (por. np. Giroux, 1983). W pracach takich klasyków tego nurtu jak Pierre Bourdieu czy Ba- sil Bernstein te wymiary edukacji zyskują silne uzasadnienie teoretyczne, nabierając cech „logiki systemu”. Dla Bourdieu (Bourdieu, Passeron, 1990) szkoła jest instytucją zorganizowanej symbolicznej przemocy, polegającej na narzucaniu zróżnicowanym grupom społecznym jednej racjonalności - racjonalności kultury dominujących grup społecznych (elit). Sam ten fakt nie jest jeszcze żadną rewelacją, wynika on bowiem wprost z założeń oświeceniowej ideologii. Staje się interesujący dopiero w kontekście teorii socjalizacji. Jak zauważa Bourdieu, socjalizacja pierwotna prowadzi do silnej interioryzacji, wręcz „wcielenia” w tkanki organizmu praktyk kulturowych charakterystycznych dla grupy, w której dziecko się wychowuje. Jeśli mówimy tu o grupach charakteryzujących się zróżnicowanym statusem społeczno-ekonomicznym, to musimy zauważyć, że dziecko urodzone w rodzinie chłopskiej dziedziczy swą chłopskość, tak jak dziecko adwokata swą „adwokackość”, nie na zasadzie przekazywania cech biologicznych (o tym tu nie mówimy), a poprzez wpojone we wczesnym dzieciństwie schematy zachowania, które tworzą podstawę poczucia normalności, „świat dla mnie”, zestaw uznanych za naturalne zachowań i sposobów myślenia. Przemoc kultury na tym dokładnie polega - na naturalizacji tego, co kulturowe, na uczynieniu swego własnego wpływu niewidzialnym.
Na tę warstwę „kulturowo wpojonej natury1’ (zwanej przez Bour- dieu habitusem) nakładają się oddziaływania szkoły. Szkoła jest kontrolowana przez ludzi, praktyki i instytucje kultury wysokiej, pod którą to nazwą kryje się dominująca kultura uprzywilejowanych grup społecznych. W oczywisty sposób jest ona zorientowana na promowanie (upowszechnianie) tej właśnie kultuiy. Tyle, że trafiając ze swą obowiązkową i jednorodną ofertą do zróżnicowanej populacji uczniów, natychmiast wprowadza w tej populacji podział na tych, którzy z jej wymaganiami programowymi sobie radzą i tych, którzy mają z tym trudności. I znów w oczywisty sposób ten podział dokładnie się pokrywa z kryterium społecznego statusu rodziców. Po prostu dzieci z rodzin należących do dominujących kręgów kulturowych znaczną część programowych wymagań szkoły opanowały jeszcze przed przekroczeniem jej progu, podczas gdy pozostałe (czyli większość) muszą się habitusu kultury wysokiej mozolnie uczyć. Dzieci z tej pierwszej grupy rozumieją świat szkolnych wartości jako część „świata dla siebie”, z pozostałych grup - jako świat obcy, niespójny z ich poczuciem naturalności.
Segregacyjna funkcja szkoły może być jednak realizowana bez społecznego oporu. Większość dzieci samodzielnie dojdzie do wniosku, że elitarne wykształcenie i wysoki społeczny status są „nie dla nich” i albo z dobrodziejstw edukacji zrezygnuje, albo świadomie wybierze profil kształcenia powielający drogę życiową rodziców. Socjalizacja zatacza w ten sposób koło, a edukacja - zamiast wyrównywać szanse i czynić podstawą różnic kwalifikacje merytoryczne - reprodukuje istniejące różnice urodzenia. Jednocześnie przyczynia się znakomicie do ich legitymizacji. Jednym z podstawowych politycznych efektów przejścia przez instytucje obowiązku szkolnego zdaje się bowiem wytworzenie u większości ludzi przeświadczenia, że ludzie zajmujący wyższe pozycje społeczne są „z natury” inni, że owe pozycje są im „przypisane” z racji niepojętej umiejętności radzenia sobie w niezrozumiałym świecie abstrakcji, którą to umiejętność obserwowali przez lata u niektórych ze swych kolegów z klasy.
Niezwykle paradoksalna to konstrukcja. Zauważmy, że ujednolicenie programu nauczania dla wszystkich grup i warstw społecznych musi być traktowane jako warunek społecznej równości szans. Jeśli nie założymy, że wszyscy mają choćby na elementarnym
poziomie opanować tę samą podstawę programową, to w zasadzie żadna ze współczesnych ideologicznych wizji sensu edukacji nie daje się do końca wyartykułować. Ani nie możemy liczyć na „wyłowienie naturalnych talentów” ze wszystkich środowisk społecznych, ani nie możemy marzyć o społeczeństwie obywatelskim, dla którego funkcjonowania konieczny jest jakiś wspólny element racjonalności umożliwiający społeczne negocjacje (ten aspekt jest szczególnie silnie obecny w filozofii polityki Habermasa (Habermas, 1999), ani nie możemy realnie myśleć o narodzie, dla którego z kolei podstawą funkcjonowania jest poczucie wspólnoty kulturowej. Jednocześnie ta sama praktyka tworzenia „świata wspólnego” zostaje nieuchronnie podporządkowana wartościom kultury dominującej, trochę na zasadzie perpetuum mobile (skoro ta kultura zapewnia dostęp do wysokich pozycji społecznych, to jest dominująca; jeśli wszyscy mają mieć równe szanse wyjściowe w ubieganiu się o wysokie pozycje społeczne, to muszą opanować kanon tej kultury, potwierdzając w ten sposób jej dominację). I w rezultacie przyczynia się do zamrożenia status quo, do niemal pełnej reprodukcji pozycji społecznych rodziców w pokoleniu dzieci.
Koncepcje reprodukcyjnej funkcji oświaty są dobrze ugruntowane teoretycznie i mają solidną podstawę empiryczną. Nie są jednak powszechnie akceptowane — i owa nieakceptacja ma dwojakiego rodzaju podłoże. Po pierwsze, teorie te odrzucane są na gruncie konserwatywnej filozofii wychowania, która w pewnym sensie uznaje to, co owe teorie demaskują, za wprost pożądaną funkcję edukacji. Sprowadza się ona do tego, że publiczna szkoła ma służyć wyłanianiu i legitymizacji elit, a fakt powielania się tego procesu z pokolenia na pokolenie świadczy jedynie o trafności szkolnych selekcji. Tego typu argumentacji rozwijać tu nie będę. Zauważmy jedynie, że to, co Bourdieu nazywa reprodukcją, w innych ujęciach - już z pozytywnymi konotacjami — nazywa się transmisją kultury, i trudno nie dostrzec znaczeniowego pokrewieństwa tych terminów. Krótko mówiąc, opisują one niemal to samo, inaczej jednak rozkładając akcenty oceny.
Po drugie, teorie reprodukcji bywają krytykowane z pozycji ideologicznych określanych w niektórych ujęciach mianem progresywnych (Kohlberg, Mayer, 1993), w innych - radykalnych bądź socjalistycznych, przy czym i w tym obszarze widać kilka zróżnicowań. Najogólniej, krytyka dotyczy nie tyle nietrafności opisu czy nieuprawnionego charakteru demaskacji, ile społecznych konsekwencji samej teoretyzacji problemu (zauważmy, że ten typ kiytyki wpisuje się łatwo w optykę pragmatyzmu). Najdobitniej chyba wyraził to niegdyś Henry Giroux (Giroux, 1983), zarzucając teorii Bourdieu, że buduje ona „teoretyczny cmentarz Orwellowskiego pesymizmu”. Inaczej mówiąc, ta teoria obezwładnia. Jej aporetyczne konsekwencje (wspólny program kształcenia jest w demokratycznym państwie polityczną koniecznością, i wspólny program kształcenia reprodukuje dominację grup uprzywilejowanych) nie pozwalają na aktywne przeciwdziałanie niesprawiedliwości, na dokonanie zmiany systemu edukacji i transformację społeczeństwa. Gdyby traktować teorie jako narzędzia pedagogicznego działania, to można by powiedzieć, że „nie takiej teorii potrzebujemy”. Jest ona trafna na poziomie opisu rzeczywistości (spełniając,
o ile to w naukach społecznych możliwe, klasyczne kryterium prawdy), ale nietrafna na poziomie społecznych konsekwencji tego opisu (czyli nie spełniając kryterium pragmatycznego).
Giroux proponuje poszerzenie pola obserwacji i dostrzeżenie bogatszego niż to wynika z modelu Bourdieu obrazu tego, co dzieje się w szkole. Wykorzystując etnograficzne prace Paula Willisa i Petera McLarena, wykazuje, iż szkoła jest nie tylko miejscem reprodukcji kultury elit, ale i aktywnej „produkcji znaczeń” niezaplanowanych przez jej mocodawców, często znaczeń subwersywnych, opozycyjnych w stosunku do kulturowej dominacji. Badanie uczniowskiego oporu wobec edukacji jako również edukacyjnej praktyki emancypacyjnej całkowicie zmienia perspektywę oglądu szkoły. Wskazuje także na potężny edukacyjny potencjał pozaszkolnych praktyk se- miotycznych wykorzystywanych w procesach konstruowania tożsamości — przede wszystkim kultury popularnej (Giroux, 1983).
Dodajmy, że postulaty i teoretyczne inspiracje krytycznej pedagogiki Giroux pozostają w zasadzie niespełnione — po części dlatego, że stawiają one niezwykle wysokie wymagania nauczycielom (traktowanym jako „transformatywni intelektualiści”, „agenci zmiany”), po części zaś dlatego, że - jak to zarzucała Henry’emu Giroux Eli- sabeth Ellsworth (Ellsworth, 1989) - praktyka emancypacyjna tej pedagogiki w dużej mierze zasadza się na racjonalności również należącej do obszaru kultury dominującej (najogólniej - należy ona do dziedzictwa oświecenia). Znacznie łatwiej jest radzić sobie z efektami procesów segregacyjnych nie na poziomie ich przyczyn bądź mechanizmów ich pedagogicznego konstruowania, a na poziomie ich skutków. Najprościej robić to za pomocą mechanizmów administracyjnej kontroli nad praktykami selekcyjnymi - poprzez zasady numerus clausus (jak w publicznym szkolnictwie amerykańskim), sterowanie kryteriami egzaminowania (takie możliwości istnieją obecnie w Polsce) bądź znane choćby z PRL (ale nie tylko) wilgi przypisywane wynikom egzaminowania ze względu na status społeczny rodziców.
Co wynika z historycznej rekonstrukcji idei równości? Idea ta (a dokładniej, idea równości szans w punkcie wyjścia społecznej stratyfikacji) jest wpisana w genezę szkolnictwa publicznego, bez niej nigdy by ono nie powstało. Jednak jej realizacja stale napotyka na trudności. W pewnym sensie może to świadczyć o tym, że równość jest utopijnym projektem, że jej ranga jako standardu oceny społecznej rzeczywistości nie oznacza, iż kiedykolwiek zostanie ona zrealizowana.
Po fali krytyk i demaskatorskich badań nad ukrytymi mechanizmami selekcji i „przemocy strukturalnej” wpisanej w systemy oświatowe, dość łatwo jest współcześnie zanegować sens całego przedsięwzięcia publicznej edukacji i rozpocząć jego demontaż. Trudno jest natomiast sens szkoły publicznej podtrzymać i znaleźć przekonujące argumenty, że idea równości szans nadal powinna być traktowana jako kryterium oceny jej efektywności. Te problemy zostaną zilustrowane na przykładzie współczesnych praktyk zarządzania oświatą.
Neoliberalizm i zanik etosu szkoły publicznej
We współczesnych debatach publicznych o edukacji mówi się inaczej niż kilkadziesiąt lat temu. Do niedawna dominującą opozycją, wyznaczającą ramy dyskusji, była ta pomiędzy tradycją a zmianą polityczną: pomiędzy zadaniem przekazywania dziedzictwa kulturowego a budowaniem społeczeństwa demokratycznego, opartego na szerokiej partycypacji obywatelskiej - i było tak nie tylko w PRL. Nasze debaty stanowiły po prostu wariant szczególny szerszego dyskursu. Obecnie dominującą perspektywą rozważań nad edukacją jest perspektywa ekonomiczna. Nie oznacza to, że dawniej nie była ona obecna, ani że dziś argumenty natury kulturowej
politycznej zanikają — mówimy jedynie o zmianie dominujących akcentów tych debat.
Istotną rolę w zmianie tonu dyskusji oświatowych odegrały procesy przeobrażeń gospodarczych oraz towarzysząca im zmiana optyki teorii ekonomicznych. Szerzej o tych procesach pisałem gdzie indziej (Szkudlarek, 2001; 2006), krótko więc jedynie zasygnalizuję dwie kwestie. Po pierwsze, mówimy dziś powszechnie
o „gospodarce opartej na wiedzy” (zaawansowane technologie itp.), co wyraźnie wskazuje na to, że wiedza staje się w tym systemie kapitałem. Po drugie, od kilkudziesięciu już lat - zanim termin „gospodarka oparta na wiedzy” zrobił publicystyczną karierę -
w dyskursie ekonomicznym jest obecna kategoria kapitału ludzkiego i będąca jej pochodną, ale nieco wobec niej opozycyjna, kategoria kapitału społecznego. Mówiąc najkrócej, chcę zwrócić uwagę na to, że pojęcia stanowiące podstawę dyskursu pedagogicznego („wiedza”, „człowiek”, „społeczeństwo”) znalazły się obecnie w centrum dyskursu ekonomicznego. W jego ramach ulegają przede- finiowaniu i ekonomicznej operacjonalizacji, zostają „dopasowane” do szerszej ramy racjonalności ekonomicznej. Jeśli jednostka, społeczeństwo i wiedza zostały uznane za istotne elementy systemu gospodarczego, to jest niejako oczywiste, że system ten chce nimi zarządzać, i to zarządzać tak, jak czyni to w odniesieniu do pozostałych elementów systemu, czyli efektywnie. To zaś oznacza konieczność poddania tych elementów operacjonalizacji, która uczyni z nich pewne przeliczalne wielkości. Inwestycja w kapitał ludzki w sensie efektywności ekonomicznej niczym się nie różni od inwestycji w papiery wartościowe czy nieruchomości - powinna po prostu przynieść zysk, i ten zysk trzeba umieć policzyć.
Sam fakt zajęcia się tradycyjnie humanistycznymi kategoriami przez ekonomię nie jest oczywiście niczym problematycznym, wprost przeciwnie - prowadzi do humanizacji tej sfery wiedzy, łącząc ją silnie z szerszym polem nauk społecznych. Jest tu jednak pewien problem, który po części można wyjaśnić, odwołując się do klasycznej zasady „brzytwy Ockhama”. Skoro edukacja (czyli inwestycja w kapitał ludzki) się opłaca, to po co nam inne wyjaśnienia? To jest najprostsze, wymierne i w dodatku najłatwiej je „sprzedać”, najłatwiej przemawia do wszystkich. W rezultacie innych argumentów „nie potrzeba”; jeśli są wysuwane - nie są słuchane, szczególnie wtedy, gdyby miały one wejść w kolizję z „przemawiającą do wszystkich” racjonalnością ekonomiczną. W ten sposób następuje kolonizacja dyskursu - przedefiniowanie i zawłaszczenie kategorii jednego języka przez inny.
Konsekwencje tego procesu przedefiniowywania znaczeń nie są obojętne dla praktyki społecznej. Wracamy tu do perspektywy pragmatycznej, o której wspominałem przy okazji relacjonowania reakcji na teorie reprodukcji w polu pedagogiki krytycznej. Teoria jest narzędziem społecznego działania. Określa ona, co postrzegamy i jak to postrzegamy, i wyznacza możliwe oraz niemożliwe cele działania. Opisując koncepcję habitusu u Pierre’a Bourdieu, wspominałem o kwestii „naturalności”, a raczej o procesie naturalizacji pewnych kulturowych arbitralności. Otóż z teorią jest podobnie: język, jakim operuje, tworzy ramę kategorialną w obrębie której pewne kwestie są oczywiste, „naturalne”, inne zaś w ogóle znikają
Rysunek 1. „Plan strategiczny" - fragment biznesplanu zmodyfikowany w trakcie szkolenia dla dyrektorów szkół. Z rysunku usunięto dane autora i organizatora kursu
Biznes Plan
PLAN STRATEGICZNY PRZEDSIĘBIORSTWA
Pozion strategiczny
z pola uwagi. W przypadku kolonizacji dyskursu mamy do czynienia z przemieszczeniami w obrębie tego, co „naturalne” (oczywiste)
nieobecne. Zilustruję to dwoma przykładami z kursu zarządzania oświatą organizowanego przez jedną z trójmiejskich uczelni dla dyrektorów szkół. Wspominałem już o kontekście, w którym tego rodzaju kursy nabierają znaczenia - skoro edukacja jest elementem systemu gospodarczego (tworzy ludzki kapitał), racjonalne zarządzanie nią powinno brać za model zarządzanie przedsiębiorstwem. Wspomniany kurs realizowany był więc - rozsądnie - w oparciu
o materiały przygotowane dla przedstawicieli biznesu. Wystarczyło tylko dokonanie drobnych poprawek. Na załączonych reprodukcjach poprawki zostały naniesione ręką słuchaczki - dyrektorki jednej z trójmiejskich szkół.
Zauważmy ręcznie poczynione zmiany: „ilościowy plan uczniów” (czyli planowana rekrutacja) to „plan sprzedaży”. Natomiast wynikający z niego „plan produkcji” to „plan dydaktyczno-wychowawczy”. Znaczenie tych podstawień jest dość oczywiste, ale mimo to dokonajmy jego analizy. Edukacja jest tu prezentowana jako usługa, która ma sens wtedy, gdy ktoś jej potrzebuje - gdy ją kupi. To nie jest tylko metafora, bowiem realizowane obecnie modele finansowania oświaty realnie wiążą budżet szkoły z liczbą przyjmowanych uczniów, a ta zależy nie od administracyjnie ustalanych granic rejonów szkolnych, a od tego, ilu rodziców zdecyduje się zapisać dziecko do danej szkoły. To zaś wyznacza z kolei konieczność określonej strategii marketingowej — szkoła powinna wypracować ofertę atrakcyjną dla tej grupy klientów, na której przyciągnięciu
jej zależy. To bardzo ważny wątek, jeszcze do niego powrócę. W tym kontekście należy czytać kolejny element schematu — plan produkcji (tu: plan dydaktyczno-wychowawczy) wynika z planu sprzedaży, a nie poprzedza go. Co to znaczy? W gospodarce rynkowej jest sens produkować wyłącznie to, co ma szanse znaleźć nabywcę. To od profilu grupy stanowiącej cel naszych zabiegów zależą cechy produktu, który ma zostać stworzony. W odniesieniu do szkoły, jak wynika z załączonego schematu, oznacza to tyle, że oferta dydaktyczna oraz program wychowawczy szkoły powinny być zależne od tego, kogo chcemy do naszej szkoły przyciągnąć. Dla przykładu, jeśli chcemy przyciągnąć dzieci, których rodzice mają wyższe wykształcenie, powinniśmy na tej podstawie określić nasz „plan sprzedaży” i do niego dostosować ofertę zajęć - przedstawić odpowiednie priorytety programowe, zakres nauczania przedmiotów cenionych przez tę grupę rodziców (na przykład poszerzony program języków obcych), ofertę zajęć pozalekcyjnych (na przykład zajęcia sportowe uznawane za elitarne, czyli raczej tenis albo jazda konna, a nie piłka nożna) i tak dalej.
Na drugim rysunku zobaczymy kolejne przykładowe elementy tak zekonomizowanego dyskursu edukacji.
Ponownie mamy tu dość oczywistą sekwencję podstawień. Cele prowadzenia szkoły zostały wpisane w schemat celów prowadzenia „działalności gospodarczej”. Podstawowym jej celem jest „pozyskanie i utrzymanie klientów poprzez zaspokojenie ich potrzeb” (dopisano, że dotyczy to uczniów i rodziców) oraz „wypracowanie zysku netto lub podnoszenie wartości przedsiębiorstwa”. Tu pojawia się silniejsza ingerencja w tekst - cały ten ustęp jest skreślony i zastąpiony
Rysunek 2. Cele prowadzenia szkoły - fragment schematu zmodyfikowany w trakcie szkolenia dla dyrektorów szkół. Z rysunku usunięto dane autora
organizatora kursu
Biznes Plan
1.3. CELE PROWADZENU
^^ALAŁfeteet-eeSPOPAR-Podstawowymi celami prowadzenia
dziatahiości^aipę^ftr^ej są^
pozyskiwanie i utrzymywanie klientów^poprzez zaspokojenie ich potrzeb,
-
wypracowywanie zyakmietto lub podnoszeniewartości przedsiębiorstwa.
celem „zamknięcie się w budżecie”. Ta ingerencja nie oznacza jednak odstępstwa od ekonomicznego modelu racjonalności.
W przypadku przedsiębiorstw budżetowych, finansowanych ze środków publicznych, podstawowym problemem gospodarczym rzeczywiście staje się realizacja zadań statutowych za pomocą ograniczonych i zewnętrznie kontrolowanych środków. Dodajmy (już poza analizą schematu), iż kolejną istotną cechą edukacji traktowanej jako usługa jest to, że w skali organów prowadzących szkoły (np. gmin) mamy do czynienia ze stałym popytem na kształcenie w ramach obowiązku szkolnego. Zwiększenie atrakcyjności szkół danej gminy nie zwiększy popytu na „usługi edukacyjne” na poziomie szkolnictwa podstawowego, bo liczba dzieci objętych obowiązkiem szkolnym jest relatywnie stała. „Pozyskiwanie klientów” przez jedną szkołę publiczną oznacza więc ich przemieszczenie z innej szkoły prowadzonej z tej samej puli środków przez ten sam podmiot, czyli jest - ekonomicznie — zyskiem pozornym, sztucznie wmontowanym w system jako mechanizm motywacyjny.
Racjonalizacja ekonomiczna przedsiębiorstw o stałym popycie generalnie ma jednak co innego na celu — przyrost efektywności zyskujemy przez redukcję kosztów obsługi tej samej, niezmiennej grupy klientów. Za „zmieszczeniem się w budżecie” kryje się więc prawdopodobnie konieczność mieszczenia się w coraz mniejszym budżecie. Inaczej to oczywiście wygląda w sektorze szkół niepublicznych, tam w istocie „pozyskiwanie klientów” jest elementem realnej konkurencji pomiędzy szkołami.
Wracając do schematu, zauważmy jeszcze, że nie uległo zmianie słowo „podstawowym”. Podstawowym celem szkoły jest „pozyskanie klientów” i zamknięcie się w budżecie. Czy naprawdę tak jest? Mamy tu chyba do czynienia z mechanizmem „znaczącej czynności omyłkowej”, z przeoczeniem, które - wbrew swej incydentalności - coś naprawdę mówi. Tu właśnie widzimy wyraźny przejaw mechanizmu kolonizacji dyskursu. Nikt nie przeczy, że przedsiębiorstwo budżetowe powinno być prowadzone racjonalnie, i że pieniądze podatników muszą być odpowiedzialnie wydatkowane. Narzucenie na edukację racjonalności ekonomicznej jako związanej nie tylko ze sferą instrumentalną (to znaczy ze sferą sposobów realizacji zadań społecznych), ale i ze sferą celów (edukacja jako „fabryka ludzkiego kapitału” jest ważnym elementem rozwoju gospodarczego) pozwala nie zauważyć, że „plan sprzedaży” nie jest podstawą racjonalności systemu oświatowego; że jego społeczne zadania wiążą się istotowo z czym innym.
Jak działa segregacja i dlaczego nie chcemy tego widzieć
Wydaje się, że mamy obecnie do czynienia z wyraźną zmianą aury wokół segregacji. Otóż kilkadziesiąt lat temu praktyki segregacyjne były dość skwapliwie spychane z pola widzenia, a ich ujawnianie odbywało się w atmosferze skandalu. Wiązało się to z założeniem, że szkoła publiczna jest dla wszystkich i wszystkim służyć powinna. Analityczne prace Pierre’a Bourdieu czy socjolingwistyczne badania Basila Bernsteina wywoływały więc silne poruszenie i wzmagały wysiłki naprawcze. Aura neoliberalizmu i przeciwdziałająca jej ofensywa konserwatyzmu doprowadziły do zmiany tonu debat
o równości. Równość znika z oficjalnej polityki, zostaje zepchnięta na pozycje populizmu. Jak zauważa Chantal Mouffe, jest to efekt zaniku lewicowości, a dokładniej braku politycznej wyobraźni dotyczącej sposobów przeciwdziałania narastającym różnicom szans życiowych poszczególnych grup społecznych (Mouffe, 2005). A zatem, idea równości pojawia się w „zdelegalizowanej” postaci populizmu, podczas gdy główny nurt debat politycznych dotyczących oświaty rozgrywa się pomiędzy neoliberalizmem (konkurencja, decentralizacja, prywatyzacja itp.) a konserwatyzmem (tradycyjne wartości, naród, religia, moralność — a w praktyce zaostrzanie dyscypliny i biurokratycznej kontroli nad wiedzą i moralnością). Oba te dyskursy są na kwestie różnic społecznych odmiennie obojętne. Neoliberalizm sprowadza wszystko do różnic preferencji - to jednostki decydują
o sobie i „wybierają co chcą”. Konserwatyzm uznaje zaś różnice indywidualne za - w pewnym sensie - „przyrodzone” uwarunkowania statusu, troszcząc się mniej lub bardziej jawnie o budowanie uznania dla przywilejów należnych elitom. W takiej sytuacji, mówiąc o różnicach społecznych i o społecznej sprawiedliwości wpada się nieuchronnie w pułapkę wyboru pomiędzy anachronizmem („odgrzewanie socjalizmu” - niejednokrotnie pytano mnie, czy chcę powrotu do „punktów za pochodzenie”) a populizmem wiodącym w stronę poszukiwania i rozliczania sprawców niesprawiedliwości („Balcerowicz musi odejść”).
Jest jeszcze jedna przyczyna trudności domagania się bardziej sprawiedliwego porządku społecznego, wiążąca się z historią debat
o zmianach społecznych i z zajętymi w tych debatach pozycjami. Do tego wątku odwołam się w zakończeniu tekstu.
Pomimo trudności, mówić o różnicach trzeba. Tym bardziej że kwestia ta jest stale obecna w populistycznym dyskursie politycznym. Odwołam się ponownie do Mouffe - jak zauważa ta autorka, w tym dyskursie bardzo często mamy do czynienia z trafnymi identyfikacjami problemów społecznych, przy jednocześnie bardzo
nietrafnych (a często katastrofalnych) próbach poszukiwania rozwiązań, najczęściej odwołujących się do poszukiwania winnych i postulowania zamykania przestrzeni społecznej przed obcymi. Jeśli będziemy na ten temat milczeć, napięcia społeczne wywołane brakiem poczucia sprawiedliwości doprowadzą nas wszystkich (i „równych”,
„równiejszych”) na próg katastrofy.
A zatem: jak to działa? Spróbuję przedstawić ten mechanizm maksymalnie syntetycznie.
Szkoła działa „w zasadzie racjonalnie” w określonych warunkach tworzonych przez określone polityki oświatowe. Jeśli poszczególne szkoły stawiane są w sytuacji rywalizacyjnej, będą rywalizować. Przedmiotem rywalizacji są oczywiście pieniądze. Dominująca strategia finansowania szkół w polskich gminach wiąże budżet placówki z liczbą uczniów, co przy braku rejonizacji oznacza uruchomienie rywalizacji na poziomie rekrutacji. Jednocześnie funkcjonuje politycznie skonstruowany „quasi-rynek” oświatowy (Whitty, 1997), na którym rodzice mają podejmować racjonalne decyzje o wyborze szkoły, to znaczy z określonej puli powinni oni wybrać najlepszą dostępną dla swego dziecka ofertę. W tych decyzjach powinni się kierować racjonalnymi przesłankami, a na nie składają się oczywiście obiegowe opinie, ale także mniej i bardziej oficjalne informacje o pozycji danej szkoły w rankingu. Pierwotnie rankingi budowano, biorąc za podstawę liczbę absolwentów, którzy dostali się do wybranej szkoły wyższego szczebla lub znaleźli adekwatne zatrudnienie. Po wprowadzeniu scentralizowanego systemu egzaminacyjnego rangę wyznacza się najczęściej na podstawie średniej liczby punktów uzyskiwanych przez uczniów w sprawdzianach i egzaminach organizowanych przez państwową agencję. Pozycja szkoły w rankingu jest dla rodziców informacją o jakości oferty szkoły, dla dyrektorów szkół przekłada się jednak na finanse. Wyższa pozycja oznacza brak problemów z naborem (więc więcej pieniędzy), a wyraźnie wysoka
możliwość selekcji kandydatów. To z kolei oznacza możliwość wybrania uczniów, którzy dobrze zdadzą egzaminy końcowe i zapewnią wzrost pozycji szkoły oraz jej długotrwałe utrzymanie.
Gdzie tu problem z równością szans?
Czynniki budujące w tym systemie praktykę segregacji społecznej można opisać w trzech „odsłonach”. Pierwsza wiąże się z tym, że wyniki egzaminowania (i w ogóle tzw. sukces szkolny) są bardzo silnie skorelowane ze statusem społeczno-ekonomicznym rodziców dziecka (mówiąc językiem Bourdieu - sukces jest efektem pracy odziedziczonego kapitału kulturowego dziecka). Czynnik statusu społeczno-ekonomicznego (SES) działa tym silniej, im wcześniej dokonujemy oceny. Oznacza to, że kluczową kwestią - jeśli chcemy rekrutować uczniów, którzy zawdzięczają wyniki egzaminu własnej pracy i zdolnościom - jest maksymalne opóźnienie progu selekcji. Wtedy początkowe różnice indywidualne wynikające ze statusu społecznego są po części niwelowane przez efekty uczenia się i rozwoju jednostek. Stąd wzięły się w wielu systemach szkolnych jednolite szkoły typu comprehensiue, albo praktyka rezygnowania z ocen w trakcie nauki szkolnej. Jak wiemy, w Polsce reforma edukacji obniżyła pierwszy próg selekcji egzaminacyjnej o 2 łata, co nieuchronnie wzmacnia siłę dziedziczenia społecznego statusu.
Drugi istotny element składający się na praktyki segregacyjne wiąże się z tym, że w sytuacji braku rejonizacji, osoby z wyższym SES są „aktywnymi wyborcami” skłonnymi dowozić swoje dzieci do szkół uznanych za dobre, podczas gdy osoby o niższym statusie często kierują się zasadą minimalizacji kłopotów, czyli posyłają dziecko do szkoły najbliższej miejscu zamieszkania. Bardzo często wynika to po prostu z biedy - dowożenie dziecka do szkoły w innej dzielnicy albo miejscowości po prostu sporo kosztuje. Tworzy się zatem sytuacja przestrzennej parcelacji szkół (Szkudlarek, 2006) wywoływana przez praktykę ucieczki elit z miejsc zaniedbanych. Ostatnio ten fenomen jest bardzo silnie wzmacniany przez tworzenie się w miastach i na przedmieściach elitarnych dzielnic mieszkaniowych.
Trzeci element to polityka segregacyjna wewnątrz samej szkoły (Dolata, 2001). Ma ona dwa podstawowe wymiary. Pierwszy wiąże się z rekrutacją - szkoły budują swoją ofertę tak, aby przyciągnąć uczniów „dobrych” i zniechęcić „złych” (marketing wyraźnie adresowany do habitusu klasy średniej). Gdy „złych” uczniów uniknąć się nie da (gimnazja nie mają prawa odmówić przyjęcia dziecka z rejonu szkoły), dość powszechną praktyką jest segregowanie ich wewnątrz szkoły (klasy elitarne, masowe i „wyrównawcze” - wystarczy zastosować kryterium poziomu znajomości języka obcego, by w jednej klasie zgromadzić dzieci tych rodziców, których stać było na posyłanie potomstwa do prywatnych szkół językowych).
Mechanizm tego rodzaju selekcji jest znany od bardzo dawna, zdarzało się, że był on oficjalnie uznanym elementem systemu szkolnego (jak w Wielkiej Brytanii, gdzie - zanim w połowie XX wieku tego rodzaju praktyki porzucono — literowe oznaczenia klas odpowiadały ich randze w hierarchii), obecnie zaś powraca jako nieoficjalny, ale tolerowany element racjonalnego zarządzania szkołą. Po prostu, jeśli szkoła stara się o podniesienie swojej pozycji w rankingu, powinna skoncentrować wysiłki (i zapewnić najlepszą kadrę) na grupie uczniów o średnim poziomie osiągnięć (Whitty,
1997). Tam jakość pracy pedagogicznej ma szanse najsilniej przełożyć się na wyniki egzaminowania. Uczniowie najlepsi i tak nie osiągną więcej, niż na to pozwala zamknięta skala testu, a najsłabsi
tak sobie z nim nie poradzą. Zamiast ich „męczyć”, trzeba ich raczej zająć czymś na tyle interesującym, by nie prowokować zachowań agresywnych.
Zauważmy, że dzieje się to w aurze neoliberalnej wizji społeczeństwa. Docieramy tu chyba do jednej z przyczyn niezdolności do społecznego oporu.
Ucieczka elit i społeczne milczenie
Na koniec spróbuję zasygnalizować dwie kwestie. Pierwsza wiąże się ze sferą czynników sprawczych postępującej segregacji oświatowej, druga — z perspektywami (a na razie raczej z brakiem perspektyw) ewentualnego przeciwdziałania im.
W odniesieniu do pierwszej z tych kwestii nie dysponuję systematycznymi badaniami prowadzonymi w aktualnym polskim kontekście. Znane są natomiast tego rodzaju analizy z innych krajów, można więc zasadnie przypuszczać, że mamy w Polsce do czynienia z podobnym mechanizmem. Wiele obserwacji zdaje się to potwierdzać. Otóż mechanizmy segregacji społecznej napędzane są nie tylko przez „niewidzialną rękę rynku”, ręce tej trzeba bowiem pozwolić działać, a uczynienie jej działania niewidzialnym jest efektem złożonej strategii maskowania rzeczywistości przez ideologów.
Qui bono zatem? W czyim interesie działa ten mechanizm? W naszym. Tworzę tu kolektywny podmiot, do którego i sam siebie zaliczam - podmiot rodzącej się z krzykiem i rozpychającej się w społecznej przestrzeni klasy średniej, której egocentryczny, roszczeniowy radykalizm jest wyrazem nie tylko interesów materialnych, ale i silnie doskwierającej potrzeby autoidentyfikacji. Na praktykach segregacyjnych w oczywisty sposób korzystają ludzie należący do uprzywilejowanych grup społecznych, a pierwszym
coraz silniej rozpoznawanym czynnikiem uprzywilejowania stało się w obecnych warunkach politycznych wykształcenie. Mówiąc wprost, mamy do czynienia z mechanizmem ucieczki elit, przede wszystkim tych, które zdobyły wyższe wykształcenie, przed umaso- wieniem szkolnictwa wyższego. „Stara arystokracja prawdziwych magistrów” (nie mówiąc już o posiadaczach tytułów wyższej rangi), okopana w świeżo odkrytym i gwałtownie rehabilitowanym konserwatyzmie, usiłuje ochronić swoje dzieci przed rywalizacją ambitnych, silnie zmotywowanych nuworyszy stawiających wszystko na jedną kartę, zadłużających się po uszy, aby uzyskać jakikolwiek dyplom.
Dlatego musi rozwarstwiać pozornie egalitarny system szkolny, musi szukać w nim enklaw ekskluzywności, niedostępności.
Bardzo silnym czynnikiem ekskluzywności stały się obecnie programy nauczania języków obcych - elitarne (w Polsce) szkoły z międzynarodową maturą rekrutują uczniów o takim poziomie kompetencji językowej, który jest niemożliwy do osiągnięcia w publicznej szkole. Pierwszym elementem różnicowania, elementem klasowego naznaczenia dziecka, staje się więc posłanie go do prywatnego przedszkola z poszerzonym programem nauczania języka obcego. Tak rozpoczyna się typowa ścieżka uprzywilejowanej edukacji
„poszerzony program języka angielskiego” będzie już z dużym prawdopodobieństwem towarzyszył dziecku na wszystkich progach selekcyjnych. Następnym, wyraźnie obserwowalnym elementem tej praktyki selekcyjnej staje się dyskurs bezpieczeństwa. Obecna prasowa kampania na temat przemocy w szkołach jest jedynie kolejną odsłoną powracającego systematycznie tematu dotyczącego rosnącego poczucia zagrożenia elit. To dość prowokacyjne i daleko idące stwierdzenie, ale warto pod tym kątem przyjrzeć się tonowi i treściowej zawartości publikacji i dyskusji. W trakcie kampanii przeciw przemocy, jakie pojawiają się po sporadycznych aktach zabójstw młodych ludzi, dość typowy obraz tych medialnie nośnych wydarzeń jest taki: młody, zdolny człowiek, którego zainteresowania i osiągnięcia dokładnie poznajemy po serii prasowych publikacji, pada ofiarą agresji grupy innych młodych ludzi, o których zwykle dowiadujemy się, że pochodzą z jakiegoś „blokowiska”. Bardzo rzadko zdarza się przy takiej okazji przeczytać lub usłyszeć (mnie się to udało raz), że mamy w takim przypadku do czynienia z elementem konfliktu klasowego. Sprawcami przemocy w wielu tego rodzaju przypadkach są ludzie bez szans, ofiarami - ludzie, których szanse życiowe zostały z góiy zdefiniowane jako znacznie większe.
Oczywiście w żadnym wypadku nie należy tego czytać jako usprawiedliwienia morderstwa. Jeśli jednak szukamy środków zaradczych, warto o takim ewentualnym kontekście przemocy pamiętać. Jej przyczyn społecznych należy upatrywać w narastającym zróżnicowaniu szans życiowych, a przede wszystkim w jego negatywnym wymiarze - w utrwalonym wykluczeniu społecznym dużych grup ludzi. W tym kontekście dyskursywna konstrukcja poczucia zagrożenia, medialna panika wokół przestępczości młodzieży (blokersi, blokowiska, dewiacje, sekty, narkotyki i patologie - w ogromnej części publikacji być młodym to być kryminalistą) powoduje w rodzinach o wyższym statucie społecznym efekt w postaci chęci izolacji własnego dziecka od kontaktu z „dziećmi z miasta”.
Poszukiwanie dla własnego dziecka „dobrej szkoły” oznacza więc nie tylko chęć zapewnienia mu wysokiego poziomu dydaktycznego. Oznacza też dążenie do zamknięcia dziecka w enklawie „swoich”, w środowisku ludzi o podobnych życiowych aspiracjach i podobnym statusie społecznym — z nadzieją, że nie dotknie go „patologia”. Ta bowiem identyfikowana jest medialnie z „blokowiskiem”, czyli z enklawami byłej, egalitarnej, niezróżnicowanej pod względem statusu przestrzeni społecznej. Ucieczka elit z tej negatywnie naznaczonej przestrzeni, wyprowadzka do monitorowanych osiedli bądź na przedmieścia, ma więc swój korelat w parcelacji przestrzeni edukacyjnej. „Bezpieczna szkoła” to szkoła segregacyjna, bez „ludzi z miasta”, dodatkowo strzeżona kamerami i wykrywaczami metalu, szkoła panoptyczna i umundurowana, wyraźnie etykietująca „swoich”. Nie trzeba chyba zbytniej przenikliwości, by zauważyć, że dla „obcych” takie etykietowanie jest aż nazbyt czytelnym sygnałem separacji, nienależenia do wspólnego świata, wyłączenia z jego norm
reguł. Wyselekcjonowana „dobra młodzież” automatycznie zostaje w ten sposób ustawiona na pozycji wrogiej wobec tych, od których się odwraca. Ucieczka przed przemocą napędza więc mechanizm generujący przemoc: napędza społeczną alienację elit.
Technicznie problem segregacji szkolnych jest możliwy do rozwiązania na kilka sposobów. Po pierwsze, najprostszym przychodzącym na myśl rozwiązaniem byłby powrót do rejonizacji szkół. Rozwiązanie takie jednak - nie dość, że niepopularne - nie byłoby zbyt skuteczne, a to z powodu już dokonanej (i postępującej) separacji przestrzeni zamieszkiwania elit. Szkoła rejonowa w strzeżonym osiedlu? Oczywiście, czemu nie, ale to nie jest rozwiązanie tego problemu. W obecnej sytuacji należałoby iść dalej i wzorem regulacji przyjętych w USA dokonywać celowego „mieszania” populacji szkół. Po co? Po to, by ich absolwenci w ogóle mieli jakiekolwiek pojęcie
o zróżnicowaniu przestrzeni społecznej i aby nauczyli się w świecie tych różnic żyć i współpracować. Oba te rozwiązania wymagają ingerencji administracyjnej w proces dokonywania wyboru szkoły, co w Polsce będzie trudne do przeprowadzenia i zaakceptowania.
Jest jednak także możliwość rozwiązań nie likwidujących zasady wolnego wyboru szkoły i utrzymujących neoliberalny model zarządzania oświatą, co więcej — usprawniających ten model. Punktem wyjścia powinna być zmiana zasad tworzenia rankingów szkół. Zauważmy, że obecna polityka informowania ,klientów” o jakości pracy szkoły jest niesprawiedliwa nie tylko ze względu na społeczne procesy segregacji uczniów, jest także niesprawiedliwa i nieskuteczna ze względu na motywowanie nauczycieli do porządnej pracy. Oto bowiem najlepszą receptą na sukces w obecnym systemie zarządzania nie jest usprawnienie procesu kształcenia, tylko procesu rekrutacji uczniów. Gdy już mamy „dobrych uczniów” (z rodzin o wysokim wykształceniu i wysokich dochodach), to bardzo niewielkim wysiłkiem możemy zapewnić szkole wysokie miejsce w rankingu i dalszy dopływ uczniów, którym po prostu wystarczy nie przeszkadzać. Potężny wysiłek wkładany przez nauczycieli pracujących z uczniami ze „złych” środowisk pozostaje natomiast niemal kompletnie niezauważony i w żaden sposób nie przekłada się na notowania szkoły. Czy można to zmienić? Tak, i to dość prosto - przez uwzględnianie w ocenie szkół nie wyników egzaminu końcowego, a tzw. wartości dodanej, mierzonej przyrostem osiągnięć uczniów, różnicą pomiędzy wynikami „na wejściu”, które były podstawą przyjęcia ucznia do szkoły, i „na wyjściu”, po kilku latach kształcenia. Jeśli już koniecznie chcemy robić rankingi, to róbmy je tak, by uwzględniały one jakość pracy nauczycieli, a nie pochodzenie społeczne i kapitał kulturowy jej uczniów.
Opowiedziałem kiedyś o takiej możliwości zmiany zasad rango- wania szkól dziennikarzowi, który prowadził z kuratorem oświaty
ze mną telewizyjny wywiad dotyczący selekcji szkolnych. Rozmowa miała miejsce po nagraniu audycji, gdy dziennikarz spytał mnie prywatnie, co z problemami społecznymi wynikającymi z procesów selekcyjnych można zrobić. Kiedy opowiedziałem mu o możliwości oceniania „wartości dodanej”, odpowiedział: - no tak, ale przecież my nie takiego rankingu potrzebujemy.
Widzę tylko jedną możliwą interpretację tej wypowiedzi. Niepotrzebna nam (nam — nowej elicie) wiedza o tym, która szkoła lepiej uczy. Potrzebna nam jest informacja, jakie (czyje) dzieci tam zastaniemy.
Qui bono?
Mamy już zatem jeden element układanki tłumaczącej milczenie konstruowane wokół społecznej marginalizacji. Milczenie to nam po prostu odpowiada — umożliwia, nawet przy ogólnym zrozumieniu potrzeby prowadzenia bardziej egalitarnej polityki społecznej, „załapanie się” na jej jeszcze bardziej elitarystyczną, segregacyjną odmianę dla dobra naszych własnych dzieci. Przeoczenie, jakiego tu dokonujemy, może mieć jednak właśnie dla naszych dzieci katastrofalne konsekwencje. Zawsze już będą musiały żyć za zasiekami, pod okiem kamer, w towarzystwie armii ochroniarzy - czynimy z nich bowiem wrogów tych, od których się w ten sposób odwracamy.
Pozostaje jeszcze do wyjaśnienia fenomen publicznego milczenia. Mechanizmy segregacyjne są znakomicie opisane teoretycznie, w Polsce widać je gołym okiem, a ponadto pojawiła się seria raportów badawczych oraz doniesień prasowych („Polityka”, „Newsweek”) na ten temat. Co więcej, dobrze wiadomo, co dzieje się po przekroczeniu progu społecznej tolerancji dla różnic statusu. Pomimo pojawiania się tego rodzaju doniesień, w publicznej debacie panuje zwarte milczenie. Nie widać wyraźnego społecznego oporu przeciw praktykom segregacyjnym, środowiska nauczycielskie oraz organizacje rodzicielskie zdają się mieć inne priorytety. Być może mamy tu do czynienia z jeszcze jakimś czynnikiem „uniewidaczniania” problemu, z jeszcze jednym „epistemologicznym unikiem” oświatowych profesjonalistów, pedagogów i innych badaczy społeczeństwa.
Pewne sugestie na temat genezy milczenia wokół przedefiniowa- nia edukacji na inwestycję w ludzki kapitał i powiązanych z tym zjawisk zawarł w swym wystąpieniu na konferencji NERA (Nordic Educational Research Association) Gert Biesta. Komentując dyskurs „uczenia się” związany z ideami „uczących się społeczeństw”, „uczących się przedsiębiorstw” itp., zwrócił on uwagę na jego spójność z wieloma elementami krytycznej analizy społeczeństwa, dominującej w radykalnych debatach oświatowych przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Był to czas, mówiąc w ogromnym skrócie, krytyki społeczeństwa zinstytucjonalizowanego (głównie kapitalistycznego, bo toczył się przede wszystkim na Zachodzie
ale miał swoje wyraziste reprezentacje także w Europie Wschodniej) jako społeczeństwa dehumanizującego, alienującego, uniemożliwiającego realizację potencjału rozwojowego jednostek. Ten stan rzeczy krytykowany był głównie z pozycji lewicowych (marksowska teoria alienacji — w Polsce np. książki Adama Schaffa, a w Europie (w ogóle) przede wszystkim dorobek szkoły frankfurckiej) oraz liberalnych (akcentujących „naturalną” wizję wolności jednostki), przy czym znajdował on spory rezonans także w środowiskach religijnych (na przykład teologia wyzwolenia). Co charakterystyczne dla klimatu tamtych debat, wizje wolności i społecznej sprawiedliwości wiązano wtedy dość silnie z indywidualizmem. Kształtujący się w USA nurt radykalnej krytyki oświaty przyjmował często właśnie indywidualistyczną perspektywę postrzegania społeczeństwa. Dążenie do „rekonstrukcji edukacji” było wtedy silnie wspierane postulatami psychologii humanistycznej, głównie w jej Rogersow- skim wydaniu (Rogers, 1983). To w tym nurcie myślenia pojawiła się przemieszczona, ale niemal dokładnie powtórzona za Rousseau wizja radykalnej zmiany społecznej związanej z nadzieją na „wyłączenie” ze zniewalającej praktyki życia w zbiurokratyzowanych instytucjach jednostek mających doprowadzić do stworzenia
nowego społeczeństwa. W miejsce biurokratycznego nauczania, transmitującego gotową i uporządkowaną na użytek „systemu” wiedzę, postulowano koncentrację na uczeniu się, na doświadczaniu życia, przedefiniowując edukację w kategoriach wspierania rozwoju jednostki (Rogersowska facylitacja).
Radykalizm tamtego okresu w dużym stopniu kształtował oblicze programów kształcenia nauczycieli oraz profilu badań edukacyjnych w późniejszej dekadzie. Nie tylko w USA i w Europie Zachodniej - w Polsce także postrzegano zniewalający wymiar socjalizmu w podobnych kategoriach. W rezultacie nastąpiła „aka- demizacja kontrkultury”, włączenie jej indywidualizmu do obiegu idei naukowych i do programów kształcenia nauczycieli. Wyraźnie dało to o sobie znać w okresie tworzenia się społecznych ruchów oświatowych (jak Społeczne Towarzystwo Oświatowe) w trakcie ustrojowego przełomu w Polsce, oraz w potężnym zainteresowaniu, jakie wzbudzało hasło „alternatywnej szkoły” w debatach nauczycielskich. Mówiąc najkrócej, jednostkowe uczenie się jako przeciwstawiane zorganizowanemu i ujednoliconemu nauczaniu zdobyło wyraźnie i jednoznacznie pozytywne konotacje.
To prawdopodobnie dlatego tak trudno dziś zauważyć, że dyskurs indywidualizmu stał się w nowej rzeczywistości społeczno-ekonomicznej, w postindustrialnym kapitalizmie, dyskursem panowania. Sprzyja on utrzymywaniu „systemu” miast mu się przeciwstawiać, nie tyle odsłania alternatywy dla społecznego rozwoju, ile ideologicznie maskuje jego blokady. Wolność wyboru jest podstawą logiki supermarketu, uczenie się przez całe życie stało się koniecznością na skrajnie niestabilnym rynku pracy, a dążenie do samorealizacji jest głównym motorem konsumenckiego amoku („bądź sobą”, „kup sobie nową twarz”). W dążeniu do jednostkowej samorealizacji popadamy w rezultacie w coraz głębsze wyobcowanie - niszczymy bowiem podstawy naszych więzi z innymi. I jeszcze nie chcemy tego widzieć: jeszcze się chyba nie dość napaśliśmy podarowanym nam przez historię prawem do „bycia sobą”, do egoizmu i konsumpcji.
Jeśli mamy stać się społeczeństwem, ten stan rzeczy musi się zmienić. I chyba może to nastąpić na dwa sposoby. Zmiana myślenia może zacząć się od elit - od ich samoograniczenia w prawie do separacji, w prawie do izolowania swoich dzieci od „ludzi z miasta”, od wyjścia z enklaw wygodnej i chronionej kamerami izolacji. Druga ewentualność jest taka, że owo wyjście zza murów zostanie na nas wymuszone przez gwałtowny bunt tych, których za murami zostawiliśmy. Byłoby dla nas lepiej, gdyby zmiana nastąpiła według pierwszego z tych scenariuszy.
BIBLIOGRAFIA:
Bauman, Z. (1988). Freedom. Minneapolis: University of Minnesota Press.
Bernstein, B. (1980). Socjolingwistyczne ujęcie procesu socjalizacji. W: G. Shugar, M. Smoczyńska (red.), Badania nad rozwojem języka dziecka. Warszawa: PWN.
Bernstein, B. (1971). Class, Codes and Control. Theoretical studies iowards a sociol- ogy of language. London: Routledge and Kegan Paul.
Biesta, G. (2005). Against learning. Nordic Educational Research / Nordisk pedagogik, 1, 54-66.
Bourdieu, P., Passeron, J.-C. (1990). Reprodukcja. Elementy teorii systemu nauczania. Warszawa: PWN.
Cremin, A. (1982). American Education. The National Experience 1783-1876. New York: Harper & Row Publishers.
Czapiński, J. (1995). Cywilizacyjna rola edukacji. Dlaczego warto inwestować w wykształcenie. Warszawa: Instytut Studiów Społecznych UW.
Dolata, R. (2001). Procesy rekrutacji i dzielenia uczniów na oddziały w gimnazjach z perspektywy nierówności społecznych w edukacji. Warszawa: ISP.
Ellsworth, E. (1989). Why Doesn’t This Feel Empowering? Working Through Repres- sive Myths of Critical Pedagogy. Haruard Educational Reuiew, 59 (3), August.
Giroux, H. (1988). Schooling and the Struggle for Public Life. Critical Pedagogy in the Modern Age. Minneapolis: University of Minnesota Press.
Giroux, H. (1983). Theories of Reproduction and Resistance in the New Sociology of Education. A Critical Analysis. Haruard Educational Reuiew, 53 (3).
Habermas, J. (1999). Teoria działania komunikacyjnego. Tom 1. Racjonalność działania a racjolanlność społeczna. Warszawa: Wydawnictwo Naukowe PWN.
Hofer, U. (1999). ‘Instruction Publiąue’ in the French Eighteen-Century Discourse of Modernisation. Studies in Philosophy and Education, 18, 15-24.
Kohlberg, L., Mayer, R. (1993). Rozwój jako cel wychowania. W: Z. Kwieciński, L. Witkowski (red.), Spory o edukację. Dylematy i kontrowersje we współczesnych pedagogiach. Warszawa - Toruń: IBE, Edytor.
Leitch, S., Roper, J. (1998). Genre Colonization as a Strategy: A Framework for Research and Practice. Public Relations Reuiew, 24 (2), s. 203-218.
Mouffe, Ch. (2005). Paradoks demokracji. Wrocław: Wydawnictwo Naukowe DSWE.
Parsons, T. (1959). The School Class as a Social System. Some of the Functions in American Society. Haruard Educational Reuiew, 29.
Rogers, C. (1983). Freedom to Learn for the 80s. Columbus, Toronto, London, Sydney: Charles Merill Publishing Co.
Rousseau, J.J. (1959). Emil, czyli o wychowaniu. Wrocław: Ossolineum.
Silberman, Ch. (1971). Crisis in the Classroom. The Remaking of American Education. New' York: Vintage Books.
Szkudlarek, T. (2001). Ekonomia i etyka: Przemieszczenia dyskursu edukacyjnego. Teraźniejszość - Człowiek - Edukacja, numer specjalny, s. 166—191.
Szkudlarek, T. (2006). Parcelacje. Topografie społeczeństwa wiedzy. W: M. Mendel (red.), Pedagogika miejsca. Wrocław: Wydawnictwo Naukowe DSWE.
Whitty, G. (1997). Creating Quasi-Markets in Education. A Review of Recent Research on Parental Choice and School Autonomy in Three Countries. W: M. Apple (red.), Reuiew of Research in Education, vol. 22. Washington D.C.: AERA.
Dolnośląska Szkoła Wyższa Edukacji Towarzystwa Wiedzy Powszechnej we Wrocławiu
Pozytywne i negatywne aspekty selekcji i segregacji uczniów w szkołach
KAROLINA REINHARD
Selekcja oznacza „dobór przez eliminację, wybór”, segregacja natomiast „dzielenie czegoś na grupy, kategorie; podporządkowanie, klasyfikację” (Nowy słownik języka polskiego, 2002). Przenosząc te definicje na grunt szkoły, przez selekcję szkolną rozumiem dobór uczniów do szkół/oddziałów klasowych według ściśle określonych kryteriów. Przykładem może być liczba punktów uzyskanych na egzaminie. Natomiast przez segregację szkolną rozumiem podział dzieci na grupy, różnicowanie. Najprościej mówiąc, chodzi tu o podział dzieci na oddziały klasowe ze względu na jakieś kryteria, na przykład na profil językowy lub miejsce zamieszkania dziecka.
Występująca współcześnie selekcja i segregacja uczniów w szkołach oceniana jest negatywnie. Konieczne jest jednak przyjrzenie się pierwotnym założeniom i genezie tych zjawisk, ponieważ odbiegają one od współczesnego ich obrazu. Jeśli się te założenia pominie, problematyka ta jawi się wyłącznie w negatywnym świetle. Sama uległam iluzji nowości, przedstawiając na zeszłorocznej konferencji, zatytułowanej „Człowiek wobec masowych zjawisk społecznych” referat, w którym obwiniłam za współczesne pogłębienie się selekcji i segregacji w szkołach gospodarkę wolnorynkową (por. Kusiak, 2006). Obecnie postaram się spojrzeć na ten problem z dystansem, bez emocji i jednostronności.
Prezentując współczesne i historyczne spojrzenie na selekcję i segregację chciałabym doprowadzić do ponownego postawienia pytań pedagogicznych, których nie słychać, gdy powtarzamy negatywną opinię o tej problematyce. Wątpliwości pojawiają się dopiero wtedy, gdy konfrontujemy współczesny problem z jego genezą.