Wywiad z ks. Maksymem Sbicego Ks. Maksym Sbicego, 38-letni proboszcz, który dołączył do Bractwa św. Piusa X, udzielił wywiadu Markowi Bongi z dystryktu włoskiego FSSPX. Marek Bongi: Jak zapoznał się Ksiądz z Bractwem? Czy słyszał Ksiądz o nim, zanim zdobył wiedzę z pierwszej ręki? Ks. Maksym Sbicego: W roku 1992 zainteresował mnie stary numer magazynu La Tradizione cattolica. Zastanawiam się, czy nadal go wydają. Spróbowałem skontaktować się z wydawcą i zamówiłem prenumeratę. W międzyczasie skończyłem seminarium, zostałem wyświęcony w czerwcu 2000 r. i rozpocząłem posługę; dopiero w maju 2007 r. odwiedziłem przeorat w Rimini i spotkałem ks. Ludwika.
Kiedy był Ksiądz seminarzystą, czy ktoś kiedykolwiek mówił wam o arcybiskupie Lefebvre i starej Mszy? Nie. Tradycja w jej pozytywnych wymiarach jest nieobecna w nowoczesnym nauczaniu seminaryjnym. Jeśli „przedsoborowa” Msza jest wspominana, to tylko po to, by podkreślić nieodpowiedniość tej liturgii i teologii. Nawet ostatnio, w odpowiedzi na motu proprio Summorum Pontificum Benedykta XVI, wiem, że pewien „liturgista” pokazywał seminarzystom nagranie DVD [tradycyjnej] Mszy wydane przez Bractwo św. Piusa X, żeby razem z nimi wyśmiewać jej gesty i rytuały.
Czego Ksiądz doświadczył, kiedy pierwszy raz uczestniczył we Mszy Świętej Wszechczasów? Czułem, że byłem w Obecności Boga, trochę jak Mojżesz na Górze Synaj; po raz pierwszy cała celebracja była „przed Nim” i On Sam tam był. W rycie koptyjskim rubryki nakazują, by ksiądz wszedł do prezbiterium boso; co więcej, nasz rytuał pontyfikalny przewiduje specjalne buty dla biskupa; kiedy pierwszy raz odprawiałem Mszę Świętą [tj. Tradycyjną Mszę łacińską], nagle zrozumiałem dlaczego: Mojżesz przed krzewem. Tak jest za każdym razem, kiedy wchodzę do prezbiterium: gorejący krzew Jego obecności.
Jak wygląda życie w FSSPX? Przede wszystkim jest to proste, braterskie życie. Arcybiskup Lefebvre zaplanował je, bazując na swoim doświadczeniu z obszarów misyjnych: rozumiał wagę nie tylko apostolatu, ale także wagę miejsca, w którym można „naładować się” duchowo i intelektualnie, miejsca, gdzie można żyć bratersko z innymi kapłanami; miał na myśli miejsce, które chroniłoby także kapłanów przed światem; tym miejscem jest „przeorat”. Jest ono wspaniałe, ponieważ zawsze można tam znaleźć życzliwe słowo, raczej swobodną rozmowę niż dyskusję doktrynalną, coś do naprawy, gościa, który przybył z daleka, modlitwę w jednej liturgii pomimo różnorodności poszczególnych języków narodowych. Poza tym są tam siostry, które są przykładem we wszystkim: modlitwie, starannej pracy, trosce, skromności, rozwadze… oraz bracia, konsekrowani zakonnicy, ale nie wyświęceni, którzy hojnie troszczą się o nas wszystkich: dom, gości i nas, księży.
Czy przeoraty goszczą także ludzi, którzy nie należą do Bractwa? Powiedziałbym, że przeorat jest otwarty dla gości, którzy respektują jego rytmy i cele: zawsze dostępny jest kapłan, który może porozmawiać, dodać zachęty, poświęcić czas na duchową refleksję lub rozeznanie duchowe. Poza tym organizowane są konkretne spotkania dla kapłanów i ludzi świeckich; Ćwiczenia Duchowne św. Ignacego są głoszone kilka razy w roku zgodnie z metodą ks. Franciszka da Paola Vallet, spopularyzowaną przez ks. Ludwika Marię Barielle.
Jak wygląda rozkład dnia? Apostolat…? W zasadzie są dwa różne porządki: kiedy jesteśmy w domu (w przeoracie w ciągu tygodnia, w ferię) i kiedy jesteśmy zajęci apostolatem: (w weekendy i dni świąteczne). W przeoracie oficjalny czas wstawania to 6.00, ale wielu księży wstaje wcześniej, żeby odmówić jutrznię; o 6.30 odbywa się wspólna recytacja prymy, następnie medytacja i Angelus; o 7.15 Msza Święta i dziękczynienie; o 8.10 śniadanie. Później mamy czas na lekturę, przygotowanie katechez, wykładów, kazań, artykułów; czas na różnego rodzaju prace manualne i załatwianie spraw, albo nawet na dalszą modlitwę, brewiarz (tercja i nona), Pismo Święte, etc. O 12.15 odmawiamy sekstę i Angelus, po czym mamy obiad o 12.30. Po południu znowu jest czas na lekturę, pracę albo modlitwę (prywatne odmawianie nieszporów) do 18.50, kiedy wspólnie odmawiamy Różaniec i Angelus (w czwartki odbywa się błogosławieństwo Najświętszym Sakramentem). Kolacja jest o 19.20, a o 20.45 kompleta, po której następuje wielka cisza aż do 8.00 kolejnego dnia. Jeśli chodzi o apostolat, głównie w weekendy i dni świąteczne, nie zmieniają się zwyczajne obowiązki duchownych (brewiarz i Msza Święta) oraz innych członków Bractwa (codzienny Różaniec), ale rozkład dnia jest elastyczny, zależnie od różnych sytuacji i okoliczności. Nie zostałem jeszcze zaangażowany w tę ważną misję; jednakże widzę swoich współbraci podróżujących setki kilometrów, żeby spotykać się z wiernymi i pomagać im, sprawować dla nich Mszę Świętą, rozwiązywać niezliczone problemy związane z zakładaniem kaplic, zakwaterowaniem, sprawowaniem sakramentów oraz z wrogością proboszczów i biskupów, w takim sensie, że nie są oni za bardzo wyrozumiali dla nas.
Czy sądzi Ksiądz, że inni kapłani podążą Księdza przykładem? Szczerze uważam, że inni księża i seminarzyści zadają sobie to pytanie. W wyniku własnej decyzji, by poświęcić się Panu, odkrywają, że muszą poważnie na nowo przemyśleć kapłański wymiar „prezbiteratu” i ofiarny charakter Mszy Świętej. Posoborowy trend ideologiczny kończy się na zasadniczo agnostycznym systemie; z drugiej strony, pośród księży i młodzieży następuje przebudzenie i poszukują oni autentyczności w naszej wierze: stąd przybliżają się do Tradycji katolickiej. Współczesny kapłan, pierwsza ofiara nowego kursu eklezjalnego, często doświadcza głębokiego kryzysu tożsamości; może się z niego wydostać jedynie poprzez odzyskanie środków, jakich dostarcza żywa Tradycja Kościoła: przede wszystkim Mszy Świętej Wszechczasów, następnie brewiarza, braterskiego życia kapłańskiego i wreszcie apostolatu. Bardzo Księdzu dziękuję. To ja dziękuję.
Za: http://www.sspx.org/for_priests/fr_massimo_bongi_interview.htm
Tłumaczenie z języka angielskiego: Piotr Wenecki
http://www.wenecki.pl
Zdrajcy z 1920 roku Na wieść o sukcesach wojsk Tuchaczewskiego, Lenin zdecydował o rozpoczęciu procesu tworzenia rewolucyjnej władzy na ziemiach polskich. Przekonany o słabości Komunistycznej Partii Robotniczej Polski, zaakceptował koncepcję grupy polskich komunistów z Józefem Unszlichtem na czele, który zaproponował utworzenie tymczasowego komitetu rewolucyjnego w Polsce w oparciu o Armię Czerwoną. Równocześnie postanowiono zmobilizować ponad 5000 polskich komunistów i przerzucić ich na zachodnią linię frontu, spośród których 900 skierowani do aparatu politycznego Armii Czerwonej, a reszta miała być wykorzystana dla obsady administracyjnej sieci komitetów rewolucyjnych. 18 lipca 1920 na posiedzeniu Polskiego Biura Agitacji ii Propagandy przy CK RKP (b) powołano Polskie Biuro CK RKP, w skaldzie: przewodniczący – Feliks Dzierżyński, sekretarz - Edward Próchniak, członkowie: Julian Marchlewski, Józef Unszlicht oraz Feliks Kon. Biuro po przybyciu do Polski miało przekształcić się w Tymczasowy Komitet Rewolucyjny Polski. Centrala na Kremlu przyznała Biuro ogromną kwotę 1 mld rubli na organizację terenowych komitetów rewolucyjnych na ziemiach polskich. 29 lipca 1920 roku oddziały bolszewickie zajęły Białystok. Następnego dnia Marchlewski, przebywający z Dzierżyńskim w Wilnie, zakończył prace na tekstem Manifestu TKRP. Jako miejsce jego opublikowania podano jednak nie Wilno, gdzie został wydrukowany, lecz Białystok, do którego członkowie „rządu” dotarli w dniach 2-5 sierpnia 1920 roku. Autorzy manifestu wzywali masy robotnicze do przepędzenia kapitalistów i obszarników, tworzenia komitetów robotniczych oraz miejscowych komitetów rewolucyjnych. Członkowie TKRP byli niezadowoleni, że dowódcy Armii Czerwonej kazali drukować wszelkie rozporządzenia „rządu” zarówno w języku polskim, jak i żydowskim. Uważali, iż w jidysz należało drukować komunikaty dotyczące wyłącznie ludności żydowskiej. Z kolei członkowie Budu i Poalej-Syjonu wystąpili z protestem, ze TKRP utworzył wspólną kuchnię dla dzieci polskich i żydowskich, w której żydowskich dzieci nie karmiono mięsem koszernym. Żydzi próbowali opanować także „resort” oświaty. Zirytowany Marchlewski pisał: „Źle też było pod tym względem, że przed przybyciem TKRP wydział oświaty został chwilowo opanowany przez nacjonalistów żydowskich, którzy tam wyprawiali dziwne brewerie. Dowiedzieli się oni o statucie ludowego Komisariatu Oświaty w Rosji, w którym przewidziane jest istnienie sekcji mniejszości narodowych, więc urządzili sobie w Białymstoku sekcję polską, uważając widocznie, że Polacy mają tu być traktowani jako owa mniejszość; czy większością w ich mniemaniu mieli być Żydzi, czy może wyobrażali sobie, że za język większości w ich mniemaniu będzie uważany rosyjsku, nie wiadomo. Tow. Feliks Kon, który po przybyciu do Białegostoku objął kierownictwo szkolnictwa, bardzo energicznie pouczył tych panów, że są w błędzie i oświadczył im, ze nie uda się im wyzyskać szkoły dla celów nacjonalizmu żydowskiego”. W lipcu i sierpniu 1920 roku komitety rewolucyjne zostały utworzone we wszystkich powiatach, miastach, gminach i wsiach. W sumie na ziemiach, uważanych przez bolszewików za etnicznie polskie, powstało blisko 150 komitetów różnego szczebla. Z urzędów i instytucji usuwano godło polskie oraz wszelkie „elementy burżuazyjne i ziemiańskie”. Głównym zadaniem rewkomów gminnych i wiejskich było dostarczenie podwód, żywności i zboża dla Armii Czerwonej. Z całą bezwzględnością ścigano także ukrywających się polskich żołnierzy oraz wszelkie przejawy oporu wobec władzy bolszewickiej. W organizację powiatowych rewkomów zaangażowanych zostało bardzo wielu bolszewickich oficerów. Poza nimi w ich składzie znaleźli się polscy komuniści przebywający do tej pory w Rosji bolszewickiej oraz przede wszystkim miejscowi Żydzi – głównie działacze Bundu i Poalej-Syjonu-Lewicy. I tak na przykład, Abraham Adler został przewodniczącym rewkomu w Chorzelach, a sami Żydzi weszli w skład rewkomu w Parczewie (prezes – Herszberg, wiceprezes – Openheim, sekretarka – córka rabina Epsteina). Wyłącznie Żydzi znaleźli się także w składzie rewkomów w Brańsku oraz Suchowoli. Żyd Wermund stał na czele rewkomu w Bielsku Podlaskim. Komuniści żydowscy stanowili większość rewkomów w Zambrowie i Wyszkowie. Z inicjatywy Chaima Dzbanka w Wyszkowie powstał dobrze uzbrojony oddział, złożony z żydowskiej młodzieży. Dowódcy oddziałów bolszewickich wkraczających do danej miejscowości byli przekonani o większej przychylności ludności żydowskiej dom wszelkich poczynań władzy. Nie bez znaczenia była także dobra znajomość języka rosyjskiego przez ludność żydowską. Marchlewski pisał, iż Żydzi „witali we władzy rewolucyjnej wybawiciela od poniewierki i upośledzenia”, a młodzież żydowska „entuzjastyczna i żądna wrażeń, nieprzesiąknięta jeszcze duchem handlarskim, ta młodzież stale i brutalnie odpychana przez inteligencję polską (..) pokładała wszystkie nadzieje na rewolucji”. Organizacji rewkomów towarzyszyły zazwyczaj wiece i zebrania agitacyjne, połączone z „koncertami” miejscowych muzyków. Przemówienia wygłaszano w języku rosyjskim, żydowskim i polskim, a „mówiący otrzymywali kwiaty od wystrojonych ad hoc Żydówek”. Siedziby rewkomów były zazwyczaj „dekorowane” propagandowymi plakatami, autorstwa Wiktora Deni. „Artysta” natrętnie ukazywał Polskę w postaci zwierząt, co było wyrazem najwyższej pogardy. Na plakacie „Ostatni pies Ententy” przedstawił wściekłego psa z sumiastymi, szlacheckimi wąsami, w czapce z piórem i orłem w koronie w postaci medalionu na szyi. Na innym plakacie „Świnia tresowana w Paryżu” widniała utuczona świnia siedząca na rekach generała francuskiego. Zwierzę miało wąsy, na głowie czapkę – konfederatkę z napisem „Jaśniewielmożna Polska”, a w łapie dokument z napisem „Granice 1772 roku” Bolszewicka propaganda ukazywała Polskę w roli ciemiężycieli Białorusinów, Ukraińców, Żydów. Polaków określano w propagandzie, jako obszarników, kapitalistów, imperialistów, wyzyskiwaczy, wreszcie „białopolaków”. Na jednym z plakatów Majakowski umieścił taki tekst: „Ukraińcy i Rosjanie łączą się z okrzykiem: Niech nigdy pan nad robotnikiem!”. Jak napisał Józef Mackiewicz: „Chłopskie furmanki, pędzone przymusowo (…), a zastępujące wozy taborów, wyładowane były mniej żywnością, której brakowało, a bardziej strawą duchową. Na front rewolucyjny ciągnęły z wojskiej biblioteki armii, biblioteki dywizyjne i pułkowe. Zawierały one druki propagandowe i bibułę agitacyjną”. Na prowadzenie akcji „uświadamiającej” wśród ludności polskiej, tylko sama15 Armia otrzymałam 3,5 mln rubli. Żołnierzom bolszewickim rozdawano ulotki, mobilizujące do ostatniego wysiłku. Jedna z nich głosiła: ” Pańska Polska kona! Już tylko krok dzieli Armię Czerwoną od serca szlacheckiego państwa. Z krwi szlachty i burżuazji wyrośnie czerwony kwiat dyktatury proletariatu! Naprzód bohaterzy! Na Warszawę!” Równocześnie dowódcy obiecywali, że pod zdobyciu Warszawy każdy żołnierz otrzyma nagrodę pieniężną w wysokości 40 tysięcy rubli carskich (sic!!) oraz będzie miał prawo rabować przez 2-3 dni. Żołnierze bolszewicy tłumaczyli przygnębionym Polakom, że w Warszawie, gdzie „czekolada leży na ulicach”, a sklepy wypełnione są żywnością, butami i ubraniami, powetują sobie wreszcie miesiące trudów i wyrzeczeń. A przecież to w Rosji bolszewickiej miał panować raj dla robotników i chłopów! Obowiązek zapewnienia „bezpieczeństwa i porządku publicznego” powierzano tworzonej milicji. Jej członków rekrutowano spośród komunistów, parobków, członków Bundu i Poalej-Syjonu oraz byłych żołnierzy carskich. W Makowie Mazowieckim, Różanie, Wyszkowie i Terespolu Żydzi w całości tworzyli jej oddziały. Ich obowiązkiem było „pilnie śledzić za agitacją przeciwko władzy robotniczej, nie dopuszczać do wyzysku władz Armii Czerwonej i miejscowej ludności przez spekulantów, pilnie obserwować nastrój mas i ich stosunek do władz, wszelkie spostrzeżenia komunikować natychmiast”. Układano listy polskich patriotów, które następnie przekazywano do wykorzystania czerezwyczajce. Innym ważnym zadaniem rewkomów było rozbrajanie burżuazji, a uzbrojenie robotników. Oddziały robotnicze, składające się głównie z młodzieży żydowskiej, powstały m.in. w Makowie Mazowieckim, Wyszkowie, Kałuszynie oraz Siedlcach. Po klęsce wojsk bolszewickich, sieć rewkomów uległa rozpadowi, a część ich członków uciekła do Rosji bolszewickiej. Członkowie rewkomów z Łukowa i Białej Podlaskiej postanowili bronić miast przed jednostkami WP. Łukowscy komuniści wycofali się z bronią w ręku, walcząc u boku bolszewików. Ich oddział został jednak wzięty do niewoli przez pododdział polskiej kawalerii. Wraz z członkami rewkomów uciekła milicja ludowa, uciekły także oddziały żydowskich ochotników. Niektóre z nich, jak w Siedlcach, Sokołowie, Łukowie Białej Podlaskiej, Zambrowie i Białymstoku podjęły walkę z nacierającymi Polakami. Kilkusetosobowy oddział żydowskich ochotników z bronią w ręku ujęto w Siedlcach. Podczas walk o Różan zginęło 17 Żydów, pomagających bolszewikom.
W końcu sierpnia 1920 roku wojskowy sąd doraźny w Siedlcach skazał 10 Żydów na karę śmierci za zbrojne występowanie przeciwko WP. Pobito grupę 200 wyszkowskich Żydów, która uciekła do Ostrowi, a potem została sprowadzona przez polską policję do Wyszkowa. 48 spośród nich, oskarżonych o jawną współpracę z bolszewikami, przewieziono do warszawskich więzień. Łącznie wojskowe sądy doraźne skazały na śmierć w sierpniu i wrześniu 1920 roku 66 Żydów. Antyżydowskie represje były szeroko komentowane przez żydowską prasę na całym świecie, która domagała się zamiany wyroków śmierci na karę wiezienia oraz rehabilitacji niesłusznie skazanych. Jednocześnie Żydzi, którzy zawiedli się w swoich rachubach politycznych na bolszewikach, doszli do przekonania, że „w Polsce jest im nienajgorzej, przeciwnie – dobrze, i stąd płynie obecnie większa skłonność do wypełniania obowiązków wobec rządu polskiego”.
Wybrana literatura:
Dokumenty i materiały do historii stosunków polsko-radzieckich t. 2-3
J. Szczepański – Społeczeństwo Polski w walce z najazdem bolszewickim
J. Szczepański – Wojna 1920 roku na Mazowszu i Podlasiu
T. Żenczykowski – Dwa Komitety 1920. 1944. Polska w planach Lenina i Stalina
T. Teslar – Propaganda bolszewicka podczas wojny polsko-rosyjskiej 1920 roku
J. Mackiewicz – Lewa wolna
Godziemba's blog
Dodatkowe miliardy kosztów w związku z pakietem klimatycznym
1. Kilka razy pisałem już o dramatycznych konsekwencjach dla Polski, podpisanego w Brukseli przez Premiera Tuska w grudniu 2008 roku paktu klimatyczno-energetycznego, w którym zgodził się na redukcję przez nasz kraj emisji, CO2 o 20% do roku 2020. Im bardziej uszczegóławiane są warunki, w których przyjdzie funkcjonować naszej gospodarce po roku 2012, tym dobitniej widać ile nas wszystkich będzie nas ten pakiet dodatkowo kosztował i trzeba o tym pisać, aby uzmysłowić Polakom zbliżającą się katastrofę. Premier chyba sądził, że te konsekwencje przyjdą dopiero w roku 2020, a więc kiedy on już nie będzie nie tylko rządził, ale nawet nie będzie go już w polityce, więc łatwiej było mu zaakceptować, te niekorzystne dla Polski decyzje. Teraz im bliżej do początku stycznia 2013 roku, kiedy to zaczną obowiązywać nowe rozwiązania, tym więcej nerwowych reakcji koncernów energetycznych, a także firm, w których koszty energii elektrycznej stanowią znaczącą pozycję, a także coraz więcej raportów niezależnych instytucji, które szczegółowo opisują skutki pakietu klimatycznego dla polskiej gospodarki.
2. Powoli kończą się prace w Ministerstwach Ochrony Środowiska i Gospodarki nad rozdziałem darmowych limitów emisji, CO2 dla polskiej energetyki od 1 stycznia 2013. Jeszcze do niedawna koncerny energetyczne (PGE, Tauron, Enea) spodziewały się, że otrzymają darmowe pozwolenia przynajmniej na 70% swojej emisji. Teraz okazuje się, że najwyżej, na 45-50%, co oznacza gwałtowny wzrost ich wydatków na ten cel. A to przecież dopiero pierwszy rok obowiązywania pakietu, w następnych darmowe pozwolenia będą się kurczyły jeszcze bardziej aż do zera w 2020 roku. Największa firma energetyczna, czyli PGE bezie musiała wydać na ten cel w roku 2013 przynajmniej 1,8 mld zł, choć do tej pory spodziewała się, że będzie to tylko 0,8 mld zł, a więc będzie to 1 mld zł więcej. Dla Tauronu wydatki na ten cel wzrosną z 0,2 mld zł do 0,7 mld zł, a dla Enei te dodatkowe wydatki wyniosą 0,2 mld zł. Te szacunki dodatkowych wydatków zostały przeprowadzone przy założeniu, że ceny pozwoleń na emisję, CO2 nie wzrosną zbyt drastycznie już w roku 2013. Obecnie wynoszą one ok.16 euro za tonę, a docelowo ich cena ma wynosić przynajmniej 30-40 euro za tonę.
3. Koncerny energetyczne przymierzają się do wzrostu cen energii elektrycznej o około 1/3 już w pierwszym roku obowiązywania nowych rozwiązań. Podwyżka cen w takiej wysokości, doprowadzi do tego, że część zakładów o wysokim udziale kosztów energii w kosztach ogólnych nie będzie w stanie konkurować na europejskim rynku. Najbardziej zagrożone są przemysł produkcji materiałów budowlanych, w którym koszty energii stanowią ponad 25% całości kosztów wytwarzania, przemysł wapienniczy 24%, przemysł cementowy 22%, szklarski 16%, górnictwo rud metali 15% czy papierniczy 12%. Zagrożone zakłady zatrudniają aż 9% wszystkich pracujących w polskim przemyśle. Ich likwidacja (albo tylko ograniczenie produkcji) oznaczało by ubytek PKB w wysokości, co najmniej 2 % PKB i wzrost bezrobocia przynajmniej o 2%. Wszystko to tylko w pierwszych 3 latach obowiązywania pakietu tj w okresie 2013-2015. Zresztą już teraz największe przedsiębiorstwa w tych branżach przestały inwestować i oczekują na ostateczne rozstrzygnięcia w sprawie emisji, CO2. Jeżeli nic w tej sprawie się nie zmieni to należy oczekiwać exodusu firm z tych branż choćby do krajów za naszą wschodnią granicą.
4. Mimo tych dramatycznych informacji płynących z energetyki, a tak naprawdę z całej gospodarki, rząd w tej sprawie nie robi nic. Wprawdzie zapowiedziano skargę do Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości na zasady przydziału darmowych pozwoleń na emisję, CO2, ale rozstrzygnięcia w tej sprawie można się spodziewać najwcześniej 2 lata od terminu jej złożenia. W styczniu 2013 rozstrzygnięcia ETS na pewno nie będzie i trzeba będzie działać w oparciu obecne decyzje Komisji Europejskiej. Wszystko wskazuje, więc na to, że Premier Tusk godząc się na pakiet klimatyczny w takim kształcie, zafundował polskiej gospodarce i gospodarstwom domowym, swoisty prezent, którego pełne skutki, trudno nawet sobie wyobrazić. Zbigniew Kuźmiuk
Generałowie chorzy i niewinni Gdyby Jaruzelski i Kiszczak nie wiedzieli o zbrodniach schyłkowego PRL-u, nie nadawaliby się na przywódców dyktatury Często błędnie ograniczamy komunistyczne zbrodnie do okresu zaraz po wojnie, do czasów stalinowskich. Brutalne morderstwa polityczne miały również miejsce w schyłkowym PRL-u, a nawet u progu odzyskania przez Polskę niepodległości. Dwaj księża - Stefan Niedzielak i Stanisław Suchowolec zginęli w styczniu 1989 r., czyli na kilka miesięcy przed obradami "okrągłego stołu". Trzeci - ks. Sylwester Zych stracił życie miesiąc po czerwcowych wyborach do kontraktowego Sejmu. Wszyscy to niestrudzeni bojownicy o pamięć i prawdę. Wszyscy zginęli z rąk "nieznanych sprawców". Mimo upływu 22 lat od tych morderstw, organom ścigania III RP nie udało się odnaleźć ani wykonawców, ani tym bardziej mocodawców. Nie sposób jednak nie łączyć śmierci kapłanów z osobami, które pod koniec lat 80. kierowały komunistycznym państwem, przede wszystkim z dwoma generałami - Kiszczakiem i Jaruzelskim. Przynajmniej musieli o tych sprawach wiedzieć - bo gdyby było inaczej, nie nadawaliby się na przywódców dyktatury. Ale z generałami mamy problem. Właściwie nie my, tylko wymiar sprawiedliwości III RP. Wszystkie próby ich osądzenia we wszystkich wytoczonych procesach nie przyniosły rezultatu. Kiszczak w kwietniu br. został uniewinniony w sprawie o przyczynienie się do śmierci 9 górników z kopalni "Wujek" w 1981 r. Proces Jaruzelskiego w procesie Grudnia 70 odroczono z powodu śmierci ławnika, a w procesie o wprowadzenie stanu wojennego generał jest tak chory, że nie może uczestniczyć w rozprawach. Znajduje jednak czas, aby występować w mediach - ostatniego kłamliwego wywiadu udzielił Zbigniewowi Hołdysowi w coraz bardziej prorządowym tygodniku "Wprost".
Kapelan AK i WiN Przypomnijmy postaci ofiar – niezłomnych księży. Ks. Stefan Niedzielak - najstarszy z trójki kapłanów - już w czasie niemieckiej okupacji włączył się w walkę o Polskę. Pracę duszpasterską prowadził na terenie Łódzkiego Okręgu AK, kapelan Armii Krajowej w czasie Powstania Warszawskiego. Jako współpracownik Delegatury Rządu na Kraj wcześnie poznał raport Czerwonego Krzyża w sprawie mordu katyńskiego i tą wiedzą dzielił się potem z wiernymi. Po zakończeniu II wojny światowej ks. Niedzielak nie miał żadnych złudzeń, co do zamiarów Sowietów w stosunku do Polski - wiedział, że w miejsce okupanta z Zachodu pojawił się nowy okupant, tym razem ze Wschodu. Dalsze jego działania były konsekwencją obranej wcześniej drogi. Ks. Niedzielak został kapelanem WiN, organizacji, która do dziś jest opluwana przez lewicę. W latach 80 pamiętając o zbrodniach sowieckiego totalitaryzmu, razem z Wojciechem Ziembińskim i przyjaciółmi, stworzył dzieło swego życia - Sanktuarium Poległych i Pomordowanych na Wschodzie na warszawskich Powązkach. Te wszystkie fakty wpłynęły na wydanie na księdza wyroku śmierci. Morderstwo miało też aktualny wymiar polityczny. W tym samym dniu (20 stycznia 1989 r.) obradowała w Gdańsku Krajowa Komisja Wykonawcza NSZZ "Solidarność", za kilka dni miało się odbyć spotkanie w Magdalence, przygotowujące "okrągły stół". Opinię publiczną trzeba było zastraszyć.
”Zdechniesz jak Popiełuszko” 9 dni później zginął ks. Stanisław Suchowolec, kapelan podlaskiej "Solidarności". Początkowo był wikarym w Suchowoli, rodzinnej miejscowości ks. Jerzego Popiełuszki. Może to przypadek, ale ci dwaj kapłani musieli się spotkać. Mimo różnicy wieku (ks. Jerzy był starszy o 11 lat) zaprzyjaźnili się. Dla "nieznanych sprawców" ten fakt miał niebagatelne znaczenie. Miesiąc po mszy w suchowolskim kościele, którą odprawiał ksiądz Suchowolec, a homilię głosił ksiądz Popiełuszko, ten ostatni został zamordowany. Był rok 1984. Stanisławowi Suchowolcowi dane było żyć jeszcze przez niecałe 6 lat. Na msze za Ojczyznę do Suchowoli - podobnie jak do kościoła Św. Stanisława Kostki na warszawskim Żoliborzu - zaczęły ściągać tłumy wiernych. Dwa lata później ksiądz Suchowolec przeniósł się do parafii w dzielnicy Białegostoku Dojlidy. SB jednak czuwała. Mimo powtarzających się coraz częściej gróźb ("zdechniesz jak Popiełuszko") nie zrezygnował z działalności patriotycznej - nadal, z jeszcze większym zaangażowaniem, odprawiał msze za Ojczyznę. Chciał kontynuować dzieło ks. Jerzego i kultywować pamięć o zamordowanym kapelanie "Solidarności". Kres przyszedł pod koniec stycznia 1989 r. Oficjalnym powodem śmierci Stanisława Suchowolca było... zatrucie się tlenkiem węgla, które miało być spowodowane pożarem wywołanym awarią termowentylatora. Prokurator PRL stwierdził, że był to nieszczęśliwy wypadek. Tyle, że owego tragicznego dnia w mieszkaniu ks. Suchowolca był widziany krótko ostrzyżony, nieznajomy mężczyzna w wieku ok. 40 lat. Rysopis napastnika został dokładnie odtworzony. Mimo to - podobnie jak w przypadku księdza Niedzielaka - do dziś sprawcy mordu pozostają poza zasięgiem wymiaru sprawiedliwości III RP.
Księża terroryści Wydawałoby się, że po podpisaniu umów "okrągłego stołu" terror – tak jak jego strażniczka PZPR – przejdzie do historycznego lamusa. Tymczasem, gdy świętowaliśmy jeszcze zwycięstwo w czerwcowych wyborach do Sejmu, choć entuzjazm byłby dużo większy, gdyby nienarzucony społeczeństwu kontrakt, doszło do kolejnej zbrodni politycznej. Ofiarą znowu padł ksiądz. Sylwester Zych w chwili śmierci miał 39 lat. Dla niego 1989 r. też okazał się “przełomem”. Kilka lat wcześniej, w 1982 r. ks. Zych udzielił pomocy młodym ludziom, którzy nie pogodzili się z wprowadzeniem w Polsce stanu wojennego. Wiedział, że po zdobyciu broni chcieli odbić internowanych kolegów. Wiedział również, że w trakcie próby kradzieży owej broni zginął przypadkowo milicjant. Tym bardziej zdawał sobie sprawę z konsekwencji, jakie grożą zarówno im, jak i jemu. "Ludowa” władza oczywiście wykorzystała sytuację - wreszcie miała "haka" na niepokornego kapłana. Z księdza zrobiono terrorystę i przywódcę związku zbrojnego, a po wyroku wsadzono na prawie pięć lat do więzienia. Sylwester Zych długo wolnością się nie nacieszył. "Nieznani sprawcy”, co jakiś czas dawali mu do zrozumienia, że wkrótce umrze. 11 lipca 1989 r. ich groźby się spełniły. Innym terrorystą był ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski. Kilka lat temu dokument o prześladowaniu przez SB tego kapelana "Solidarności" z Nowej Huty pokazała telewizyjna "Jedynka". Obok wstrząsających scen znęcania się w 1985 r. nad kapłanem, oglądaliśmy butę prześladowców. O księdzu Zaleskim mówili: nie był żadną ważną osobą w Kościele, a teraz chce zrobić z siebie bohatera. W dalszej części filmu esbecy bezceremonialnie twierdzili, że nie szkodzili Kościołowi, a przeciwnie - działali dla jego dobra, “porządkując szeregi”. Poprawiali poziom życia współpracującym z nimi księżom. Szczyt zakłamania i chamstwa. Najbardziej brutalnym stwierdzeniem było zdanie o zabójstwie ks. Jerzego Popiełuszki: “Jak taki doświadczony funkcjonariusz Piotrowski mógł zrobić taką fuszerkę?”. Esbecy mówili to wszystko beznamiętnie, bez cienia wątpliwości, jakichkolwiek wyrzutów. Mówili przede wszystkim ze świadomością, że za swoje słowa, a tym bardziej czyny, nie poniosą żadnej odpowiedzialności. Jakby byli tylko bezstronnymi świadkami wydarzeń. Jak długo pozostaną bezkarni? Czy kiedykolwiek zostaną osądzeni? Film został wyemitowany - i co dalej? Nic.
Związek przestępczy Już w 1991 r. prokurator Andrzej Witkowski chciał objąć zarzutami gen. Jaruzelskiego i Kiszczaka i... został nagle odsunięty od sprawy. Badał funkcjonowanie w latach 1956-1989 w strukturach MSW związku przestępczego, który dopuszczał się zbrodni i zabójstw na działaczach opozycji politycznej i duchowieństwa. Zamiarem śledztwa było ustalenie zarówno bezpośrednich sprawców morderstw (takich jak Grzegorz Piotrowski i inni funkcjonariusze Departamentu IV), jak i ich mocodawców. Do śledztwa Witkowski wrócił po 10 latach, w 2001 r., jako prokurator lubelskiego IPN, prowadzący śledztwo w sprawie okoliczności śmierci ks. Popiełuszki. W wywiadzie zamieszczonym w "Biuletynie IPN" ujawnił notatkę znalezioną w dokumentach Urzędu ds. Wyznań z sierpnia 1984 r., w której Jaruzelski polecił "wzmóc działania wobec ks. Popiełuszki". Witkowskiego ponownie odsunięto, a o śledztwie w sprawie związku przestępczego jakoś nie słychać… Skutek jest taki, że głównych rozgrywających PRL-owskiego systemu zniewolenia i bezprawia: generałów – Jaruzelskiego i Kiszczaka - od lat osądzić się nie udało. Smutna konkluzja jest taka: jeśli w dzisiejszej Polsce kogokolwiek dopada karząca ręka sprawiedliwości, to tylko okrutnych, ale jednak podrzędnych wykonawców: nielicznych też “oficerów” śledczych. Co gorsza: wspomniani generałowie są również powiązani agenturalne, co godzi w bezpieczeństwo dzisiejszego państwa polskiego. Przecież gen. Jaruzelski został "oskarżony" o współpracę z wojskową bezpieką, czyli Informacją Wojskową, jako agent "Wolski". Gen. Kiszczak był związany z IW od końca 1945 r. To on – według akt świetnie poinformowanej Stasi, znajdujących się z Instytucie Gaucka w Berlinie - w 1952 r. ponownie zwerbował Jaruzelskiego na agenta Informacji. Funkcjonariuszem tej zbrodniczej jednostki był również Marian Cimoszewicz, ojciec Włodzimierza, niedoszłego prezydenta III RP i niedoszłego sekretarza generalnego Rady Europy, obecnie senatora “niezależnego”, który w ostatnich wyborach poparł Bronisława Komorowskiego. A szef najokrutniejszego pionu IW - Oddziału Śledczego, Władysław Kochan - żyje do dziś w Warszawie przez nikogo nie ścigany.
Osądzić mocodawców Wspomniane morderstwa księży to tylko fragment terroru schyłkowego PRL. Bo były jeszcze zbrodnie nocy stanu wojennego, w tym pacyfikacje śląskich kopalń. Komunistyczna dyktatura – przy zastosowaniu różnych metod - pozbywała się groźnych przeciwników. Część tych zabójstw miała wyjaśnić powołana w sejmie kontraktowym Komisja Nadzwyczajna do zbadania działalności MSW w latach 1981-1989, pod przewodnictwem posła Rokity. Opracowano listę zawierającą prawie sto nazwisk osób, które poniosły śmierć w wyniku działania MO i SB. Prócz zamordowanych księży: Jerzego Popiełuszki, Stefana Niedzielaka, Stanisława Suchowola i Sylwestra Zycha, na liście tej znaleźli się m.in. Grzegorz Przemyk i Piotr Bartoszcze. Komisja przekazała prokuratorowi generalnemu RP opinie dotyczące 19 przypadków, z których 14 miały być objęte postępowaniem prokuratorskim. Niestety, rozwiązanie Sejmu zakończyło prace komisji Rokity. Później - nawet w okresie rządów Akcji Wyborczej Solidarność - nikt, z posłem Rokitą włącznie, nie domagał się wznowienia tych spraw. W tej sytuacji o osądzeniu jakiejkolwiek zbrodni, rzecz jasna, nie mogło być mowy. Ten stan “zamrożenia” trwa do dziś. Dotyczy to szczególnie komunistycznej “wierchuszki”. Czasem wydaje się nawet, że zapomnieliśmy o mrokach PRL, o tym, kto przewodził "ludowej" władzy, kto ją utrwalał i jej bronił, kto decydował o zniewoleniu i bezprawiu. Komu służył IV Departament MSW i inne zbrodnicze departamenty i służby. Można też odnieść wrażenie, że antypolską działalność ludzi z PZPR i resortów siłowych: MBP (później MSW), Informacji Wojskowej (WSW i zlikwidowanych w końcu Wojskowych Służb Informacyjnych) przesłonił problem tajnych współpracowników (TW). Tymczasem, nie zapominając o ich szkodliwej roli, musimy pamiętać przede wszystkim o "zasługach" pracowników służb specjalnych i aparatu terroru. Naszym obowiązkiem jest wskazanie i osądzenie ludzi odpowiedzialnych za prześladowania, mordy, a także pauperyzację społeczeństwa. Osądzenie w pierwszej kolejności żyjących mocodawców: Jaruzelskiego i Kiszczaka. Bo w przerwie między jednym a drugim wywiadem dla meinstremowych mediów mogą też wstąpić na chwilę do sądu. Byle ten sąd chciał ich osądzić. Tadeusz M. Płużański
Kryzys strefy euro Ekonomista amerykański i laureat Nagrody Nobla w dziedzinie ekonomii profesor Milton Friedman przestrzegał, kiedy UE wprowadzała system walutowy euro, że "nie ma prawa przetrwać jednego większego deszczu". Wydaje się, że deszcz nadszedł, a UE przestaje być mocną oraz zwartą konstrukcją. Unią rządzi tandem niemiecko-francuski, inne kraje muszą walczyć, by nie wypaść na margines polityczny, gospodarczy, a nawet społeczny. Kryzys obnażył strukturalne słabości całej strefy euro! Polska powinna zawiesić plany wchodzenia do strefy euro.
Bezpieczeństwo złotego należy upatrywać w reformach finansów publicznych, a nie w walucie opartej na czymś tak ulotnym jak dobre chęci innych rządów, często nieżyczliwych Polsce, a nawet egoistycznych. Poza strefą euro funkcjonują członkowie UE - Wielka Brytania, Szwecja, Dania. To ich świadomy wybór, chcą prowadzić własną politykę, dotychczasowy poziom integracji w pełni im wystarcza, nie zamierzają jej pogłębiać. Są przy tym bogaci i mają niezłe perspektywy rozwoju. Wspólna waluta, w przeciwieństwie do wspólnej strefy handlu, od początku miała poprawić samopoczucie elit, a nie życie obywateli. Pół biedy kiedy koniunktura była dobra. Ale teraz rachunki za portugalskie drogi donikąd, fikcyjne gaje oliwkowe w Grecji, hiszpańskie przywileje obciążają wszystkie państwa UE niezależnie od tego, jak się gospodarowało. Wydawało się, że państwa Unii Europejskiej mają wspólną politykę ekonomiczną i finansową. Obecny kryzys ekonomiczny obnażył bezlitośnie, że UE nie ma nawet wspólnej polityki finansowo-gospodarczej! Rządzą nią egoistycznie interesy najbardziej wpływowych państw: Niemiec, Francji, Belgii, Włoch, a nawet małego Luksemburga. Wielu uważało, że wprowadzenie powszechnej europejskiej waluty okaże się ogromnym sukcesem ekonomicznym, finansowym, wręcz dziejowym. Dzisiaj coraz częściej słychać na razie dyskretne obawy, że tak jak łatwo euro się pojawiło, tak samo łatwo może zniknąć któregoś dnia. Wypowiadam się na ogół na tematy polityczne, historyczne, militarne, a spraw ekonomicznych, finansowych unikam, bo po prostu się na nich nie znam. Ale obecna sytuacja po raz kolejny pokazała, że wybitni profesorowie ekonomii, eksperci finansowi, analitycy i doradcy bankowi nie mieli pojęcia o nadciągającym kryzysie, a teraz robią dobrą minę do złej gry. Jak zawsze zresztą. Pod tym względem w Polsce mamy takich gwiazd ekonomii pod dostatkiem - Balcerowicz, Kołodko, Rosati, Belka. Dołączył obecnie do nich pan minister finansów rządu premiera Tuska, kompromitujący się podobnie jak jego poprzednicy bufonadą i kompletnie błędnymi analizami ekonomicznymi. Zastanawiam się, czy ta stosunkowo duża grupa ekonomistów, bankowców, finansistów to tylko ignoranci czy również cyniczni gracze? Jedno nie wyklucza drugiego i w każdym przypadku normalni obywatele powinni nie tylko patrzeć im na ręce, ale także trzymać się za kieszeń. Inaczej może się zdarzyć, że nasze własne pieniądze znikną nie tylko z naszych kont bankowych, ale nawet z naszych kieszeni. Nikt dotąd nie sprecyzował jednoznacznie, czy obecny kryzys, który dosięga także Polski, ma charakter tylko finansowy czy też szerszy, czy to jest skutek tylko manipulacji, czy też spekulacji wymierzonych m.in. w polską złotówkę? Czy może kryzys, zwłaszcza w Polsce, ma charakter tylko wirtualny i wynika m.in. z manipulowania księgowością? No, bo przecież, co zwykłego Kowalskiego powinien obchodzić kurs franka na giełdach świata? Józef Szaniawski
Boskie oko kamery Każdy, kto obserwuje współczesne media, wie, na czym polega „moc perswazyjna” obrazu. Odpowiednio zrobione zdjęcie może narzucić sposób patrzenia na dane wydarzenie zwłaszcza, jeśli umiejętnie odwołuje się do emocjonalnej sfery człowieka. Odpowiednio ustawiona (podczas rejestracji czegoś) kamera może zasugerować, jak „widzieć” daną sytuację, osobę, problem itd. W środkach masowego przekazu, w których od dawna obraz dominuje nad słowem (bez migawek właściwie „nie ma wiadomości” – prezenter nie opowie tego, czego „nie widać na ekranie”) – sam obraz staje się informacją, a nawet informacją już z komentarzem, z wyjaśnieniem tego, co zostało zarejestrowane – bez względu na to, czy jest on wiernym zapisem jakiegoś faktycznego wydarzenia, czy materiałem spreparowanym na potrzeby dezinformacji. W przypadku „katastrofy smoleńskiej” jednym z najbardziej sugestywnych obrazów był i chyba wciąż pozostaje kadr z zabłoconą czarną skrzynką wychwyconą, jak wieść gminna niesie, okiem kamery „polskiego montażysty”. Sugestywność ta pojawia się zapewne, dlatego, iż zwykle rejestrator rozmów w kabinie pilotów niesie ze sobą przynajmniej część rozwiązań zagadki jakiegoś lotniczego wypadku. Gdy podczas przesłuchania sejmowego dochodzi do prezentacji filmu moonwalkera S. Wiśniewskiego, akurat uwaga zebranych koncentruje się na tymże kadrze, na którym dodatkowo wyświetlają się rzędy cyfr wprowadzonych do wszystkich klatek filmu http://www.youtube.com/watch?v=ctNcvVAqLUk (ok.26'47'')
A. Macierewicz pyta wtedy: „Te cyfry, które są po prawej stronie obrazu, to są cyfry...?”
S. Wiśniewski zaś cierpliwie odpowiada: „To jest data nagrania i godzina nagrania ustawiona wg zegara kamery. Tam może się to różnić mniej więcej około pół minuty z czasem rzeczywistym. Komisja, która badała moje materiały filmowe, stwierdziła, że ten czas jest na tyle wiarygodny, że właśnie komisja Mill... pana Millera użyła to, jako odniesienia w swojej prezentacji właśnie też mojego materiału zrealizowanego wcześniej kamerą, która stała i nagrywała pogodę przez okno.” „Polski montażysta” nie ukrywa, zatem, że nie jest to precyzyjna godzina nagrania, zaznaczając, że może zachodziła różnica wielkości połowy minuty. Oczywiście, nie mamy najmniejszego powodu, by się czepiać, skoro to filmowanie już i tak jest „po katastrofie”, więc dokładne wyliczenia nie są tak istotne, samolot już „się rozbił” po „skrzydlatej orce”, a chronologią zdarzeń zajmą się radzieccy i neopeerelowscy specjaliści. No, ale nasuwa się pytanie, jaki „czas rzeczywisty” ma na myśli Wiśniewski? Jest w końcu na ruskiej ziemi, na ruskim wojskowym lotnisku, w ruskiej strefie czasowej, – czemu zatem „czas kamery” ma być „polski”? Czemu to nie jest dokładna godzina, jaką np. wskazywałby (gdyby moonwalker pozostał w hotelu, a nie gnał „jak ten pies ogrodnika”, wedle słów z wywiadu spod drugiej bramy) ścienny zegar w pokoju? Sam zainteresowany twierdzi, jak wiemy, że wprowadził ten dane dopiero na wyraźne życzenie prokuratury wojskowej, która, otrzymawszy od niego jakiś czas „po katastrofie” materiały filmowe, poprosiła go, by właśnie doprecyzował parametry czasowe związane z dokumentem. Nietrudno stąd wywnioskować, że tych parametrów wcześniej po prostu NIE było. Jak pamiętamy z materiałów zamieszczanych i w TVP Info, i niemal równolegle, bo z minutowym poślizgiem, w ruskiej państwowej telewizji, tych parametrów nie było na materiałach „przekazanych do wozu transmisyjnego”
http://www.youtube.com/watch?v=YQUCTbg8rio&feature=fvwrel
a które rozeszły się potem „jak świeże bułeczki”, wedle sejmowych zeznań „polskiego montażysty”. No i znów ciśnie się na usta pytanie:, dlaczego do licha tych parametrów czasowych NIE było na filmowym materiale od samego początku? Czy filmy dokumentalne z jakichś ważnych wydarzeń nie mają właśnie tego typu danych, jako dodatkowo te zapisy uwiarygodniających? Czy w ten sposób nie pomagają te zapisy potem odtworzyć specjalistom dokładnego przebiegu jakichś zdarzeń? Czemu więc tych danych brakuje 10-go Kwietnia w emitowanym na całym świecie materiale „polskiego montażysty”? Odpowiedź techniczna wydaje się prosta, – bo ta opcja została wyłączona, zanim doszło do nagrania. Odpowiedź nieco mniej techniczna zaś byłaby taka, że dane nagranie NIE pochodzi z tej pory, do jakiej zostało przypisane, a więc, że „polski montażysta” dokonał antydatowania swojego materiału. Zajmijmy się najpierw kwestią techniczną. Dlaczego opcja z datownikiem i godziną jednak została wyłączona? Wiśniewski się aż tak spieszył? On ze swoim zmysłem dokumentalisty? On, który polował na przyloty samolotów już od 7 kwietnia, on, który 10-go nie mógł spać i wstał o trzeciej, czwartej rano, a potem przez parę godzin miał filmować mgłę? On, który przed wyjściem sprawdzał, czy kamera nagrywa, czy są zapasowe taśmy i baterie http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/pierwszy-polak-na-ksiezycu.html
Przecież nawet dotarłszy na ruski Księżyc Wiśniewski ma jeszcze tę kilkunastosekundową chwilę po „symbolicznym strzale drzewa”, kiedy przełącza tryb nagrywania z long-play na standard-play. Gdyby, więc nawet w swym hotelowym pokoju się zagapił, to jeszcze na pobojowisku, gdzie nikt go nie gonił, gdzie jest „cisza jak po katastrofie” (nie licząc ptaków), ma tę dodatkową okazję na spokojne wprowadzenie daty i godziny nagrania. Nie robi tego. Dlaczego? Być może, dlatego, że jego lądowanie na Księżycu nie zachodzi 10-go Kwietnia, a 9-go. Co bowiem dzieje się 10-go? Wedle relacji sejmowej „polskiego montażysty”, 10-go jest przedziwne Zdarzenie o godz. 8.38 http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/bilokacja-o-838.html
a więc niedługo po nadejściu smoleńskich blacharzy na taras hotelu. Zdarzenie to kojarzy się Wiśniewskiemu z planem filmowym:
„...Spojrzałem w tamtym kierunku, skąd ten dźwięk dochodzi, zobaczyłem zarys samolotu skrzydłem pionowo w dół (…) usłyszałem taki łomot (…) łup, takie lekkie nawet było, ciut, drżenie ziemi i za chwilę była, był słup ognia. Taki typowy jak, powiedzmy sobie, można to na filmach oglądać, eksplozji samolotu. Dla mnie się wydało to dziwne, że słup ognia, tego dymu, jest stosunkowo niewielki. I stąd moje przekonanie, biegnąc z kamerą, że jest to samolot jakiś, powiedzmy, wojskowy, jakiś mały, nieznaczny...” (ca. 1h39')
„...co widać na materiale filmowym: prawie żadnego ognia. Bo ten samolot powinien mieć (…) co najmniej 10 ton paliwa. To jest dość dużo przecież. Nawet widać po tej skali tego, tych zniszczeń – można powiedzieć, że się niewiele zniszczyło. Przy takiej eksplozji to powinno zdmuchnąć to w promieniu kilkuset metrów albo jeszcze więcej. To też jest zastanawiające, że (…) ten słup ognia, wg mnie, nie-fachowca, jest taki dość mały. W ogóle mi się skojarzyło z jakimś filmem fan..., powiedzmy, wojskowym, typu: samolot wojskowy się rozbił „buch!” czy śmigłowiec. Dlatego też była taka właśnie moja reakcja i ta niepewność, – co ja zobaczę... Ale głównie biegłem z przekonaniem, że to jest prawdopodobnie samolot wojskowy albo jakiś niewielki i stąd właśnie szukałem drogi ewakuacji w przypadku, gdyby się zrobiło jakoś niezręcznie, gdyby tam były służby wojskowe czy techniczne, które mogłyby mi zrobić, nie będę oszukiwał, krzywdę.” (ca. 1h41')
8.38 polskiego czasu to, jeślibyśmy zajrzeli do „stenogramów” z wieży szympansów, to chwila, kiedy „prezydencki tupolew” jest między 12-tym a 10-tym kilometrem od lotniska. Załóżmy jednak, zgodnie z hipotezą dwóch miejsc, że żadnego tupolewa wtedy w pobliżu Siewiernego nie ma, (bo został uprzednio skierowany przez centralę w Moskwie na zapasowe lotnisko), zaś „efekty specjalne”, które urządzili ruscy pirotechnicy to sygnały uruchamiające całą maskirowkę związaną z zainscenizowaniem katastrofy. Załóżmy też, że Wiśniewski nakręcił swój film 9-go, bo widział z okna jakieś pożary i dziwne prace Rusków. Może nawet widział „transportowanie skrzydła” w ramach generalnej próby. Nakręcił, więc film 9-go i został na pobojowisku złapany, zatrzymany na kilka godzin przez czekistów, a następnie uprzedzony (niewykluczone, że z pomocą towarzysza makarowa), co mu grozi, jeśli wyjawi prawdę o maskirowce i materiale, który jej dotyczy. Ruscy, bowiem NIE konfiskują „polskiemu montażyście” filmu, (co na pewno by zrobili, gdyby nie poszedł na współpracę, samego zaś autora spotkałby wtedy na Siewiernym nieszczęśliwy wypadek i albo „montażysta” zostałby doliczony do „ofiar katastrofy” na zasadzie gapia, który za blisko podszedł do ognia, albo np. zaginąłby w odmętach Dniepru
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/moonwalker-2.html
tylko nakazują mu odpowiednio zinterpretować materiał, a więc jako „dokument katastrofy”. Co zatem robi „polski montażysta” 10-go Kwietnia, gdy ma na zegarku godz. 8.38? Podenerwowany zabiera swoją bezcenną taśmę
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/odamek-ksiezyca.html
sprawdza wszystko po 10 razy (a więc i to, czy nie ma daty i godziny), powtarza sobie w myślach lub pod nosem, (jeśli jest sam w pokoju), jaką opowieść ma przygotowaną i szykuje się wolno do wymarszu pod pierwszą bramę lotniska. Nie spieszy się, bo wie, że dziennikarze muszą dopiero dotrzeć z Katynia, ale oblicza sobie, że przy dobrych wiatrach niektórzy z nich powinni być już koło 9-tej, skoro z Katynia jest autem blisko do Siewiernego (wie o tym, bo sam był dzień wcześniej na cmentarzu porobić trochę zdjęć). Poza tym nie może przybyć zbyt późno, wszak ma być najważniejszym świadkiem Zdarzenia. Pod drugą bramą lotniska spotka się Wiśniewski z J. Mrozem z rządowej telewizji i będzie mu (niedługo po 9-tej) opowiadał, że jest naocznym świadkiem katastrofy, a nawet ma materiał z wrakiem, tylko zaznaczy, żeby Mróz za żadne skarby nie ujawniał jego personaliów http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/07/top-secret.html
„Polski montażysta” trzęsie się, jak osika, bowiem nie ma bladego pojęcia, jak dalej się sprawy potoczą, (czyli, czy ruska narracja z katastrofą się przyjmie, a może ktoś odkryje, że jednak doszło do zamachu?), co się stało naprawdę z polskim tupolewem i czy przypadkiem on sam, czyli Wiśniewski, przy okazji nie będzie kimś podejrzanym w całej sprawie. Na lotnisku, jak będzie relacjonował Mróz, zapanuje wtedy „absolutny chaos” http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/07/spotkanie-mroz-wisniewski.html
A co potem? W ciągu godziny przyjmie się w mediach ruska narracja i Wiśniewski będzie mógł przejść pod drugą bramę i już z podniesioną przyłbicą i podekscytowaniem opowiadać o tajemniczej katastrofie, na dowód, której wyemitowany zostanie o godz. 10.27 polskiego czasu film nakręcony dzień wcześniej, „kreujący” Zdarzenie. Czy jest to scenariusz nieprawdopodobny? Wiśniewski opowiada na wstępie swoich zeznań sejmowych, że nie sprzedał kanałowi Russia Today materiału za 30 tys. dolarów (0h30'18'', powie też później, że i Mróz chciał kupić film moonwalkera za jakąś kwotę), tylko wspaniałomyślnie „z poczucia obowiązku zawodowego” przekazał swojej macierzystej TVP. Nie wyjaśnia jednak, jakim to sposobem Russia Today się dowiedziała, że skromny, nieznany wcześniej światu, polski „montażysta”, znalazł się w posiadaniu materiału wartego 30 tys. $ i że był ów „montażysta” na pobojowisku otoczonym szczelnym kordonem mundurowych? Skąd ruska telewizja miałaby wiedzieć, co na jego materiale jest, zanim został wyemitowany przez jakąś polską stację? Wiśniewski twierdzi, że jego film „ci ludzie po prostu ukradli” http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/red-moon.html
no, ale jeśli już, to nie z polskiego wozu transmisyjnego, prawda, skoro wyemitowali go niemal równocześnie z TVP Info (nawiasem mówiąc ruska prezenterka łgała podczas emisji, że to materiały „na żywo” z miejsca „kruszenija”)? Zresztą, po co mieliby kraść, skoro właśnie materiały z 10-go Kwietnia miały być za darmo przekazywane do wszystkich stacji, bo „wypadek prezydenckiego tupolewa” to był to wtedy ogólnoświatowy breaking news. Przyjrzyjmy się temu zeznaniu moonwalkera (z chwili zatrzymania kadru na czarnej skrzynce i dacie): „Mój materiał był wyemitowany w świat nie więcej jak pół godziny po moim zatrzymaniu. Dzięki życzliwości osób trzecich udało mi się stamtąd wydostać. To przecież emitując przez nasz wóz satelitarny poszło to w świat o wiele wcześniej (niż 12.27 rus. czasu, o którym podczas przesłuchania mówi Macierewicz – przyp. F.Y.M. – tu Wiśniewski mówi nieprawdę, materiał w polskiej telewizji był niemal w tym samym momencie, co w ruskiej) (…) Będąc jednak, nie oszukujmy się i w pewnym stresie, no trochę jednak i szoku, która to była godzina nie powiem, (jeśli chodzi o przekazanie materiału do TVP), bo nie mam takiej wiedzy (…) Podejrzewam, że sporo wcześniej (aniżeli 10.27 – przyp. F.Y.M.). Podejrzewam, że spokojnie godzinę wcześniej powinno być w Polsce (a więc o 9.27? - przyp. F.Y.M., kiedy TVP Info było jeszcze przed połączeniem z W. Cegielskim i telewizja nie dała tego od razu na antenę, tylko czekała godzinę?). Nawet zakładając, że byłem zatrzymany około godziny, to jest godzina dziewiąta a wydaje mi się, że to było krócej niż godzina...” (ca. 0h29'23''). Na pewno było to „krócej niż godzina”, skoro filmowanie kończy się (wg „czasu kamery”) parę minut przed dziewiątą, a Mróz spotyka Wiśniewskiego parę minut po dziewiątej. Moonwalker, jak doskonale pamiętamy z wielu jego relacji, twierdzi, że biegnąc na pobojowisko, filmując je i oglądając, nie miał świadomości, że jest świadkiem katastrofy „prezydenckiego tupolewa”, dopiero sms od koleżanki telewizyjnej z Polski dał mu tę świadomość. Wyjaśnienie to jednak wydaje się całkowicie absurdalne, jeślibyśmy przyjęli z grubsza, że koło 8.40 Wiśniewski czekał w swym hotelowym pokoju na przylot „prezydenckiego tupolewa”, koło 8.40 doszło na Siewiernym do wypadku „prezydenckiego tupolewa”, o 8.48 „montażysta” był na „miejscu katastrofy”, do ca. 8.56 filmował to miejsce („to polski samolot”, „ja p..lę, to nasz”). Po tym wszystkim, bowiem ów świadek uznałby ni mniej ni więcej, tylko, że NIE MA ŚWIADOMOŚCI, co to za katastrofa? Przecież to jest czysty absurd. O wiele sensowniej to zestawienie danych brzmi, jeśli się przyjmie, że cała księżycowa wędrówka zaszła 9-go kwietnia. Jeśli codziennie z nudów „polski montażysta” rejestrował przyloty samolotów na Siewiernyj, to 9-go, trafiwszy na słynne pobojowisko (zaciekawiony tym, co się tam dzieje, a była to zapewne próba generalna maskirowki), mógł się faktycznie zdziwić tym, że leżą na nim szczątki polskiego samolotu i zarazem nie mieć świadomości, iż to „prezydencki tupolew” z delegacją blisko stu osób, skoro tego dnia nie miał tam on przylecieć. Wg raportu komisji Burdenki 2, akcja „przeciwpożarowa” rozpoczęła się o 10-go Kwietnia o 10.55 rus. czasu, co Wiśniewskiemu przypomniał pod koniec przesłuchania sejmowego Macierewicz http://freeyourmind.salon24.pl/290399,bagno
10-go Kwietnia o 10.48 rus. czasu nie było, więc na pobojowisku (filmowanym przez Wiśniewskiego dzień wcześniej) wozów strażackich. Zgadza się? Zgadzałoby się to też z tym, co mówił Osipienko dla „Superwizjera”. Zresztą, czy ci "strażacy" z pianą gaśniczą na zdjęciu z wikipedii
http://pl.wikipedia.org/wiki/Katastrofa_polskiego_Tu-154_w_Smoleńsku
to ci sami, co polewają ogniska na filmie Wiśniewskiego http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/bagienne-migawki.html
http://freeyourmind.salon24.pl/284492,z-punktu-widzenia-fachowcow-wojskowych
http://www.youtube.com/watch?v=HVdE_mNa-I0 (od 8'06'' telefoniczna relacja W. Batera o „ciałach leżących na lotnisku” i tym, że „nie wiadomo, czy ktoś wyżył”)
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/07/856.html
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/mashina-wriemieni.html
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/dwie-sceny.html
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/fotosynteza.html
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/roznice.html
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/rozne-pliki-moonwalkera.html
http://freeyourmind.salon24.pl/290773,pytania-do-p-s-wisniewskiego
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/montaz-i-zoom-u-safonienki.html
FYM
STABILNIEJSZE ZATRUDNIENIE Jako że komunistyczna ofensywa ekonomiczna na łamach opiniotwórczej bądź co bądź Gazety Wyborczej, nabiera przyspieszenia, ryzykując, że trochę zanudzę, będę starał się dawać jej odpór. Tym razem Pan Redaktor Leszczyński „jedzie Marksem” już w sposób coraz mniej zawałowany!
http://wyborcza.pl/1,75968,10120303,Specjalisci_od_zaciskania_pasa.html
Na razie posługuje się autorytetem Roubiniego, „który wsławił się tym, że, inaczej niż nasi eksperci, przewidział kryzys”, a który teraz piszę, że „Karol Marks, jak się wydaje, miał częściowo rację, kiedy twierdził, że globalizacja, niekontrolowane przepływy finansowe oraz redystrybucja dochodów i majątku od pracy w stronę kapitału może prowadzić kapitalizm do samozniszczenia, (chociaż jego pogląd, że socjalizm będzie lepszy, okazał się błędny). Firmy obcinają miejsca pracy, ponieważ brakuje popytu. Ale redukowanie miejsc pracy zmniejsza dochody pracowników, zwiększa nierówność i zmniejsza ostateczny popyt”. „Ciekawe, kiedy któryś z naszych ekonomistów powoła się – publicznie – na Karola Marksa. Ponieważ wszystkie trendy zachodnie przychodzą do Polski z pewnym opóźnieniem, nie pytam „czy”, tylko pytam, „kiedy” – bo jestem przekonany, że to tylko kwestia czasu. I jestem skłonny przyjmować zakłady. Ile jeszcze trzeba? Pół roku kryzysu? Rok? Ile Państwo im dajecie?” Pytanie niby nie do mnie, bo nie jestem ekonomistą. Ale spieszę poinformować Pana Redaktora, że na Karola Marksa i to jak najbardziej „publicznie” się powoływałem. W sprawie likwidacji progresji podatkowej, która – zdaniem Marksa – jest godna wsparcia, bo… osłabia kapitalizm, dzięki czemu łatwiej będzie go zniszczyć. Ale ja mam tę „przypadłość”, że dużo czytam. Czytuję na przykład bzdury, które pisze Pan redaktor Leszczyński. Marksa też czytałem. W odróżnieniu – zdaje się – od Roubiniego, który Marksa najwyraźniej zna jedynie z „omówień”. Zdaniem autora „Krytyki Programu Gotajskiego” (celowo przywołuję ten tekst Marksa, a nie bardziej znany „Kapitał”, czy „Manifest Komunistyczny” – o przyczynach, czego za chwilę) nie mamy do czynienia z „redystrybucją dochodów i majątku od pracy w stronę kapitału” tylko z „zawłaszczaniem” wartości dodatkowej przez kapitał. Nie prowadzi to wcale kapitalizmu do „samozniszczenia”. Kapitalizm może zniszczyć tylko rewolucja proletariacka! Dlatego Marks krytykował niemieckich socjaldemokratów i ich Program Gotajski! Reformy wzmacniają, bowiem kapitalizm, a socjaliści winni go osłabiać, żeby go obalić i wprowadzić ustrój sprawiedliwości społecznej, która jest niemożliwa w warunkach istnienia własności prywatnej. Marks rację miał, co do jednej, a w zasadzie dwóch kwestii. Po pierwsze, że kryzysy są immanentną cechą kapitalizmu. Dodajmy tylko, że są to „kryzysy nadprodukcji”. Po drugie, zdaniem Marksa tylko gospodarka socjalistyczna oparta na własności społecznej i centralnym planowaniu procesów gospodarczych jest w stanie te kryzysy wyeliminować. I pod tym względem Marks miał rację absolutną. Kryzys nadprodukcji w żadnym państwie socjalistycznym się nigdy nie zdarzył! Przed marksistami uratował „burżuazję” niejaki Keynes. I to jeszcze Lord. Podzielał on całkowicie przekonanie Marksa o „kryzysowej” naturze kapitalizmu. Ale znał inne – niż uspołecznienie własności – rozwiązanie problemu. Aczkolwiek – jak u Marksa – polegające na „planowaniu” „zagregowanego popytu”. Bo jeśli kryzys jest kryzysem nadprodukcji, to jak się wszystko kupi, to kryzysu „nadprodukcji” nie będzie. Proste. A żeby ludzie kupowali – to trzeba żeby mieli pieniądze. Żeby je mieli muszą pracować. Trzeba, więc stworzyć im miejsca pracy. A jak nie mają miejsc pracy, to pieniądze trzeba im dać. Żeby pieniądze były na „tworzenie” miejsc pracy tudzież na rozdawanie zasiłków tym, którzy pracy nie mają, trzeba gospodarkę opodatkować. Bo przecież powszechnie wiadomo, że skoro przy opodatkowaniu X% miejsc pracy nie przybywa, to jak zwiększymy podatki do X+n% to miejsc pracy przybędzie. Nie stworzą ich, co prawda przedsiębiorcy, ale za to stworzy je rząd, bo skuteczniej od przedsiębiorców zainwestuje odebrane im pieniądze, dzięki „efektowi skali”. Najszybciej największy efekt skali rząd uzyskuje tworząc nowe miejsca pracy dla urzędników, którzy mają „inwestować” pieniądze odebrane przedsiębiorcom. Jak się okaże, że bieżących podatków na te szczytne cele nie starcza, to rząd może zawsze od kogoś pożyczyć, – bo przecież rządy są bardzo wiarygodnymi kredytobiorcami. A jak już nie można więcej pożyczać, bo się pożyczkodawcy orientują, iż mogą być problemy ze spłatą, to rząd zawsze jeszcze może pieniądze dodrukować żeby „pobudzić” popyt i tym samym gospodarkę „uratować” od „kryzysu nadprodukcji”. Problem jest tylko taki, że w ten sposób też dochodzi do „kryzysu nadprodukcji” – nadprodukcji pieniądza! A to przecież rząd jest pierwotnym emitentem pieniądza! Na szczęście, za głównych liberałów w oczach Pana Redaktora Leszczyńskiego uchodzą na razie Panowie Orłowski i Petru. Nie doszło jeszcze do Pana Balcerowicza, który ostatnio też mówił o konieczności cięcia wydatków:
http://pb.pl/2/a/2011/08/16/Balcerowicz_Krugman_sie_myli
Nie mogło się to spodobać Panu Redaktorowi Leszczyńskiemu, ale jak widać w swoim bezkompromisowym sercu nie poczuł jeszcze dostatecznie silnego „zewu”, żeby napisać wprost: „Balcerowicz musi odejść” i pozostał przy Orłowskim i Petru. Pochwalił za to Jankowiaka – „odnotowując z satysfakcją pewną ewolucję jego poglądów”, a zwłaszcza tego, co tenże napisał w „Uważam Rze”:
„Dziewięciu dziesiątym obywateli najpotężniejszego państwa na świecie politycy musieli dać coś, co sprawi, że nie obrócą się oni przeciw demokratycznemu ładowi. Tym czymś był tani kredyt. Nie zarabiasz tyle, co jedna dziesiąta, która może pozwolić sobie wszystko, bo osiąga gigantyczne dochody? Trudno, nie martw się. Pozwolimy ci kupić, co chcesz, na kredyt i zagwarantujemy, że będzie on tani i dla ciebie dostępny”. Mam jednak przeczucie, graniczące z pewnością, że Pan Redaktor Leszczyński Pana Jankowiaka źle zrozumiał. Bo jak mi się wydaje pisał on o tym, co doprowadziło do dzisiejszych problemów: właśnie rozdawnictwo „tanich kredytów”, – czyli pieniędzy! Rozdawnictwo „dziewięciu dziesiątym obywateli najpotężniejszego państwa” i rozdawnictwo dwóm dziesiątym państw świata. A więc to, czego zwiększenia domaga się Pan Redaktor Leszczyński. Jak rozwiązać problem nierówności? Oczywiście najlepiej byłoby – idąc śladem myśli Marksa i jego uczniów – rozkułaczyć kułaków a potem ich wymordować, żeby nie knuli przeciw nowym porządkom. Ale póki, co, można zacząć trochę łagodniej: „Może nałożyć wyższe podatki na bogatych? Zwiększyć transfery socjalne? Dać ludziom większą stabilność zatrudnienia?” – zastanawia się autor GW. Oczywiście „liberałowie” się tym oczywistym przecież rozwiązaniom sprzeciwiają. Więc może ich trzeba będzie wymordować, jako pierwszych? „Wyższe podatki na bogatych” to taka bardziej „łagodna” forma „rozkułaczania”. No i zgodna z twierdzeniem Marksa, że się przyczynia do upadku kapitalizmu. Więc OK. Zwiększyć „transfery socjalne” będzie jednak trudno. Bo „transfer” to przesunięcie od bogatych do biednych. Ale jakby tak wszystkich najbogatszych Amerykanów opodatkować stawką 50%, to Obamie wystarczy gdzieś tak na miesiąc wydawania. No może na dwa. Na pozostałe 10 miesięcy trzeba pożyczyć. Jak się zwiększy podatki, to siłą rzeczy będą niższe oszczędności i nie bardzo, od kogo będzie można pożyczyć na rynku wewnętrznym. Bo przecież ci, którzy otrzymają „transfery socjalne” nie będą ich wydawali na obligacje rządowe! Więc trzeba będzie pożyczać za granicą. A jak z zagranicy to już nie za bardzo „transfer”. Chyba, że w dobie globalizmu uznamy, że mamy jednak do czynienia z transferem: od miliarda chińskich „bogaczy” pławiących się w luksusach do amerykańskiej „biedoty”. Więc może trzeba po prostu „dać ludziom większą stabilność zatrudnienia”. Oczywiście, że „dajmy”!!! Zlikwidujmy bariery administracyjne, obniżmy opodatkowanie pracy – a zatrudnienie będzie z pewnością „stabilniejsze”. Gwiazdowski
Przemysł nienawiści znów się rozkręca Według wielu opinii wyrażanych w mediach, skutkami przemysłu nienawiści rozkręconego przez polityków Platformy, związanych z nią publicystów i komentatorów, była zarówno katastrofa smoleńska (rozdzielenie wizyt Premiera i Prezydenta w Katyniu) jak i zamordowanie Marka Rosiaka i poderżnięcie gardła drugiej osobie w biurze PiS w Łodzi przez członka Platformy. Rezultatami tego przemysłu były także ataki i poniżanie ludzi modlących się pod krzyżem na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie, co tak dobitnie i przejmująco pokazał film „Krzyż” Ewy Stankiewicz i Jana Pospieszalskiego dystrybuowany przez Gazetę Polską. Wszystkie te wydarzenia miały miejsce w 2010 roku, ale przemysł nienawiści zaczął działać tuż po przegranych przez Platformę wyborach parlamentarnych w 2005 roku. To właśnie wtedy Platforma i jej lider Donald Tusk rozpoczęli niezwykle brutalna krytykę rządów Prawa i Sprawiedliwości, często organizując manifestacje uliczne, podczas których niesiono transparenty i hasła wzywające do fizycznej rozprawy z rządzącymi. Przebojem jednego z nich tzw. Błękitnego marszu w lipcu 2006 roku były solidne papierowe torby ze zdjęciami Lecha Kaczyńskiego, które miały tak zamontowane uchwyty, że podczas niesienia w nich jakichkolwiek rzeczy, sznur z uchwytów zaciskał się na szyi ówczesnego Prezydenta RP. Do tej pory zdjęcia z tego marszu można zobaczyć w internecie i wynika z nich, że nikomu z uczestników te „obrazki” nie przeszkadzały. Kiedy już wydawało się, że przerażające skutki tego przemysłu spowodują, że jego organizatorzy i uczestnicy, nigdy już nie będą do niego wracać, okazało się, że rozpoczynająca się kampania wyborcza, a szczególnie sondaże pokazujące możliwości wygrania tych wyborów przez Prawo i Sprawiedliwość, spowodowały, że machina przemysłu nienawiści zaczyna rozkręcać się na nowo. Tomasz Lis redaktor naczelny tygodnika Wprost w jednym z ostatnich numerów napisał o części Polaków nieaprobujących ustaleń raportu Millera w sprawie katastrofy smoleńskiej tak „smoleńska tragedia uaktywniła pewną genetyczną skazę u części nadwiślańskiej ludności”. Przypomnę tylko, że to zaborcy rosyjscy używali na określenie naszego kraju terminu „priwislińskij kraj”. Redaktor Jacek Żakowski z Polityki i z TVP Info snuł ostatnio rozważania o odpowiedzialności Jarosława Kaczyńskiego za najprawdopodobniej samobójczą śmierć przywódcy Samoobrony Andrzeja Leppera, choć jest on tylko liderem opozycji i nie rządzi w Polsce już od 4 lat.
We wczorajszej rozmowie prowadzonej w radiu publicznym po godz. 12 „niezwykle obiektywny” dziennikarz Jan Ordyński prowadził rozmowę z publicystą Tomaszem Jastrunem i ekonomistą Waldemarem Kuczyńskim. Ten ostatni kilkakrotnie nazwał Jarosława Kaczyńskiego piromanem, który chce podpalić kraj tylko, dlatego, że Kaczyński zwrócił się do rządzących z propozycją obniżenia akcyzy na paliwa. Tomasz Jastrun z kolei sugerował, że PiS z utęsknieniem czeka na nieszczęścia w naszym kraju, na wybuch kryzysu, aby w ten sposób dojść do władzy. Zresztą niedawno w swoim felietonie w Newsweeku napisał, że „stęchlizna to woń, która ciągnie się za politykami PiS-u” i że PiS gwarantuje Polsce „stagnację i zaduch”. Do ostrego krytykowania PiS-u zabrał się nawet ksiądz Kazimierz Sowa szef TV Religia będącej częścią TVN, który napisał na swoim blogu o „dziczy PiS-owskiej i małych mściwych ludziach”, choć po jakimś czasie za te sformułowania przeprosił. To tylko niektóre przykłady z ostatnich dni z meinstremowych mediów, na które nie ma praktycznie żadnej reakcji. Znowu budowana jest atmosfera przyzwolenia na bezpardonowe atakowanie PiS-u i jego zwolenników. Wydaje się, że uruchomienie czołowych dziennikarzy i komentatorów, aby brutalnie atakowali PiS i jego zwolenników i to jeszcze przed rozpoczęciem kampanii wyborczej, podczas wakacji, jest przejawem paniki nie tylko mediach, ale także w opiniotwórczych środowiskach, przed powrotem PiS-u do władzy. Być może ci ludzie przeczuwają, że Platforma może przegrać te wybory i dlatego próbują tak zohydzać główną partię opozycyjną.
Zbigniew Kuźmiuk
Powołać komisję w sprawie nacisków na Andrzeja Czumę! No i się narobiło. Trzeba będzie powołać kolejną komisję naciskową, która ujawni, kto z PiS-u naciskał na Andrzeja Czumę, aby ten napisał raport końcowy, który tak naprawdę był mową sędziowską uniewinniającą pisowskich siepaczy. W jaki sposób Kaczyński z Ziobrą zastraszyli dzielnego opozycjonistę z czasów komuny skoro nie dysponują już służbami specjalnymi, aparatem ścigania i wymiarem sprawiedliwości? Jak i czym naciskali i dociskali? Czy budząc się rano poseł Czuma znalazł pod pościelą podrzucony przez krwawego Jarka odcięty koński łeb, jako ostrzeżenie? Szykuje się kupa roboty, co najmniej na kolejne cztery lata. Z postawą przewodniczącego komisji naciskowej nie mogą pogodzić się ci wszyscy „wybitni” dziennikarze, którzy pieczołowicie i profesjonalnie przez całe lata budowali atmosferę zagrożenia, paniki i strachu. Co ich dzisiaj spotyka? Stoją przed nami jakby nagusieńcy i zasłaniają obnażone wstydliwe detale ich pokrętnych dusz i kłamliwych ust oraz podłych zepsutych i słabych charakterów. Co ich spotkało po latach mozolnego rąbania na odgórne zamówienie tego pisowskiego drewna? Wyszli na głupców i lamentują na oczach milionów Polaków użalając się, że jak można było im coś takiego zrobić? Jak Czuma mógł powiedzieć prawdę skoro oni tak się zaharowywali latami? Jak oni teraz wyglądają przed opinią publiczną? Cierpi Władyka, ślini się nerwowo Wołek, a Lisowi łydki drżą ze strachu jak podczas „nocnej zmiany” w 1992 roku, kiedy to skomlał u Wałęsy o ratunek. Zawiedziony jest wyraźnie były moskiewski korespondent Trybuny Ludu, Wiesław Dębski pisząc:
Jeśli wszystko było w porządku, to, czym właściwie była IV RP? Po co szanowna Platforma zawracała nam przez cztery lata głowy swymi oskarżeniami i komisjami śledczymi? A Bogdan Wróblewski z Gazety Wyborczej ma pretensję do Andrzeja Czumy, że ten:
„zapomniał o państwie strachu i nienawiści” To nie tak towarzyszu Wiesławie Dębski i cała reszto dziennikarskiego kwiecia. To wy, ci wszyscy dziennikarscy pałkarze do wynajęcia wespół z Platformą Obywatelską i całym tym establishmentem III RP zawracaliście z premedytacją głowy Polakom i uczestniczyliście w tej bezprecedensowej i haniebnej nagonce wiedząc, że jest ona od początku do końca oparta na kłamstwie. Ustawiacie się teraz nagle w jednym szeregu z milionami Polaków i krzyczycie, że wy też zostaliście oszukani. Ja czułem, że taką metodę obierzecie. Przecież nie tak dawno słodkimi ustami niejakiego Żakowskiego zadeklarowaliście swoją dyspozycyjność błagając „Tusku musisz”. Czy don Donaldo was teraz ocali przed kompromitacją? Wątpię. Radzę po raz drugi zawyć „Tusku musisz”, a w zasadzie już to robicie. Problem jednak polega na tym, że to wy pierwsi, jako dziennikarze powinniście weryfikować informacje, sprawdzać czy rządzący mówią prawdę. To waszym obowiązkiem było analizować „fakty” i kontrolować, czy aby nie mamy tu do czynienia ze zwykłą propagandową, rządową nagonką na „syjonistyczny spisek” naszych czasów. A jak się zachowaliście? Dokładnie tak jak komusze pismaki w czasach stalinowskich. Staliście w blokach startowych i czekaliście na sygnał do startu, jaki da wam „ministerstwo propagandy”. Zabójstwo laptopa wstrząsnęło wami bardziej niż niedawna hazardowa afera i wałbrzyskie przekręty partii miłości. Dyktafon Ziobry, słynny „gwóźdź”, był okrzyczany, jako niewiarygodny gdyż zamiast oryginału minister dostarczył kopię nagrania. Minęło kilka lat i niezwykle wiarygodne z kolej stały się dla was ruskie kopie nagrań z czarnych skrzynek. Dowody w sprawie przyczyn śmierci Prezydenta RP i 95 towarzyszących mu osób. Znajomość Zbigniewa Ziobry z Patrycją Kotecką, jego obecną żoną, spowodowała lawinę dziennikarskich śledztw, a podejrzenia o finansowanie PO przez mafię ani jednego. Włączyliście się w tę nagonkę ochoczo, a każdy, kto spojrzał na ten dziennikarski amok trzeźwo i na chłodno, okazywał się wspólnikiem „pisowskich zbrodniarzy”, Kaczyńskiego i Ziobry. Wam nie chodzi o skrzywdzonych przez was, Bogu ducha winnych ludzi. To nie wyrzuty sumienia powodują te krokodyle łzy. Kiedyś wasi protoplaści też mieli gdzieś „karłów reakcji” gnijących w ubeckich kazamatach, a gdy padł rozkaz to na własne oczy widzieli i obrazowo opisywali zrzucaną przez Amerykanów stonkę. Was przeraża najbardziej to, że ktoś potrafił nagle zachować się po ludzku i przyzwoicie, obnażając przy okazji waszą małość, służalczość, dyspozycyjność, nikczemność i szereg innych cech charakteru, które nie tylko dyskredytują dziennikarza, ale i każdego człowieka chcącego uchodzić za przyzwoitego. Wy wszyscy z Gazety Wyborczej, TVN24, Polsatu, zetek, toków fm i całej tej reszty świetnie dobranego towarzystwa kompromitujecie się i ośmieszacie do reszty. Wasz sprzeciw i oburzenie budzi ktoś, kto nagle opuszcza tę grupę kopiącą i flekująca leżącego człowieka, odwraca się tyłem i odpala papierosa. Przez chwile macie nadzieję, że to tylko krótka przerwa, zmęczenie, zadyszka. W końcu stajecie zdziwieni i zastanawiacie się patrząc na zakrwawione czubki własnych butów, jak się teraz z tego wszystkiego wyłgać. Jeden normalny ludzki gest kogoś, kto mam nadzieję, że się opamiętał, postawił was w bardzo kłopotliwej sytuacji. Jeden ludzki odruch, odrobina uczciwości, skrupuły, niewielka dawka prawdy i leżycie, jak na tacy. Na jakim fundamencie pobudowaliście te swoje kariery w III RP? To wielka zagadka, gdyż nie był nim na pewno dziennikarski profesjonalizm, obiektywizm, prawda i elementarna uczciwość. Są i takie „oszołomy”, które szepczą, że ten fundament ukryty jest głęboko w aktach SB, aneksie do raportu z likwidacji WSI i tajemnej wiedzy „ojców demokracji”, Kiszczaka i Jaruzelskiego. To właśnie tam podobno jest ukryty ten tajemniczy mechanizm za pomocą, którego Jaruzelski może sprawić, że jego słowa o „aureolach, które pospadają” z nad wielu głów, staną się ciałem. Andrzej Czuma wywołał chwilową konsternację i zamieszanie w waszych zwartych szeregach. Gimnastykujcie się dalej. W końcu z takimi giętkimi kręgosłupami, po raz kolejny jakoś wybrniecie z tej krępującej sytuacji. Przecież to nie pierwszy raz. Na koniec po raz wtóry „wzorzec z Sevres” anty-dziennikarstwa i wykorzystywania tragedii dla politycznych celów swojego środowiska: Jacek Żakowski o śmierci Andrzeja Leppera:
„- Jak do mnie ta informacja dotarła o jego tragicznej śmierci, to nie pomyślałem sobie o Andrzeju Lepperze, tylko pomyślałem o Andrzeju Czumie. Jak się czuje Andrzej Czuma, który zaproponował raport zaprzeczający istnieniu nacisków” – mówił w TVP Info Jacek Żakowski. - A tu odchodzi człowiek, który był ofiarą tych nacisków, brutalnej prowokacji, zmontowanej od początku do końca, właśnie z wymuszaniem na funkcjonariuszach publicznych różnych działań.” Panie Żakowski niech sobie Pan przypomni, która to gazeta codzienna rozpętał seks-aferę? Dlaczego nie przyszedł panu na myśl, któryś z zatrudnionych tam ideowych przyjaciół lub sam naczelny? A co do samopoczucia Andrzeja Czumy to myślę, że w końcu śpi spokojniej, czego może mu pan tylko pozazdrościć. Sumienie ma on na pewno od czasu do czasu używane, zaś pańskie ciągle nierozpakowane i jeszcze na gwarancji. Może da się jeszcze wymienić na jakieś działające? Radzę Panu Żakowskiemu przeprowadzenie wywodu dowodzącego, że kłamliwy raport Czumy spowodował śmierć Andrzeja Leppera, a Ryszard Kalisz swoim raportem ocalił niejedno niewinne życie. To takie super zadanie, szczególnie trudne po ostatnich zeznaniach świadków, którzy sami zgłosili się do prokuratury. Przeczuwam, że pan redaktor w najbliższej przyszłości będzie się poruszał po stolicy jak „powstaniec warszawski”, krótkimi skokami, od bramy do bramy. Powodem tego nie będą jednak świszczące kule wroga, lecz zwykły wstyd. kokos26
Odklejony Ta przypadłość dotyka prędzej czy później wszystkich rządzących: odklejenie od rzeczywistości i wiara we własną propagandę, w tym również w spreparowane na użytek tejże propagandy dane i szumne zapowiedzi. Nie inaczej stało się z Donaldem Tuskiem, który jak się zdaje autentycznie uwierzył, że jak coś przed kamerami obieca, to z mocy jakiegoś nadnaturalnego prawa znajduje to automatyczne przełożenie na rzeczywistość i zyskuje z miejsca walor wykonalności.
I. Amatorska putinada. Nie potrafię sobie inaczej wytłumaczyć powodu, dla którego Tusk postanowił nawiedzić zniszczone przez lipcowe nawałnice „zagłębie paprykowe”. Nie sposób inaczej pojąć zwłaszcza tego, dlaczego nie zorganizowano spotkania w konwencji starannie wyreżyserowanej „gospodarskiej wizyty” Umiłowanego Przywódcy, gdzie wyselekcjonowani rozmówcy zapewnialiby przed kamerami Premiera i telewidzów, że surówka z pieca płynie… to jest, że pomoc dotarła, odbudowujemy się, dziękuję bardzo, jeżeli zaś są jakieś niedociągnięcia, to występują one z wyłącznej winy nieudolnych urzędników niższego szczebla, których Przywódca mógłby w świetle reflektorów spektakularnie opierdzielić. Innymi słowy, troska w oku, namaszczona powaga i zmarszczona brew, kiedy trzeba (słynne „pamiętajmy, kto co spieprzył”), krótko mówiąc – profesjonalna putinada w kryzysowej kurteczce, jak rok temu podczas powodzi. Tuskowym „bibliotekarzom” najwyraźniej jednak rzuciły się na mózgi sondaże naszprycowane sterydami niczym mięśniak z osiedlowej siłowni i postanowili postawić na spontan. W wyniku tej nieszczęsnej decyzji nasz kieszonkowy Putin zmuszony został do wysłuchiwania z rosnącym zniecierpliwieniem tasiemcowych „kwękoleń” „paprykarzy” o kilkusetzłotowych zapomogach, braku obiecanego wsparcia, biurokratycznych barierach… no, co za amatorszczyzna. Koniec końców, doszło, jak pamiętamy, do upokarzającej ewakuacji premiera z niewdzięcznych Sadów-Kolonii, czy jak tam się nazywała ta pipidówa, którą Umiłowany Przywódca pragnął zaszczycić możliwością zrobienia mu „pijaru”. Szok towarzyszący chwilowemu wystawieniu głowy poza własny matrix był na tyle głęboki, iż niegdysiejszy Mistrz Bajeru zrezygnował w przebłysku instynktu samozachowawczego z kolejnej zaplanowanej „spontanicznej wizyty” w dewastowanym przez szkody górnicze Bytomiu, gdzie zapewnianie ewakuowanym z grożących zawaleniem budynków ludziom nowych mieszkań idzie mniej więcej tak samo sprawnie, jak wypłacanie obiecanych funduszy rolnikom z „zagłębia paprykowego”.
II. Tusk „spalony” na trybunach Lechii. Zamiast tego, postanowił ukoić skołatane nerwy odwiedzinami na gdańskiej PGE Arenie, gdzie na inaugurację obiektu „jego” Lechia podejmowała Cracovię. Miało być lekko, miło i przyjemnie, zgodnie z założeniem, że Premier ma się kojarzyć z pozytywami, słowem – powrót do bezpiecznych, propagandowych korzeni. I tu znów komuś, a być może nawet płemiełowi osobiście własna psudo-kibolska, stworzona na potrzeby „pijaru”, legenda stadionowego watażki pomieszała się z rzeczywistością. Otóż „Donaldinho” i jego bajkopisarze nie docenili kibicowskiej solidarności i nie raczyli przyjąć do wiadomości, że „Donek” jeśli nawet kiedykolwiek był uznawany za jednego ze „swoich” (czemu raczej przeczą wspomnienia czołowych kibiców Lechii z lat 70- i 80-tych, którzy kogoś takiego jak Tusk najzwyczajniej w świecie z tamtych lat nie kojarzą), to już dawno „swojakiem” być przestał. Stał się renegatem z kibicowskiej społeczności, znienawidzonym wrogiem nr 1, co zresztą kibole „jego” Lechii na PGE Arena dali mu szybko odczuć, witając swego byłego koleżkę od szlaucha gwizdami, słynnym hasłem zaczynającym się od słów „Donald, matole…” i wywieszając ogromny transparent z hasłem: „nie jesteś, nie byłeś, nie będziesz nigdy kibicem Lechii”. Tak, więc, nawet w gdańskim mateczniku, Tusk przekonał się, że na trybunach jest spalony i nie ma co liczyć na propagandowe ogrzanie się w cieple „swoich” kibiców. Zostaje śledzenie meczów w telewizji, w coraz węższym gronie i przy coraz liczniejszych butelkach wina i na nic wyrokowanie do spółki z Wołkiem Tomaszem, kto jest a kto nie jest godzien miana kibica. No i żałosne meczyki z wazeliniarzami, usłużnie dającymi się przedryblować naszemu mini-Kaliguli, który zawsze musi wygrać swój wyścig rydwanów. To zlekceważenie skali nienawiści, którą premier rozpętał względem swej dostojnej persony wśród kiboli, to chyba bodaj jeszcze silniejszy objaw zarysowanego we wstępie „odklejenia” od rzeczywistości niż nieszczęsna wycieczka do „paprykarzy”. Najwyraźniej stadionowe trybuny pomyliły się komuś z przyjaznym zaciszem studia Tusk Vision Network i „przyjaciółmi” ze stacji komercyjnej, którzy zawsze taktownie wiedzą, jakie pytania zadać, w jakim kontekście przedstawić niewygodne fakty, a jakich kwestii nie wolno poruszać pod żadnym pozorem.
III. Okrutny chłopiec. Tego rodzaju dysonanse poznawcze, kiedy to przez piarowski matrix, co i rusz przebija skrzecząca, zgrzebna pospolitość muszą nieźle szargać nerwy premiera. Dodajmy, że dysonans poznawczy u osoby z natury słabej psychicznie i mało odpornej na porażki, (co z tego, że podpompowanej przez Ostachowicza „treningiem osobowości”), jaką jest Donald Tusk, skutkuje wybuchami niepohamowanej agresji. Stąd te wszystkie „kurwy”, które sadzi bez opamiętania w gronie współpracowników i groteskowe sceny furii godne Hitlera z „Upadku”, gdy wygraża szefowi Narodowego Centrum Sportu, że sam będzie zap…ć z łopatą na budowie Stadionu Narodowego. „Narracja” i „pijar” to jedyne, co mu zostało. I niby wie, że spartolił wszystko, co mógł, ale z drugiej strony nie jest w stanie przyjąć tego do wiadomości. Stąd ta ucieczka w fikcję własnego „przekazu”, skutkująca postępującym zanikiem zdolności rozróżniania własnej, podtrzymywanej polityką sondażową propagandy od rzeczywistości, czego kuriozalne efekty mogliśmy obserwować właśnie przy okazji fiaska wizyty u poszkodowanych rolników i wizerunkowej kompromitacji na stadionie Lechii. Tusk mentalnie pozostał chłopcem, niezdolnym do udźwignięcia ciężaru odpowiedzialności. Tyle, że im chłopiec ten jest starszy i poddawany z jednej strony coraz większej presji, a z drugiej – pompowany „osobowościowym” praniem mózgu, jakie zafundował mu Ostachowicz po podwójnej klęsce w 2005 roku, tym bardziej staje się wyrachowany i okrutny, o czym mogło się już przekonać wielu jego politycznych partnerów. Jednak nie ma nic za darmo. Za takie eksperymenty się płaci i to srogo. Tusk już jest o krok od zostania psychicznym wrakiem, a tylko kolejny dzieli go od szaleństwa, co widać chociażby na konferencjach prasowych, gdy padnie niewłaściwe pytanie. Cały przekrój przelewających się mimowolnie przez oblicze premiera negatywnych emocji podczas konferencji po prezentacji raportu komisji Millera, czy pomieszane ze wściekłością zagubienie podczas spotkania w Sadach-Kolonii pokazują, że Tusk przestaje się kontrolować nawet podczas ważnych publicznych „pokazówek”, co do pewnego momentu było jego mocną stroną.
IV. „Nie wytrzymasz”. Historia i literatura znają tego typu przypadki – ludzi, których przerosła rola i którzy swe mentalne niedostatki próbują nadrabiać podłością i okrucieństwem. Takich jak chociażby Kaligula czy Neron. Rzecz jasna, Tusk to taki tyranek w wersji mini, od poprzedników różni go skala możliwości, łączy zaś niedojrzałość, podatność na deprawację władzą, i… emocjonalna potrzeba akceptacji, której brak wyjątkowo źle znosi i którą próbuje wymusić tak na bezpośrednim otoczeniu, jak i na społeczeństwie. Świadczy o tym chociażby pogłębiające się w miarę upływu kadencji (zwłaszcza po 10.04.2010) sondowanie, na ile można się posunąć w sekowaniu opozycji, odczytywanych, jako wrogie grup społecznych, opozycyjnych mediów, największa w UE skala inwigilacji, gmeranie przy przepisach o stanie wyjątkowym, dostępie do informacji publicznej… Z wymienionymi wyżej figurami łączy Tuska również tłumione poczucie winy, bo jest osobnikiem o zbyt słabej konstrukcji psychicznej, by wziąć całkowicie w karby własne sumienie. On wie, że ceną za osobisty, polityczny sukces było zaprzedanie się bez reszty siłom żywotnie zainteresowanym w utrzymaniu zgniłego, kartoflanego status quo III RP, oraz – naturalną koleją rzeczy – ich zagranicznym patronom. Z tej drogi nie ma już powrotu. Tu jest „rubel za wejście, dwa – za wyjście” i trzeba tym traktem kroczyć do końca, wikłając się coraz bardziej, aż do otwartego wystąpienia przeciw własnemu narodowi włącznie, czego ukoronowaniem była zarówno Katastrofa Smoleńska będąca m.in. efektem gry duetu Tusk-Putin obliczonej na zdeprecjonowanie Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, jak postawa w sprawie smoleńskiego śledztwa i w następstwie zapaść Polski na arenie międzynarodowej, a także przyśpieszony rozkład instytucji państwa. Jak daleko Tusk zajdzie na tej drodze bez powrotu być może będzie nam dane odczuć na własnej skórze, gdy pewnego dnia przemówią zainstalowane na ulicach Warszawy LRAD-y. Chyba, że wcześniej naprężona struna psychiki pęknie, albowiem Donald Tusk ma również, co nieco wspólnego z pewnym bohaterem literackim, mianowicie, z Chilonem Chilonidesem z „Quo Vadis”. Tym, któremu Petroniusz rzekł: „nie wytrzymasz”. Gadający Grzyb
Ile razy można przerzucić kupę gnoju by pachniała? Rząd przyjął dziś rozporządzenie, zakładające przekazanie 4 mld zł z Funduszu Rezerwy Demograficznej do dyspozycji Funduszu Ubezpieczeń Społecznych – podało Centrum Informacyjne Rządu. Pieniądze mają być przeznaczone na wypłatę bieżących świadczeń. Dodajmy: emerytalnych. Wychodzi na to, że sam drenaż OFE nie wystarczył. Zapewne jutro oficjalne media podają, że rząd znalazł dodatkowe 4 mld i o tyle zmniejszy się deficyt sektora finansów. Jak podało CIR (Centrum Informacyjne Rządu), decyzja ta wynika z konieczności uzupełnienia dotacji do FUS środkami zgromadzonymi w FRD w celu zapewnienia wypłaty emerytur. Dodatkowo, aby proces ten przebiegał zgodnie z obowiązującą ustawą budżetową, pieniądze powinny trafić do FUS we wrześniu. Podkreślono też, że rozwiązanie to obniży dług Skarbu Państwa i dług FUS oraz zmniejszy potrzeby pożyczkowe budżetu państwa. Jednym słowem Świat się śmieje, jak to było w tej bolszewickiej komedii z Lubow Orłową.
Deficyt sektora finansów publicznych ( całościowo w mld złotych) :
2007 r. : - 22 134
2008 r. : - 46 849
2009 r.: - 98 714
2010 r. : - 111 154
W procencie (%) PKB
2007 r. : -1,9
2008 r. : -3,7
2009 r.: -7,3
2010 r. : -7,9
Oczywiście fanatycznym zwolennikom PO to nie przeszkadza. Oni wolą tematy inne. Jaro bez prawa jazdy, Jaro na mszy, Jaro pod Pałacem… Zebe
„Solidarność” na manowcach transformacji… Jak pisze Rzepa: Dwa tygodnie przed 31 rocznicą Porozumień Sierpniowych związek jest na krawędzi rozłamu. Jak ustaliła „Rz”, w najbliższy wtorek, na posiedzeniu Komisji Krajowej zorganizowanym po raz pierwszy od lat w historycznej sali BHP, w której podpisywano porozumienia gdańskie, szef „S” Piotr Duda będzie musiał odpowiedzieć na ostrą krytykę części działaczy. – Może trzeba będzie za zamkniętymi drzwiami powiedzieć sobie parę rzeczy prosto w oczy – mówi Kazimierz Grajcarek z Komisji Krajowej „S”. Nieoficjalnie wielu działaczy przyznaje: w związku wrze. O co chodzi? Przede wszystkim o stosunki na linii „Solidarność” – rząd Donalda Tuska. Część działaczy uważa, że Duda prowadzi zbyt uległą politykę w stosunku do gabinetu Platformy Obywatelskiej i PSL. – Potrzebna jest dyskusja, w którą stronę ma iść związek – mówi „Rz” Jan Mosiński, przewodniczący „S” w południowej Wielkopolsce. – Trzeba skończyć z polityką gestów. „Solidarność” po 22 latach od transformacji ustrojowej jest na rozdrożu i być może przed rozłamem. Ale gorsza od rozłamu byłaby dalsza dezintegracja „Solidarności”, do której prowadzi ją obecny przewodniczący związku. Nie trzeba bowiem udowadniać, że ta dezintegracja zaczęła się już w latach 1988-1990, gdy dokonano kolejnej transformacji PRL-u i to przy potężnym wsparciu bezpieki. Pisze o tym Sławomir Cenckiewicz w swoim opracowaniu pt. Służba Bezpieczeństwa Okrągłego Stołu: „W październiku 1989 r. w „Dzienniku Telewizyjnym” Joanna Szczepkowska ogłosiła, że „4 czerwca 1989 r. skończył się w Polsce komunizm”. Już wówczas opinia znanej aktorki budziła wątpliwości. Dziś wiemy, że ani w czerwcu, ani nawet jesienią 1989 r. ekipa Jaruzelskiego wcale nie myślała o ostatecznym końcu komunizmu i posłusznym oddaniu władzy. Zdaniem Antoniego Dudka, chodziło raczej o ochronę interesów nomenklatury i przesunięcie centrum władzy z PZPR do urzędu prezydenta, którym miał zostać Jaruzelski. W połowie 1989 r. scenariusz ten został wprowadzony w życie, a cały proces podżyrowała tzw. konstruktywna opozycja z „Solidarności”.
http://www.videofact.com/polska/cenckiewicz16.htm
„Solidarność”, jako żyrant transformacji ustrojowej, była wielokrotnie używana, jako „parasol” ochronny dla procesów transformacji, których widomym dzisiaj rezultatem jest rozwarstwienie społeczne, olbrzymie obszary biedy, ucieczka w ostatnich latach aż miliona Polaków zagranicę i bezrobocie, przekraczające 30%w niektórych regionach. Polska, wkraczając na drogę kapitalizmu - dzięki sprytnej transformacji ustrojowej – oddała kapitał dawnym komunistom, a ci, co podżyrowali ten system – pozostali w socjalizmie. Bo jak określić fakt, że średnia płaca w Polsce należy do najniższych w Europie, najniższe są też świadczenia społeczne, zaś ceny – często wyższe niż w Europie ? Po 22 latach transformacji dokonano urynkowienia wszystkich cen – porównywalnych dzisiaj z bogatymi krajami Unii Europejskiej – oprócz płac zwykłych ludzi. Oczywiście nie dotyczy to wąskiej grupy pracowników, zatrudnionych np. w mediach, które stały się dziś swoistym parasolem ochronnym nad systemem nierówności społecznych. - …Trzeba być ślepym, żeby nie widzieć parasola ochronnego mediów nad Tuskiem. Nie ma takiej krytyki też ze strony środowisk ekonomicznych. Tylko pojedynczy specjaliści krzyczą, że wracają praktyki socjalistyczne. Ale nie całe grupy - stwierdza Sellin. - Gdyby tak samo jak PO, zachowywał się rząd PiS – na przykład sprzedawałby jedną firmę państwową drugiej firmie państwowej (rząd chce, by PGE kupiła Eneę) - hałas byłby niebywały. 80-90 proc. środowiska medialnego sprzyja PO - dodał. W dzisiejszej Polsce, rządzonej przez tzw. liberałów, przy poparciu środowisk postkomunistycznych ( w tym wielkiego kapitału, stworzonego w ramach ubeckiej transformacji z lat 1988-1990) – nikt nie robi hałasu z powodu wszechogarniającej korupcji, czy też afer prywatyzacyjnych. Także tego hałasu nie robi „Solidarność”, której przez 22 lata zdołano wybić prawie wszystkie zęby. Nieliczni tylko protestowali przed ewidentną grabieżą majątku narodowego, w ramach tzw. prywatyzacji. Nie protestowano, gdy rząd Tuska zamknął dwie duże stocznie, a za nimi tysiące firm małych kooperantów. Nikt nie protestował na tworzenie spaczonego kapitalizmu, polegającego na wypychaniu ludzi z zakładów pracy do jednoosobowych firm tylko po to, by ograniczyć koszty. Tu nie było protestów, jak w przypadku fabryki Opla w Niemczech, gdyż „Solidarność” stała się niezdolna do obrony ludzi pracy – nawet z tych zakładów pracy, które stanowiły „kolebkę” Solidarności. O klęsce „Solidarności” pisze David Ost, wskazując na rolę liberałów i tajnych agentów, ulokowanych w jej szeregach, których zadaniem było takie samoograniczenie się „Solidarności”, by stworzyć w istocie system neo-kolonialny, gdzie dawni przywódcy przesiądą się do mercedesów, zaś reszta pozostanie w przaśnym komunizmie. Ten proces samo-ograniczania, oznaczał dezintegrację „Solidarności”, która dzisiaj nie jest ani ruchem społecznym, ani partią polityczną, ani też związkiem zawodowym. Bo co to za związek, który nie potrafi walczyć z wyzyskiem, a jego przewodniczący zabiega o uznanie władz, które ten wyzysk umacniają? Ten proces dezintegracji „Solidarności” zaczął się już w latach 1988-1990, o czym pisze Cenckiewicz: „Po oświadczeniu Kiszczaka o gotowości do rozmów z umiarkowaną opozycją szef MSW z satysfakcją mógł powiedzieć komendantom MO: „Wałęsa podjął się misji wygaszania strajków i wypełnił ją mimo silnych oporów jego przeciwników”. Przewodniczący Duda prowadzi, więc „Solidarność” do jej ostatecznej dezintegracji, traktując kolejną rocznicę powstania NSZZ „Solidarność”, jako państwową celebrę, z udziałem tych, którzy „Solidarności” wybili zęby. Oni przyjadą na te uroczystości służbowymi mercedesami, w otoczeniu borowców, na których oczekiwać będzie przewodniczący Duda wraz z gronem zadowolonych związkowców, którym władza rękę uściśnie, a może i poklepie po plecach… Warto, więc przypomnieć, co pisze Cenckiewicz o dniu 31 sierpnia sprzed dwudziestu trzech laty: „31 sierpnia 1988 r. w willi MSW w Warszawie spotkali się Lech Wałęsa, Stanisław Ciosek, Czesław Kiszczak i ks. Alojzy Orszulik. Podczas pożegnania, kiedy podjeżdżał mercedes episkopatu, Ciosek miał się zwrócić do Wałęsy: „Dogadajmy się, a wszyscy będziemy jeździli takimi mercedesami”. Tak rodziła się Magdalenka pomyślana od początku, jako swego rodzaju zabieg socjotechniczny, służący przede wszystkim rozładowaniu społecznego niezadowolenia. Po tym socjotechnicznym zabiegu komunistów, „Solidarność” z wielkiego ruchu społecznego stała się ani związkiem, ani partią – ruchem, niezdolnym do żadnego ruchu…
Kapitan Nemo
Już brakuje na emerytury Minister pracy Jolanta Fedak i minister finansów Jacek Rostowski głowią się, skąd wziąć pieniądze na wypłatę emerytur. Niedobrym sposobem jest skonsumowanie świadczeń dzisiejszych trzydziestolatków FOT. M. BORAWSKI Skutki ewentualnego niewypłacenia świadczeń przez ZUS nietrudno sobie wyobrazić: w nadchodzących wyborach pięciomilionowa rzesza emerytów zmiotłaby ze sceny premiera, jego gabinet i całe zaplecze polityczne. Wobec groźby, że we wrześniu Fundusz Ubezpieczeń Społecznych straci płynność i nie będzie mógł regularnie wypłacać emerytur, Rada Ministrów przekazała FUS część pieniędzy z Funduszu Rezerwy Demograficznej. A ta rezerwa jest gromadzona po to, żeby za 20 lat, gdy w naszym kraju dojdzie do prawdziwej zapaści demograficznej, nie zabrakło pieniędzy na wypłatę tych świadczeń. Na wczorajszym posiedzeniu rząd zdecydował, że 1 września Fundusz Rezerwy Demograficznej ma przekazać ZUS 4 mld zł, tyle, bowiem środków brakuje FUS na wypłatę bieżących emerytur. Fundusz Ubezpieczeń Społecznych prawie wyczerpał 37-miliardową dotację budżetową, a przychody z bieżących składek są zbyt szczupłe, aby dalej płynnie wypłacać świadczenia blisko 5 milionom emerytów. Cała armia ludzi pracujących w Polsce po prostu nie wnosi składek na ZUS lub zaniża ich poziom. Mści się polityka patrzenia przez palce na powszechną praktykę zatrudniania pracowników na czarno lub na umowy-zlecenia, ucieczkę przedsiębiorców pod skrzydła KRUS czy tolerowanie tzw. instytucji samozatrudnienia wśród znakomicie zarabiającej kadry menedżerskiej.
Skutki ewentualnego niewypłacenia czy opóźnienia wypłaty świadczeń przez ZUS nietrudno sobie wyobrazić: w nadchodzących wyborach pięciomilionowa rzesza emerytów zmiotłaby ze sceny premiera, jego gabinet i całe zaplecze polityczne. Do tego oczywiście rząd nie chciał dopuścić. Jakie znalazł wyjście z sytuacji? Najprostsze z możliwych. Tę ścieżkę przetarł już w ubiegłym roku, gdy - zasłaniając się kryzysem - zasilił FUS 7,5 mld zł z Funduszu Rezerwy Demograficznej. - Fundusz Rezerwy Demograficznej staje się kolejnym źródłem dla pokrycia bieżących wydatków w budżecie. To pozorna metoda obniżania długu sektora finansów publicznych, która w dłuższej perspektywie nie rozwiąże problemów FUS, a przedwczesne wydatkowanie pieniędzy spowoduje, że zabraknie środków, gdy będą rzeczywiście potrzebne - ocenia Jerzy Bartnik, prezes Związku Rzemiosła Polskiego. Rząd utrzymuje, że niedobór w FUS powstał "z przyczyn demograficznych", jednak w uzasadnieniu do rozporządzenia próżno szukać na to jakichkolwiek dowodów. Przeciwnie, sytuacja demograficzna - na razie - jest stabilna. - Z danych GUS wynika, że od 2005 r. liczba osób w wieku emerytalnym zwiększyła się o blisko milion, ale relacja między liczbą pracujących a pobierających świadczenia nie uległa wyraźnemu zachwianiu - nadal czterech pracujących przypada na jednego emeryta. - W obecnej sytuacji demograficznej nie powinniśmy jeszcze korzystać z rezerwy demograficznej. Rząd robi to tylko, dlatego, żeby zmniejszyć dług publiczny - ocenia dr Cezary Mech, były wiceminister finansów. - Likwidowanie rezerw w sytuacji, gdy narastają zobowiązania emerytalne, jest decyzją strategicznie błędną - ostrzega. Przyjęta w rachunkowości zasada nieuwzględniania w deficycie budżetowym zmian w rezerwie czy pożyczek bankowych zaciąganych przez ZUS, podobnie jak nieuwzględnianie OFE w ramach sektora finansów publicznych dowodzi, według finansisty, że polskie i europejskie zasady rachunkowości są zafałszowane. Jeśli dziś okroimy FRD na bieżące potrzeby, co zrobimy, gdy w 2035 r. jednego emeryta będzie musiało utrzymać zaledwie dwóch pracujących? Dlatego organizacje zasiadające w Komisji Trójstronnej wyraziły sprzeciw wobec przejadania środków z rezerwy na trudne czasy. Negatywne stanowisko zajęły zarówno związki zawodowe "Solidarność" i OPZZ, jak i Pracodawcy RP, Krajowa Rada Gospodarcza i Związek Rzemiosła Polskiego. - Zgodnie z ustawą o systemie ubezpieczeń społecznych, gospodarowanie Funduszem Rezerwy Demograficznej powinno być prowadzone na podstawie wieloletniej prognozy dochodów i wydatków, która uwzględnia założenia sytuacji demograficznej i społeczno-gospodarczej - przypomina Henryk Nakonieczny, członek prezydium KK NSZZ "Solidarność". - Prognoza powinna być sporządzana przez ZUS i przedstawiana Radzie Ministrów, co trzy lata - dodaje.
Z danych, jakie przekazał Zakład Ubezpieczeń Społecznych, wynika, że na początku roku FRD miał na koncie około 10,2 mld zł, a tegoroczne przychody, głównie z prywatyzacji, wyniosły 8 mld zł, co łącznie daje 18,2 mld złotych. Na koniec roku środki te stopnieją, za sprawą decyzji rządu, do 14,2 mld złotych. Rząd zapewnia, że już ostatni raz sięga po te środki i - na otarcie łez - obiecuje w przyszłym roku FRD dotację w wysokości 3 mld złotych. Fundusz Rezerwy Demograficznej, zasilany z prywatyzacji, części składek emerytalnych i niewykorzystanych środków FUS, gromadzi kapitał na czarną godzinę, gdy pod ciężarem nadciągającego kryzysu demograficznego ZUS nie będzie w stanie zapewnić płynnej wypłaty świadczeń przyszłym emerytom, czyli młodym, zapracowanym ludziom, którzy dzisiaj wnoszą składki. Szacuje się, że taka sytuacja wystąpi około 2030-2035 roku. Rok 2030 to jednak zbyt odległa perspektywa dla obecnego rządu, którego horyzont myślowy zamyka się na dacie wyborów 9 października. Za 20 lat nikomu nie przyjdzie do głowy, aby za brak emerytury winić właśnie premiera Tuska. Mogliby wprawdzie zaprotestować przyszli poszkodowani, ale młodzi ludzie mają teraz inne kłopoty na głowie i nie myślą, co będzie na emeryturze. Obecnie w Polsce na 24,6 mln osób w wieku produkcyjnym przypada 6,4 mln emerytów, ale w 2035 r. proporcje te zmienią się dramatycznie - na 20,7 mln pracujących będzie przypadało 9,6 mln emerytów, którym osoby pracujące będą musiały sfinansować świadczenia. Małgorzata Goss
Janicki strzela obcasami Z płk. Andrzejem Pawlikowskim, szefem Biura Ochrony Rządu w latach 2006-2007, rozmawia Anna Ambroziak Ponad połowa funkcjonariuszy BOR ze strzelania lub wyszkolenia taktyczno-obronnego miała ocenę niedostateczną - wynika ze sprawozdania z działalności kontrolnej prowadzonej w resorcie spraw wewnętrznych i administracji w 2010 roku. Jak Pan to ocenia? - To kolejny przypadek w obecnym systemie funkcjonowania Biura Ochrony Rządu, który świadczy o braku właściwego nadzoru szefa BOR nad realizacją ustawowych zadań tej formacji. Zgodnie z ustawą z 16 marca 2001 r. o Biurze Ochrony Rządu, a konkretnie art. 7, to szef BOR kieruje Biurem i zapewnia sprawne oraz efektywne wykonywanie jego zadań, w szczególności poprzez: organizowanie ochrony, prowadzenie polityki kadrowej i określanie oraz wykonywanie programu szkolenia funkcjonariuszy i doskonalenia zawodowego pracowników cywilnych, a także zapewnianie im właściwych warunków i trybu szkolenia. Za tak kiepskie wyniki testów nie należy winić funkcjonariuszy, bo zapewniam panią, są to świetni fachowcy, oczywiście każdy w swoim zakresie obowiązków i odpowiedzialności. Gdyby stworzono im odpowiednie warunki do szkolenia, to na pewno te wyniki byłyby znacznie lepsze.
Jakie warunki byłyby optymalne? - Mam na myśli to, że na szefie BOR ciąży obowiązek właściwego zorganizowania służby, czyli tak ułożyć grafik zadań służbowych, aby każdy funkcjonariusz przynajmniej raz w tygodniu miał możliwość zrealizowania programu szkolenia. Najwidoczniej tak nie było.
W raporcie MSWiA czytamy też o złym stanie technicznym bazy szkoleniowej. - Kiedy byłem szefem BOR, wraz ze swoimi podwładnymi opracowałem program zamierzeń inwestycyjnych na lata 2007-2009 w zakresie modernizacji bazy szkoleniowej, m.in. w Raduczu koło Warszawy. Nie rozpoczęto jednak jego realizacji, bo po wyborach parlamentarnych w 2007 roku wycofano pieniądze przeznaczone na ten cel. Była to decyzja premiera Donalda Tuska oraz ówczesnego szefa MSWiA Grzegorza Schetyny. Temat ten poruszyłem na posiedzeniach sejmowej Komisji Administracji i Spraw Wewnętrznych, był to rok 2007. Zaprosiliśmy posłów na posiedzenie wyjazdowe do Raducza, by przedstawić im faktyczny stan obiektów. Pokazaliśmy, że są potrzebne pieniądze na inwestycje w te obiekty, by mogły one dalej służyć funkcjonariuszom BOR, lecz także innych służb mundurowych do realizacji programów szkoleniowych. Komisja jednogłośnie mój wniosek przyjęła. Odpowiedni dezyderat w tej sprawie został wysłany do marszałka Sejmu, który go zaakceptował. Jednak w międzyczasie zmienił się rząd, zostałem odwołany z funkcji szefa BOR, przyszło nowe kierownictwo i te plany całkowicie podupadły. Najwyraźniej zabrakło woli politycznej, by dalej coś z tym robić. Resort podnosi, że zabrakło wytycznych szefa BOR w sprawie szkolenia funkcjonariuszy, część kadry instruktorskiej nie ma przygotowania pedagogicznego, brak też dokumentów potwierdzających fakt przeprowadzana analiz dotyczących przebiegu szkolenia. - Za moich czasów liczba instruktorów była wystarczająca. Instruktorzy ci posiadali wszystkie potrzebne wymogi zarówno do szkolenia strzeleckiego, jak i taktyki obronnej. Problem powstał w momencie, gdy funkcję szefa przejął gen. Marian Janicki. Kiedy zostałem odwołany z funkcji szefa BOR, ci instruktorzy także zostali zwolnieni lub przesunięci na inne stanowiska. Nie mam pojęcia, dlaczego dokonano takich zmian kadrowych. W mojej ocenie, były one związane tylko i wyłącznie z tym, że ci funkcjonariusze realizowali swoje obowiązki pod moim kierownictwem.
Były jakieś nieporozumienia między Panem a gen. Janickim? - Osobiście i prywatnie nie czuję żadnych animozji do pana Janickiego. Czy pan Janicki ma jakiś żal do mnie? Tego nie wiem, należałoby go o to osobiście zapytać. Z informacji, jakie posiadam, przypuszczam, że chodzi tu o fakt odpowiedniego wykształcenia pana Janickiego, który swego czasu, gdy byłem szefem BOR, był w mojej dyspozycji. Z uwagi na to, że nie posiadał on dostatecznego wykształcenia, wyznaczyłem go i zakwalifikowałem do grupy uposażenia zasadniczego majora. Działałem tu zgodnie z rozporządzeniem Ministra Spraw Wewnętrznych i Administracji z dnia 4 września 2002 roku w sprawie wymagań, jakim powinien odpowiadać funkcjonariusz BOR na stanowisku szefa komórki organizacyjnej bądź innym stanowisku służbowym. Precyzuje ono wyraźnie wymagania, jakim powinni sprostać funkcjonariusze BOR. Na stanowisko szefa komórki z uposażeniem zasadniczym wyższym od stopnia etatowego podpułkownika wzwyż mianuje się funkcjonariusza, który posiada wykształcenie wyższe z tytułem magistra bądź innym równorzędnym.
A pan gen. Marian Janicki miał takowe? - Jest absolwentem Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie i posiadał tytuł zawodowy inżyniera, co jest równorzędne z licencjatem. Nie mogłem go, więc mianować na etat generalski, byłoby to sprzeczne z obowiązującym prawem. Dlatego wyznaczyłem go na stanowisko o stopniu etatowym majora w pionie logistyki. Zgodnie z art. 6 pkt 4 ustawy o BOR gen. Janickiego powołał premier Donald Tusk na wniosek ministra spraw wewnętrznych i administracji Grzegorza Schetyny. Mnie odwołał także premier Tusk na wniosek Grzegorza Schetyny.
Wróćmy do szkoleń. Raport mówi, że środków na szkolenie i doskonalenie zawodowe funkcjonariuszy było za mało. - Powiem tak: funduszy nigdy dość na cele, które mają zapewnić bezpieczeństwo na jak najwyższym poziomie. W mojej ocenie, na modernizację i rozbudowę obiektów szkoleniowych w BOR należałoby przeznaczyć dodatkowo około 30-40 proc. środków finansowych przeznaczanych przez budżet państwa na ten cel. BOR mówi, że pieniądze się znalazły na powtórkę testów ze strzelania lub wyszkolenia taktyczno-obronnego dla tych, którzy ich nie zaliczyli. Przeznaczono na ten cel dodatkowo 50 tys. złotych.
BOR zapewnia, że dzięki polskiej prezydencji w Radzie Unii Europejskiej funkcjonariusze Biura od 2010 r. korzystają z dodatkowych szkoleń. - Słyszałem o tym. To dobrze, ale z tego, co wiem, chodzi głównie o realizację wspólnych szkoleń wraz z funkcjonariuszami innych służb zaangażowanych w zabezpieczenie prezydencji.
Czy to obniża rangę samego szkolenia? - Nie, każde dodatkowe szkolenie wpływa na poprawę bezpieczeństwa. Natomiast powiem tak: podstawowy cykl szkolenia powinien się odbywać stale. Nawet, jeśli brakuje na to funduszy, szef BOR powinien je za wszelką cenę pozyskiwać.
BOR deklaruje, że system szkoleń uległ modyfikacji: obecnie każda grupa ma swój własny program określony na podstawie wykonywanych zadań i go realizuje. - Być może tak jest. Mogę powiedzieć, że jednym z wielu priorytetów, które ja, jako szef BOR zacząłem wprowadzać, było m.in. ulepszanie systemu szkolenia i dostosowanie go do obecnych zagrożeń. I tego zadania się podjęliśmy.
Na czym miało ono polegać? - Przede wszystkim na tym, by wszyscy funkcjonariusze, bez wyjątku, mieli możliwość systematycznego szkolenia się poprzez doskonalenie technik strzeleckich lub uczęszczanie na zajęcia fizyczne. Zleciłem ówczesnemu dyrektorowi zarządu kadr i szkolenia opracowanie i wdrożenie w życie nowego programu szkoleń dla funkcjonariuszy. W mojej ocenie, wywiązał się z tego zadania perfekcyjnie. Program polegał głównie na ulepszeniu i dostosowaniu programu szkoleń do obecnie występujących zagrożeń, a także stworzeniu harmonogramu umożliwiającego udział w szkoleniach funkcjonariuszy przynajmniej minimum jeden dzień w tygodniu. Cel był zasadniczy: doskonalenie kondycji fizycznej i umiejętności strzeleckich. Dla każdej z grup BOR, a więc funkcjonariuszy ochrony VIP-ów, pirotechników czy kierowców zostały przygotowane oddzielne programy szkolenia.
Ze sprawozdania MSWiA wynika, że najgorzej wypadli właśnie funkcjonariusze Oddziału II, czyli pirotechnicy, Oddziału III - ochraniający obiekty, i Oddziału V - transport, w tym m.in. kierowcy Biura. Major Dariusz Aleksandrowicz, rzecznik BOR, tłumaczy, że te trzy oddziały, które wypadły najgorzej, są jednak najmniej zaangażowane w ochronę osobistą, a pirotechnik nie musi dobrze strzelać, tylko rozbrajać bomby. - Gdybym to ja był szefem BOR i mój rzecznik wypowiedziałby się w ten sposób, natychmiast zdjąłbym go z tego stanowiska. Z uwagi na to, że zaprzeczył on celom, dla których BOR zostało powołane. Każdy funkcjonariusz, który działa na pierwszej linii, bez względu na to, czy to jest oficer ochrony bezpośredniej, pirotechnik czy też kierowca - każdy powinien posiadać umiejętności strzeleckie. Bo to od każdego z nich w danym momencie może zależeć zdrowie lub życie osoby ochranianej. Może zaistnieć taka sytuacja, że funkcjonariusz ochrony bezpośredniej może być wyeliminowany przez potencjalnego zamachowca, wtedy w rękach tego pirotechnika czy kierowcy pozostaje osoba chroniona. Wszyscy oni muszą na bieżąco podnosić swoje kwalifikacje. Wiadomo, że świat przestępczy też się rozwija i szuka jak najlepszych metod dokonania zamachu. Każdy musi przejść szkolenie z zakresu technik strzeleckich. Każdy funkcjonariusz powinien umieć szybko wyciągać broń i precyzyjnie strzelać, bez względu na presję otoczenia. Jednocześnie bardzo ważną rolę odgrywa tutaj umiejętność skutecznego obezwładnienia przeciwnika, do czego jest potrzebna doskonała sprawność fizyczna i umiejętność walki wręcz. Dlatego funkcjonariusze szkolą się całe życie. Ale wyszkolenie podstawowe to rok ciężkiej, wytężonej pracy.
Stara kadra instruktorska odeszła. Kto zastąpił tych ludzi? - Z informacji, jakie posiadam od funkcjonariuszy BOR, są to osoby niekompetentne, kompletnie nieprzygotowane do tego zadania, o czym zresztą świadczy raport MSWiA. Nie posiadają odpowiedniej wiedzy i doświadczenia w kwestiach szkoleniowych. Zresztą raport wskazał także braki w przygotowaniach przez te osoby odpowiednich planów szkoleniowych dla konkretnych grup funkcjonariuszy - aby je przygotować, trzeba mieć jednak odpowiednie doświadczenie.
Jakie są wymagania stawiane funkcjonariuszowi BOR, który ochrania prezydenta? - Zarówno za czasów moich poprzedników, jak w momencie piastowania przeze mnie funkcji szefa BOR, wymogi te były bardzo wysokie, były one niemalże porównywalne z poziomem klasy mistrzów olimpijskich. Dotyczyło to także testów sprawnościowych. Wymogom tym byli głównie poddawani funkcjonariusze z tzw. pierwszej linii, czyli funkcjonariusze dbający o bezpieczeństwo prezydenta, premiera, marszałka Sejmu itd. Jak jest teraz, nie wiem. Opierając się na wynikach raportu, mogę tylko przypuszczać, że jeśli za szkolenie zabrały się osoby niekompetentne, to i te wymogi są kiepskie. Mam nadzieję, że po opublikowaniu raportu MSWiA pan Janicki wyciągnie odpowiednie wnioski i system szkolenia w BOR znacznie się poprawi, a wyniki testów szkolenia strzeleckiego oraz taktyki obronnej w przyszłości będą znacznie lepsze. Czego mu osobiście życzę. Dziękuję za rozmowę.
O naciskach z błędami Nie było żadnych nacisków i przestępstw, a przedstawiciele władzy publicznej działali na podstawie i w granicach prawa. Taka oto jest konkluzja projektu sprawozdania tzw. sejmowej komisji naciskowej, autorstwa jej przewodniczącego, posła Platformy Obywatelskiej, Andrzeja Czumy. Komisja działała ponad 3 lata: odbyło się 175 posiedzeń, podjęto 177 uchwał, przesłuchano 85 świadków (niektórych wielokrotnie), przejrzano kilkaset tomów akt 52 postępowań prokuratorskich, wydano setki tysięcy, jeśli nie miliony złotych. I co? I nic. A przecież główne media mainstreamowo-prorządowe oraz chór potakujących im polityków obecnej koalicji informowały przez ostatnie lata o "zbrodniach IV RP": nielegalnych podsłuchach (słynna informacja o 96 nielegalnych podsłuchach w ABW), inwigilowaniu przedstawicieli mediów, nielegalnych operacjach specjalnych CBA i ABW, naciskach na funkcjonariuszy podejmowanych przez prezesa Rady Ministrów Jarosława Kaczyńskiego, prokuratora generalnego Zbigniewa Ziobrę, szefa CBA Mariusza Kamińskiego i mnie jako ówczesnego szefa ABW. Urządzano szopki medialne, porównywano ówczesne polskie służby specjalne do Securitate i Stasi, a główni aktorzy dramatu w wielu odsłonach - oskarżyciele, w szczególności Janusz Kaczmarek i Konrad Kornatowski niemalże non stop występowali w stacji telewizyjnej, o której na ulicach niektórych polskich miast mówi się Tusk Network Television. Nic nie dawały zaprzeczenia, oświadczenia czy wskazywanie na absurdalność niektórych oszczerstw i kłamstw serwowanych nam w większości mediów elektronicznych i papierowych. Z powodów politycznych teza przyjęta a priori o zbrodniczości IV Rzeczypospolitej i jej elit musiała być podtrzymywana i co jakiś czas przypominana. Taka ponura wizja rzeczywistości lat 2005-2007, niemalże horror, całkowicie sprzeczna z realnym życiem publicznym w tamtym czasie, została przez znaczną część polskiego społeczeństwa uznana za prawdziwą. Na dodatek zaserwowano Polakom papkę medialną o Platformie Obywatelskiej, jako o władzy miłości, a Polsce pod ich rządami jako "drugiej Irlandii", "kraju mlekiem i miodem płynącym". Nic, więc dziwnego, że część społeczeństwa wybrała taką wizję świata, sztuczny twór - matrix, stworzony na potrzeby partii rządzącej. Tymczasem wydarzyło się coś niespodziewanego.
Czuma się wyłamał Przewodniczący komisji śledczej ds. nacisków, poseł partii rządzącej Andrzej Czuma przekroczył strefę mroku i przygotował projekt sprawozdania całkowicie odmienny w swojej treści i sprzeczny w wymowie z przyjętą powszechnie przez polityków Platformy Obywatelskiej wizją funkcjonowania państwa pod rządami Jarosława Kaczyńskiego. We wnioskach sprawozdania czytamy m.in., że "Postępowanie przed Komisją nie dostarczyło podstaw do stwierdzenia, aby w okresie od 31 października 2005 r. do 16 listopada 2007 r. istniał mechanizm, który umożliwiałby funkcjonariuszom publicznym zajmującym kierownicze stanowiska państwowe nielegalne wywieranie wpływu na prokuratorów, funkcjonariuszy Policji i służb specjalnych w celu wymuszania przez nich przekroczenia uprawnień w związku z postępowaniami karnymi przeciwko lub z udziałem członków Rady Ministrów, posłów na Sejm RP oraz dziennikarzy". Projekt sprawozdania komisji naciskowej wywołał zrozumiałe oburzenie partyjnych kolegów Andrzeja Czumy oraz członków SLD. Najwyraźniej nie wykonał on politycznego zlecenia i nie wywołał burzy, (co prawda w szklance wody) tak jak poseł Kalisz. Może z powodu różnicy miejsc na listach wyborczych. Niewątpliwie jednak Andrzej Czuma zasługuje na uznanie. Postawa taka wymagała odwagi i determinacji. Szkoda jednak, iż nie działał on w taki sam sposób, będąc ministrem sprawiedliwości, biorąc udział w osłabianiu polskiej prokuratury pod hasłem jej reformy. Poza tym wypowiedzi medialne przewodniczącego w ostatnich dniach świadczą o tym, że próbuje on rakiem wycofać się z niektórych stwierdzeń swojego sprawozdania, obrażając przy tym wiele osób.
Projekt zawiera błędy Wskazać także trzeba, że niestety w projekcie swojego sprawozdania Andrzej Czuma nie ustrzegł się błędów, przeinaczeń oraz stwierdzeń niemających pokrycia w rzeczywistości. Przede wszystkim niezgodnie z faktami określił rolę i działania prokuratora okręgowego w Warszawie Elżbiety Janickiej w sprawie korupcji w Ministerstwie Sportu i tzw. aferze przeciekowej. Wyciągnięte zaś w tym zakresie wnioski są bardzo krzywdzące dla prokurator Janickiej, której wiedza merytoryczna i zaangażowanie w nadzór nad wskazanymi śledztwami nie mogą być kwestionowane przez nikogo znającego akta tych spraw. Nie znajdują również żadnego racjonalnego wytłumaczenia zarzuty wobec CBA w zakresie sporządzania tzw. dokumentów legalizacyjnych w toku czynności operacyjnych i operacji specjalnej, dotyczącej płatnej protekcji w Ministerstwie Rolnictwa i Rozwoju Wsi. Zapisy, bowiem przepisów ustawy o CBA oraz ustawy o ABW i AW nie zabraniają sporządzania takich dokumentów i nie określają ich zamkniętego katalogu. Nie można się także zgodzić z absurdalną tezą, iż ówczesny szef ABW (autor artykułu) "...wykazał się gruntowną nieznajomością ustawy o ABW i SW, domagając się od podwładnych funkcjonariuszy ABW ścigania mecenasa Wojciecha Brochwicza pod zarzutem deliktu, który nie znajduje się w katalogu przestępstw ściganych przez ABW. (...) jako prokurator nie miał on wystarczających kompetencji do kierowania tą służbą". W tym zakresie przewodniczący komisji śledczej Andrzej Czuma całkowicie mija się z prawdą, albowiem w ustawie o ABW i AW nie ma ściśle określonego katalogu czynów zabronionych, których rozpoznawaniem, wykrywaniem i ściganiem zajmuje się ta służba specjalna. Stanowisko to zresztą potwierdzają orzeczenia Sądu Najwyższego, m.in. postanowienie SN z 5 października 2010 r. o sygn. P 79/08. Podobnie zresztą uważa obecne kierownictwo ABW, które ustami rzecznika prasowego ppłk Katarzyny Koniecpolskiej-Wróblewskiej, w wypowiedzi udzielonej "Gazecie Wyborczej" 7 stycznia br. potwierdziło, iż "Agencja jest za stworzeniem takiego katalogu. Już nad tym pracujemy". Jeśli coś ma być stworzone, to go jeszcze nie ma, tak wynika z zasad logiki. Szkoda, zatem, że przewodniczący komisji, oceniając wiedzę i znajomość przepisów prawa innych prawników, nie poszukał belki w swoim oku i nie zapoznał się szczegółowo z zapisami ustawy, która była jednym z podstawowych aktów prawnych wykorzystywanych przez to gremium sejmowe. Nadto, jak wynika z treści samego sprawozdania Czumy, komisja nie zajmowała się tzw. sprawą Brochwicza. Skąd więc tego rodzaju wiedza u pana posła? Niezrozumiałe jest także kwestionowanie kompetencji byłych prokuratorów do kierowania służbami specjalnymi. Wręcz przeciwnie, prokuratorzy z długoletnim doświadczeniem śledczym, w tym w zakresie zwalczania przestępczości zorganizowanej i mafijnej, wykorzystujący w swojej pracy materiały operacyjno-rozpoznawcze służb i policji, apolityczni i bezpartyjni, a także znający prawo europejskie, to wymarzeni kandydaci na szefów służb specjalnych. No, ale cóż mógł napisać Andrzej Czuma, jeżeli obecny szef ABW to były działacz partyjny Platformy Obywatelskiej? Niezależność i apartyjność szefa jedynej w Polsce wewnętrznej służby specjalnej nie jest widocznie dla polityka partii rządzącej walorem, a istotną wadą. Na marginesie wskazać trzeba, że w projekcie sprawozdania błędnie wskazano nazwę ustawy normującej uprawnienia Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Zapewne Andrzejowi Czumie chodziło o ustawę o ABW i AW, a nie o ustawę o ABW i SW. Podobnie za niepoparte żadnym materiałem dowodowym uznać należy zarzuty braku przygotowania merytorycznego części ówczesnego kierownictwa Centralnego Biura Antykorupcyjnego oraz niewłaściwej polityki kadrowej szefa CBA. Wręcz przeciwnie, proces tworzenia tej nowej służby policyjno-specjalnej, w tym nabór kadr, należy uznać za wzorcowy, tym bardziej, że służba ta niejako z marszu zaczęła zajmować się sprawami korupcji na szczytach władzy publicznej.
Przemilczenia i niedopełnienia Projekt raportu przemilcza niestety ocenę i rolę głównych świadków "oskarżenia" komisji - Janusza Kaczmarka i Konrada Kornatowskiego. Jeśli bowiem nie było w tamtym czasie nieprawidłowości w działaniach władz publicznych, to zarówno ich publiczne wypowiedzi w tym zakresie, jak i zeznania złożone przed sejmowymi śledczymi winny być ocenione, jako składanie nieprawdziwych zeznań, kierowanie wobec niektórych osób fałszywych oskarżeń i inicjowanie wobec nich postępowań karnych. Projekt nie odnosi się także do kwestii odpowiedzialności Janusza Kaczmarka, jako ministra spraw wewnętrznych i administracji oraz Konrada Kornatowskiego, jako komendanta głównego policji w zakresie ewentualnych nieprawidłowości w realizowaniu kontroli operacyjnej niektórych dziennikarzy. Andrzej Czuma pomija także fakt nieprzesłuchania przez komisję bardzo istotnych świadków, m.in. Ryszarda Krauzego, oraz niemożność przesłuchania w pełnym i istotnym zakresie niektórych świadków, m.in. mnie, jako byłego szefa ABW, z powodu odmowy zwolnienia mnie z tajemnicy państwowej przez prezesa Rady Ministrów Donalda Tuska. Nie wspomina on także, iż w zasadzie wszystkie postępowania karne prowadzone przez prokuraturę, także pod rządami Andrzeja Czumy, a związane z domniemanymi nieprawidłowościami w pracach prokuratury i służb specjalnych w latach 2005- -2007 zakończyły się umorzeniami. Bez względu na to, jaki ostateczny kształt przyjmie sprawozdanie komisji śledczej, prawda jest tylko jedna: nie było żadnych nacisków, nielegalnych działań służb czy prokuratury. Profesjonalne kierownictwo państwa, szefowie służb oraz zaangażowani pracownicy i funkcjonariusze publiczni w latach 2005-2007 zrobili więcej dla wzmocnienia Polski i jej praworządności niż jakakolwiek inna władza publiczna w najnowszej historii naszego kraju. Bogdan Święczkowski
Napieralski w cieniu towarzyszy Weterani PZPR dominują na listach wyborczych SLD „Wypijmy za błędy na górze, tam nie zmienia się nic mimo lat” – te słowa z piosenki Ryszarda Rynkowskiego mogą być wizytówką Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Choć na czele partii stoi przewodniczący, który w momencie rozwiązania PZPR miał zaledwie 16 lat, SLD w rzeczywistości jest personalną kontynuacją tamtej formacji i szybko się to nie zmieni. Najlepiej świadczą o tym listy wyborcze do Sejmu, zatwierdzone w ostatnią sobotę lipca przez władze Sojuszu.
Bez Oleksego, za to z Millerem Medialny rozgłos nadano rezygnacji z kandydowania Józefa Oleksego, który miał ochotę na swój dawny okręg sielecki, a Grzegorz Napieralski zaproponował mu tylko nowosądecki, gdzie lewica ma niewielkie szanse na mandat. Nieco mniejszym echem odbiła się podobna decyzja Witolda Gintowt-Dziewałtowskiego, który od 1997 r. był posłem SLD z okręgu elbląskiego, a teraz zabrakło dla niego miejsca. Zarówno Oleksy, jak i Gintowt-Dziewałtowski to starzy aparatczycy PZPR, co jednak nie znaczy, że ich miejsca zajmą ludzie młodsi i mniej uwikłani w PRL. Liderką listy siedleckiej już po raz trzeci będzie Stanisława Prządka, 3 lata starsza od Oleksego, od 1975 r. sekretarz Urzędu Miasta w Garwolinie, zaś w latach 1980-1990 naczelnik Garwolina (charakterystyczne, że w III RP kierowała oddziałem banku Pekao SA w tym mieście). Natomiast pierwsze miejsce w Elblągu otrzymał były senator i wojewoda Władysław Mańkut, od 1973 r. etatowy pracownik Związku Młodzieży Wiejskiej, w latach 1975-1977 naczelnik miasta i gminy Pieniężno, następnie zaś – do końca PRL – etatowy pracownik partii, m.in. sekretarz Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Elblągu (po 1990 r. również „odnalazł się” w bankowości). Także on jest starszy – o 2 lata – od Gintowta-Dziewałtowskiego. Najbardziej wymownym symbolem tego, że „wraca stare”, jest rehabilitacja Leszka Millera, który jesienią najpewniej powróci do Sejmu, gdyż został liderem listy w okręgu gdyńsko-słupskim, gdzie lewica zawsze brała przynajmniej dwa mandaty. Byłemu premierowi, a niegdyś sekretarzowi i członkowi Biura Politycznego KC PZPR, nie zaszkodziła afera Rywina i wiele innych afer z czasów jego rządów. Zresztą miejsce na którejś z list SLD być może otrzyma też inny bohater „Rywingate”, Włodzimierz Czarzasty, szef stowarzyszenia „Ordynacka”, który dziś jest „prawą ręką” Napieralskiego w walce o wpływy w mediach publicznych.
Od Iwińskiego do Jaskierni Ale w przyszłym klubie Sojuszu Miller nie będzie jedynym weteranem. Mandaty poselskie z pewnością zachowają Tadeusz Iwiński (lider listy w Olsztynie) i Krystyna Łybacka (nr 2 w Poznaniu), którzy zasiadają w Sejmie bez przerwy od 20 lat, a także Anna Bańkowska („jedynka” w Bydgoszczy), która karierę poselską zaczęła jeszcze wcześniej, bo w 1989 r. W tym gronie najdłuższy staż posiada Iwiński, który do partii należał od 1967 r., zaś w latach 1973-1990 pracował w Wyższej Szkole Nauk Społecznych przy KC PZPR, dochodząc do stopnia profesora. Łybacka wstąpiła do partii w 1977 r., Bańkowska rok wcześniej. Lider listy SLD w okręgu pilskim Romuald Ajchler (poseł od 1993 r.) członkiem PZPR był od 1970 r., a jego kolega z Kalisza, poseł Leszek Aleksandrzak – od 1977 r. (pod koniec lat 80. kierował kancelarią tamtejszego Komitetu Wojewódzkiego). W tym samym roku szeregi PZPR zasilił Zbyszek Zaborowski, obecnie szef SLD na Śląsku i lider listy w Katowicach (był niegdyś szefem SZSP na Uniwersytecie Śląskim). A gdyby na Pomorzu ktoś nie chciał głosować na Millera, to ma jeszcze do wyboru nr 2 na tej liście – wojewódzkiego szefa Sojuszu, Jacka Kowalika, w latach 80. przewodniczącego Zarządu Miejskiego ZSMP w Chojnicach oraz instruktora tamtejszego Komitetu Miejskiego PZPR. W takim towarzystwie większego wrażenia nie robi powrót Jerzego Jaskierni, który co prawda otrzymał w Świętokrzyskiem dopiero piąte miejsce, ale to jeden z lepszych regionów dla lewicy, a i sam były minister sprawiedliwości (wcześniej zaś przewodniczący ZSMP i sekretarz generalny PRON) jest najbardziej znaną postacią na liście. Ciekawe, czy kieleccy wyborcy pamiętają jeszcze zaangażowanie Jaskierni w tworzenie ustawy hazardowej, co w 2004 r. pozbawiło go funkcji szefa klubu parlamentarnego SLD? Bo z oskarżenia lustracyjnego już się wybronił: 2 lata temu sam Sąd Najwyższy zmienił wyrok Sądu Apelacyjnego stwierdzający, że Jaskiernia był tajnym współpracownikiem PRL-owskiego wywiadu, (choć z dokumentów wynika, że został zarejestrowany w 1973 r. pod pseudonimem „Prym”).
Parada lewych kobiet Skoro wraca Jaskiernia, to, czemu nie miałby wrócić Marek Dyduch, były sekretarz generalny SLD za czasów Millera? Zajmuje drugie miejsce na liście w Wałbrzychu, gdzie lewica zawsze była mocna, a i on sam jest dobrze znany – jeszcze, jako szef Zarządu Wojewódzkiego ZSMP i członek Komitetu Wojewódzkiego PZPR. Również drugie miejsce na liście w Gdańsku dostała Małgorzata Ostrowska, była wiceminister skarbu, a potem gospodarki, wieloletnia posłanka, której karierę nagle przerwało oskarżenie o przyjęcie łapówki od mafii paliwowej. Jej proces karny toczy się nadal, choć główny świadek oskarżenia – były komendant policji w Malborku – w maju br. popełnił samobójstwo, a wcześniej zdążył przed sądem odwołać swoje zeznania obciążające posłankę. Wspomnijmy jeszcze o okręgu legnickim, gdzie liderem lewicy zawsze był Jerzy Szmajdziński. Teraz startuje tam jego żona, Małgorzata Szmajdzińska, ale dopiero z trzeciego miejsca. „Jedynkę” przejął poseł Ryszard Zbrzyzny, zasiadający w Sejmie od 18 lat szef Związku Zawodowego Pracowników Przemysłu Miedziowego, czyli jeden z faktycznych władców koncernu KGHM. Nic dziwnego, że Zbrzyzny należy do najbogatszych posłów, a dla porządku dodajmy, iż jego staż w PZPR sięga roku 1979 (pracę w KGHM podjął dwa lata wcześniej). Rok dłużej był w partii Ryszard Kalisz, który teraz wywalczył sobie pierwsze miejsce na liście w Warszawie. Natomiast nr 2 w stolicy będzie były minister zdrowia Marek Balicki, zaś nr 1 w okręgu podwarszawskim – Katarzyna Piekarska, zastępczyni Napieralskiego i szefowa Sojuszu na Mazowszu. Co ciekawe, oboje wywodzą się z Unii Demokratycznej i zaczynali kariery pod skrzydłami Zofii Kuratowskiej. Zawsze czujna w takich sprawach „Gazeta Wyborcza” wytknęła kierownictwu SLD, że na 41 okręgów wyborczych „jedynki” otrzymały tylko cztery kobiety (Piekarska, Bańkowska, Prządka oraz szefowa Partii Kobiet Iwona Piątek w Sieradzu). Oczywiście świadczy to o obłudnym traktowaniu przez liderów lewicy feministycznych haseł, ale z drugiej strony może i lepiej, że pierwszych miejsc nie przyznano takim paniom, jak filozofka i była senator, prof. Maria Szyszkowska (nr 2 w Lublinie), szefowa Federacji na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny Wanda Nowicka (nr 4 w Warszawie), była przewodnicząca Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Pielęgniarek i Położnych, organizatorka pamiętnej okupacji Kancelarii Premiera Kaczyńskiego, Dorota Gardias (nr 3 w Gdyni), czy sławetna Alicja Tysiąc (nr 22 w Warszawie). Ich obecność na Wiejskiej byłaby nie tylko śmieszna, ale wręcz żenująca. Wszystko wskazuje na to, że w przyszłym Sejmie dawni działacze PZPR zdominują klub SLD w jeszcze większym stopniu niż obecnie. Oczywiście wraz z Napieralskim wejdzie garstka młodych posłów, lecz to nie oni będą nadawać ton całej formacji. Młody przewodniczący Sojuszu jest bowiem w rzeczywistości zakładnikiem starego aparatu partyjnego, którego idolem zawsze był Leszek Miller. Stary, przywiązany do czasów PRL, jest także elektorat SLD i Napieralski doskonale wie, że bez tych ludzi i tych struktur on sam nic nie znaczy. Dlatego jeśli ktokolwiek po wyborach zdecyduje się zawrzeć koalicję rządową z lewicą, weźmie na siebie odpowiedzialność za faktyczny powrót do władzy PZPR. Paweł Siergiejczyk
Podwójne życie senatora W 15. nr. “Uważam Rze” z maja tego roku pojawił się materiał pt. ”Podwójne życie scenarzysty”, który sygnalizował możliwość ponownego kandydowania Krzysztofa Piesiewicza do Senatu. Potraktowałam to, jako informację nieautoryzowaną, plotkę. Ale w “Plusie Minusie” z 16 lipca opublikowano wywiad z senatorem, w którym potwierdza tę wiadomość. ”Chciałbym jeszcze trochę nieba…” – zwierza się tam Piesiewicz. Deklarujący się jako katolik współautor scenariusza „Dekalogu” z pewnością wie, że droga grzesznika do nieba prowadzi przez czyściec. Jednak próbuje ten etap szlaku do odkupienia przeskoczyć. Traktowany przez dekady, jako autorytet moralny, sam chętnie przybierający pozę Katona, najwyraźniej próbuje ustawić się ponad moralnością. Jak również wartościami, leżącymi u podstaw demokracji, bo wiarygodność i respektowanie ogólnie przyjętych społecznych zasad, to podstawa kwalifikacyjna kandydata na parlamentarzystę.
Narkoman w damskiej sukience Przypomnijmy kilka podstawowych faktów: w końcu 2009 roku w tabloidzie “Super Express” pojawiło się kilka zdjęć, najwyraźniej robionych telefonem komórkowym, gdzie ubrany w kolorową sukienkę senator Piesiewicz za pomocą zrolowanego banknotu wciąga nosem biały proszku w sposób typowy dla narkomana. A potem leży na kanapie jak Chińczycy w palarni opium na wiktoriańskim East Endzie. Wkrótce okazało się, że senator utrzymywał intymne stosunki z prostytutkami z Marriotta, pozwolił im się przez 1,5 roku szantażować, próbował za 550 tys. złotych wykupić kompromitujące materiały, a kiedy transakcja nie doszła do skutku, zobaczył je na koniec w “Super Expressie”. Prokuratura zainteresowała się szantażystami, ale też Piesiewiczem i postawiła mu kilka zarzutów, w tym zażywanie i nakłanianie do zażywania narkotyków, za co grozi wyrok do 5 lat więzienia. Senator od początku zachowywał się ambiwalentnie, choć w jednym punkcie był konsekwentny – nigdy nie kwestionował autentyczności filmów, na których bierze biały proszek. W pierwszych swoich wypowiedziach dla tabloidu zapytany o narkotyki przyznał, że miał z nimi kontakt od 20 lat, choć zaraz dodał: ”Proszę mnie zrozumieć, zrozumieć ten rodzaj ludzi, między którymi przebywałem, artyści i filmowcy… We Włoszech, w Holandii”. Miła recenzja środowiska, które stanęło za nim murem, choć z tego, co wiem, krzywdząca.
Towarzystwo spod ciemnej gwiazdy Wkrótce potem senator przekonywał, że biały proszek, który wdychał za pomocą zrolowanego banknotu, i po którym przez kilka godzin leżał nieprzytomny, to... sproszkowane lekarstwo. Jeśli tak było w istocie, czemu odmówił badania na obecność w organizmie narkotyków? Prokuratura nie uwierzyła zapewnieniom i ostatecznie postawiła mu 7 zarzutów. Zdumiewają także wyjaśnienia mecenasa na temat spotkania z prostytutkami. “Na parkingu podeszła do mojego samochodu dziewczyna i zaczęła rozmawiać” - twierdził, przy czym powszechnie wiadomo, że parking przy Marriotcie to jeden z bardziej znanych punktów operacyjnych prostytutek. Jak to się stało, że przyzwoity podobno człowiek, znany prawnik i “autorytet moralny” wyrusza w podobne miejsca, potem zaprasza córy Koryntu do domu i, jak twierdzi prokuratura, częstuje kokainą? “Podwójne życie senatora”, trawestując tytuł filmu, do którego Piesiewicz napisał scenariusz, to dobry szyld literacki czy filmowy, ale to nie była fikcja, lecz życie! Może wymagam zbyt wiele, niemniej wolałabym, żeby senator reprezentujący mnie w wyższej izbie parlamentu nie bratał się z towarzystwem spod ciemnej gwiazdy. Ale kiedy zostaje schwytany in flagranti, wziął na siebie, choć trochę odpowiedzialności za to, co się stało. A on wciąż hamletyzuje: “Czy ja mogę sobie coś zarzucić? – i odpowiada: “Tak, naiwność, lekkomyślność”. “Musiały mi coś wrzucić do drinka!” – powiedział nawet kiedyś. Jednak filmy zrobione komórką przeczą jego zapewnieniom: do momentu inhalowania “lekarstwa” brał w zdarzeniu czynny udział, bywał nawet inicjatorem pewnych działań.
Senacka hańba Ambiwalentne były także zabiegi Piesiewicza wokół immunitetu. Najpierw zrzekł się przywileju, ale zaraz potem napisał do komisji senackiej poufny list, w którym wycofał się z poprzedniej decyzji. A potem nastąpiło zdarzenie, które stanowi czarną plamę na honorze Senatu: w głosowaniu nad uchyleniem Piesiewiczowi immunitetu, mimo zarzutów prokuratorskich, większość zagłosowała za jego utrzymaniem, w tym dwóch zasłużonych senatorów PiS, Zbigniew Romaszewski i Piotr L. Andrzejewski. I w ten sposób śledztwo zostało automatycznie umorzone. Mogę zrozumieć, że obaj parlamentarzyści kierowali się dawnymi zasługami Piesiewicza, kiedyś znakomitego obrońcy opozycji antykomunistycznej, a także oskarżyciela posiłkowego w procesie zabójców księdza Popiełuszki i obrońcy w sprawie płk. Kuklińskiego, ale nasuwa się pytanie: czy i na ile dawne zasługi mogą usprawiedliwić, więcej, unieważnić aktualne łamanie prawa? Owszem, mogą być okolicznością łagodzącą. I na to może Piesiewicz, jeśli stanie przed sądem, liczyć.
Konieczność czyśćca A jaką postawę przyjął sam zainteresowany? Najpierw wziął bezpłatny urlop, zawiesił swoje członkostwo w Klubie Parlamentarnym PO i wyjechał za granicę. Podobno pracował wtedy nad scenariuszem części tryptyku o trzech cnotach teologicznych “Wiara”, ”Nadzieja” i “Miłość” oraz nową wersją “Dekalogu”. Po półtora roku udzielił wywiadu dla TV Religia, gdzie już całkiem bezceremonialnie zrzucał całą winę na obie prostytutki i ich protektora “Niemca”, zresztą awanturnika spod Krzyża Pamięci na Krakowskim Przedmieściu. ”Nazwijmy to kryminalny incydent, dokonany przez złych ludzi, bardzo pazernych, z ogromnym tupetem” – skarżył się łzawo. A zapytany czy przypadkiem sam nie sprowokował tego “kryminalnego incydentu”, odparł: ”Nie, przecież nie można dokonać prowokacji przeciwko sobie”. Wspomniał, że oczekuje od opinii publicznej “wybaczenia lekkomyślności przy tym incydencie”, na co można odpowiedzieć krótkim: wybaczenie już jest, pod warunkiem, że stanie przed sadem, opowie jak było, podda się werdyktowi, a potem zrezygnuje z kandydowania do parlamentu. Ma przecież dwa inne zawody, w których się sprawdził. Parlamentarzysta cieszy się prestiżem połączonym z wieloma przywilejami, ale to przede wszystkim służba społeczna. Piesiewicz po wyborach składał przysięgę, gdzie obiecywał ”rzetelnie i sumiennie wykonywać obowiązki wobec Narodu… przestrzegać Konstytucji i innych praw Rzeczypospolitej Polskiej”, czego nie dopełnił. Oczekuję, że w Senacie znajdą się ludzie bez “kryminalnych incydentów”, którzy nie biorą narkotyków, nie zadają się z półświatkiem i nie próbują, korzystając z uprzywilejowanej sytuacji, postawić się ponad prawem. Takie słabości, jak niekonwencjonalny seks, alkoholizm czy skłonność do narkotyków, są u osób publicznych zawsze groźne, bo czynią ich podatnymi na szantaż służb specjalnych czy kryminalistów, – co stało się i tym razem. “Chciałbym jeszcze trochę nieba!” – mówił Piesiewicz w wywiadzie dla „Plusa Minusa”. Owszem, ale jak mówi chrześcijańska nauka Kościoła, najpierw czyściec. Mocne postanowienie poprawy, spowiedź szczera, żal za grzechy. Przestać użalać się nad sobą, zrzucać winę na okoliczności, nie stawiać przed moralnymi dylematami kolegów z Senatu, bronić pryncypiów, a nie narażać je na szwank.
Wzorce dojrzałych demokracji Wszędzie na świecie zdarzają się obyczajowe skandale, ale na Zachodzie istnieją mechanizmy, które pomagają wyeliminować skompromitowanych celebrytów z życia publicznego. Oto sprawa Angusa Deyntona, bardzo popularnego prezentera serii BBC „Have I Got News For You”. Pewnego dnia tabloid przyłapał go wciągającego nosem “ścieżkę” białego proszku z kształtnej piersi prostytutki. Ale - po pierwsze - Deynton nie próbował dowodzić, że było to “sproszkowane lekarstwo”, po drugie - BBC, choć bardzo liberalna, szybko zerwała z nim kontrakt, dając sygnał środowisku i społeczeństwu, że zażywanie narkotyków jest naganne. Na koniec zapraszam do Westminsteru. Przełom roku 1993-1994: prasa ujawniła, że minister ochrony środowiska naturalnego Tim Yeo ma pozamałżeński romans z młodą i atrakcyjną prawniczką Julia Stent, z którego urodziła się córeczka. Yeo, nie czekając na wsparcie kolegów, podał się do dymisji. W tym samym mniej więcej czasie musiał odejść minister transportu lord Caithness. Powód? Żona dowiedziała się, że ma romans z hostessą Jan Fitzalan-Howard i popełniła samobójstwo. A bardzo popularny do niedawna polityk David Meller, były minister kultury i dziedzictwa narodowego, po ujawnieniu romansu z Antonią de Sanchą, aktorką filmów soft porno, musiał zgłosić rezygnację ze stanowiska. W dojrzałych demokracjach tak ten mechanizm działa: osoba publiczna jak saper, myli się tylko raz. Zgrzeszyłeś, musisz pożegnać się z karierą, przynajmniej na jakiś czas. Chodzi o obronę wzorców moralnych, obyczajowych, prawnych, kształtowanych przez wieki, które są naszym wspólnym dorobkiem i których ignorowanie pogrąża wspólnotę w cywilizacyjnym chaosie. I w imię tych wartości skompromitowany polityk winien stanąć przed sądem, wysłuchać wyroku i, jeśli trzeba, poddać się karze. Tylko na takich czeka potem “niebo”. Elżbieta Królikowska-Avis
92. rocznica I powstania śląskiego. Śląsk zawsze chciał do Polski Powstanie było spontanicznym zrywem polskiej ludności chcącej przyłączenia regionu do Polski. Upadło po 10 dniach, przygotowało jednak grunt do następnych powstań w kolejnych latach. Obchody rocznicy odbędą się m.in. po południu w tyskiej dzielnicy Czułów, przy stojącym tam od ponad roku nowym Pomniku Powstańców Śląskich. Pierwotny pomnik, wzniesiony w 1937 r., w miejscu śmierci jednego z pierwszych poległych powstańców, czułowianina Franciszka Mroza, został zniszczony przez hitlerowców w 1939 r., a jego twórca, również powstaniec, Józef Deda, zginął w obozie koncentracyjnym. W 2008 r. podczas prac kanalizacyjnych natrafiono na pozostałości pomnika. Decyzją miejskiego samorządu pomnik odtworzono w podobnej formie - odsłonięto go podczas ubiegłorocznych obchodów święta 3 Maja. Przedstawia orła z rozpostartymi skrzydłami umieszczonego na kilkumetrowej kolumnie. Złożenie kwiatów przed pomnikiem poprzedzi o godz. 17. msza w intencji poległych Powstańców Śląskich i ich rodzin w miejscowym kościele Krzyża Świętego. I powstanie śląskie wybuchło w nocy z 16 na 17 sierpnia 1919 r. i objęło tereny powiatu rybnickiego i pszczyńskiego oraz część okręgu przemysłowego. Na jego czele stanął śląski działacz polityczny Alfons Zgrzebniok, który wraz ze swoim sztabem przebywał w Sosnowcu. Bezpośrednią przyczyną wybuchu powstania była masakra górników z kopalni "Mysłowice", którzy domagali się zaległych wypłat. Kiedy 15 sierpnia 1919 r. tłum wtargnął przez bramę, niemieckie wojsko otworzyło ogień. Zginęło wtedy siedmiu górników, dwie kobiety i trzynastoletni chłopiec. Na Śląsku wrzało jednak wcześniej. W maju na konferencji pokojowej w Wersalu zadecydowano, że o przynależności atrakcyjnych gospodarczo terenów Śląska przesądzi plebiscyt. Wobec trudności gospodarczych w regionie pracę przerwało 40 kopalń. Górnicy nie otrzymywali pensji, więc zdecydowali się na strajk generalny. Dzień po masakrze mieszkańcy śląskich miast zaczęli atakować posterunki Grenschutzu - niemieckiej straży granicznej. Jedne z pierwszych potyczek stoczono wokół Czułowa i Tychów. Powstańcy opanowali m.in. Tychy, Radzionków, Piekary i część Katowic, w tym dworzec kolejowy w Katowicach-Ligocie. Niemcom udało się wkrótce odbić te punkty. Wobec przewagi wroga, 24 sierpnia dowódcy Powstania wstrzymali walki. Nieprzygotowane organizacyjnie powstanie nie zakończyło się sukcesem politycznym, zwróciło jednak uwagę międzynarodowej społeczności na sprawę Śląska. Pod jej naciskiem Niemcy ogłosili amnestię dla uczestników powstania. Za kilka dni przypada również rocznica wybuchu II powstania śląskiego (19 sierpnia 1920 r.). Tym razem nie wybuchło ono spontanicznie, lecz zostało ogłoszone przez Dowództwo Główne Polskiej Organizacji Wojskowej Górnego Śląska i Polski Komisariat Plebiscytowy. Głównym celem drugiej walki zbrojnej Ślązaków było wyparcie niemieckiej Policji Bezpieczeństwa z obszaru plebiscytowego i zastąpienie jej strażą obywatelską, a następnie - nowo utworzoną policją plebiscytową. 24 sierpnia 1920 r. Międzysojusznicza Komisja Plebiscytowa ogłosiła rozwiązanie niemieckiej policji i powołała Policję Górnego Śląska o polsko-niemieckim składzie. Powstańcy uzyskali też zapewnienie ukarania przywódców antypolskich ekscesów i usunięcie z obszaru objętego plebiscytem osób, które przybyły tam po 1 sierpnia 1919 r. Trzecie powstanie śląskie wybuchło w nocy z 2 na 3 maja 1921 r. Było reakcją na niekorzystny dla Polski werdykt interpretującej wyniki Międzysojuszniczej Komisji Plebiscytowej - Polska miała otrzymać tylko powiaty pszczyński i rybnicki. W wyniku powstania Rada Ambasadorów zdecydowała o korzystniejszym dla Polski podziale Śląska. Z terenu objętego plebiscytem do Polski przyłączono 29 proc. obszaru i 46 proc. ludności. (PAP) / Skaj
Za rządów Tuska, szkoła coraz droższa. "Same książki kosztują 25-30% drożej niż w roku poprzednim"
1. Szybkimi krokami zbliża się początek nowego roku szkolnego i rodzice dzieci w wieku szkolnym w księgarniach dowiadują jak kosztowne będzie w tym roku pójście ich latorośli do szkoły. Same książki kosztują 25-30% drożej niż w roku poprzednim. Koszt książek dla ucznia pierwszej klasy to minimum 300 zł, gimnazjalisty 400-500 zł, licealisty 600-700 zł, to średnio 60-100 zł więcej niż rok wcześniej. Wzrost cen to między innymi efekt wprowadzenia 5% VAT na podręczniki szkolne (do tej pory obowiązywała stawka zerowa), a także nasilonych procesów inflacyjnych (roczna inflacja na poziomie, 5%) co powoduje, że producenci książek i handlowcy próbując zachować dotychczasowy poziom dochodów, podnieśli ceny o blisko jedna trzecią. Ale przecież podręczniki to zaledwie część kosztów związanych z pójściem dziecka do szkoły. Niezbędne są przybory szkolne, zeszyty, tornistry, a także nowa odzież i obuwie. Szacuje się, że pełne wyposażenie dziecka do szkoły od książek po ubranie i to przy korzystaniu z tanich sklepów będzie kosztować od 1000 do 1500 zł
2. Wzrost cen wyposażenia szkolnego odczują rodzice wszystkich 6,5 mln dzieci, które w tym roku rozpoczną rok szkolny, ale w sposób szczególny rodzice w rodzinach niezamożnych i w rodzinach wielodzietnych. Na trójkę dzieci w tym roku trzeba wydać przynajmniej 3 tysiące i to są dla tych rodzin ogromne pieniądze, nawet, jeżeli część z nich skorzysta z zakupu używanych książek. Nie wszyscy jednak mają taką możliwość po na skutek ciągłych zmian programowych, co roku zmieniają się podręczniki i w związku z tym konieczne jest kupowanie nowych książek. Jeżeli jeszcze weźmiemy pod uwagę, że jak podaje GUS w dorocznym raporcie o skali ubóstwa w roku 2010, ponad 2,2 mln Polaków żyje w skrajnym ubóstwie i w tym ponad 600 tysięcy to są dzieci w wieku szkolnym, to trudno sobie wyobrazić, aby te rodziny były w stanie odpowiednio wyposażyć swoje dzieci w podręczniki i przybory szkolne.
3. W tej dramatycznej sytuacji z pomocą dla tych rodzin najuboższych powinno pospieszyć państwo, ale niestety rząd Tuska tę pomoc raczej ogranicza. Ministerstwo Edukacji, mimo, że od 2 lat wprowadza reformy programowe i w związku z tym kolejne roczniki szkolne, których to dotyczy mogą korzystać tylko z nowych podręczników, wycofało się z deklaracji dostarczenia tym uczniom darmowych podręczników. Od 5 lat nie był waloryzowany próg dochodów na osobę w rodzinie upoważniający do zasiłków rodzinnych (obecnie 351 zł) i innych form wsparcia socjalnego (w tym szkolnych stypendiów socjalnych), co powoduje, że zasiłki rodzinne w 2004 roku popierano na 5,5 mln dzieci, a już w roku 2009 tylko na 3,3 mln dzieci. Oznacza to radykalne zmniejszenie liczby dzieci, które mogą korzystać z dopłat do książek w ramach tzw. wyprawek, które w tym roku wynoszą 180 zł dla uczniów podstawówek i 325 zł dla uczniów gimnazjum. Gwałtownie zmniejsza się także ilość uczniów korzystających ze stypendiów socjalnych wypłacanych w ramach Narodowego Programu Stypendialnego na realizację, którego przeznaczane są środki unijne. Jeszcze w roku 2007 z tych stypendiów korzystało aż 1,3 mln uczniów, w nadchodzącym roku szkolnym może to być najwyżej 500 tys. uczniów.
4. Mimo, że ta sytuacja jest rządzącym znana, w tym roku nie było nawet próby zmierzenia się z tymi problemami w edukacji. Z całą bezwzględnością skutki radosnej twórczości Pani Minister Hall i całego rządu Donalda Tuska, zostały przerzucone na rodziców dzieci. Część z nich zapewne zaciśnie zęby, ograniczy wydatki na inne cele i sfinansuje wydatki związane z edukacją swoich dzieci. Ale coraz większa część nie ma już żadnego pola manewru w swoich domowych budżetach i bez pomocy państwa sobie nie poradzi. Chyba, że rząd Tuska chce doprowadzić do sytuacji, w której część dzieci, nie będzie uczęszczać do szkoły ze względu na sytuację materialną swoich rodziców.
Zbigniew Kuźmiuk
Raczkowski w Przekroju sięgnął dna. "A więc wszystko jasne. Przeklęci w oczach "artysty", bo zginęli z Kaczyńskim. Nieuki. Tłumoki. Winni" Kiedy czekałem dziś na stacji paliw w kolejce do kasy mój wzrok przykuła okładka "Przekroju", dla którego tematem tygodnia były "Sekswakacje po polsku. Nowe kierunki podbojów". A przecież zaledwie dzień wcześniej czytałem na portalu wPolityce.pl krótką notkę poświęconą eksponowaniu seksu w "Przeglądzie” - Pomyślałem, że to rzeczywiście trafny wniosek, iż kiedy sprzedaż siada trzeba "dorzucić seksu i morderstw". Otworzyłem tygodnik i zamarłem. Marek Raczkowski, ekspert od wtykania polskich flag w psie odchody w bezwzględny sposób wyraził swoje przekonanie o winie polskiej załogi samolotu rządowego Tu-154M 101, który rozbił się 10 kwietnia 2010 roku pod Smoleńskiem. Jego rysunek zamieszczony na połowie strony przedstawia kokpit ze wskaźnikami opisanymi w języku rosyjskim. Na szybie wisi ściąga, pozwalająca przetłumaczyć cyrylicę na litery naszego alfabetu. W centralnym punkcie tablicy przyrządów wściekle mruga napis, który po odszyfrowaniu brzmi "PULL UP!". I tyle wystarczy, by rozśmieszyć czytelników pisma. Bo nie ma znaczenia, ile godzin na Tupolewach wylatał kapitan Protasiuk, nie ma znaczenia, że załoga porozumiewała się po rosyjsku bez problemów, nie ma znaczenia, że od dnia wypadku wiemy, że informacja o barierach językowych była kłamstwem. Dla pana Raczkowskiego to wszystko czcze gadanie. Podłość. Marność. Żal. Kilka miesięcy temu w tygodniku "Wprost" Piotr Najsztub przeprowadził wywiad z Raczkowskim. Tam rysownik powiedział:
"Wszystkie rysunki robię przeciw Kaczorom. Nawet, jak ich jeszcze nie było, to już je robiłem przeciwko nim. Moje wszystkie rysunki są przeciw temu, co oni reprezentują." A więc wszystko jasne. Przeklęci w oczach "artysty", bo zginęli z Kaczyńskim. Nieuki. Tłumoki. Winni. Można pluć na polski mundur, można deptać polskie dystynkcje sponiewierane w smoleńskim błocie, można szargać dobre imię polskich oficerów. Można wszystko. Dzisiaj. Jeszcze. Kto da więcej? Gardzę takimi, jak pan, panie Raczkowski. Tomasz Rakowski
ONI żerują na wygodnictwie Zaobserwowałem ciekawe zjawisko. W PRL 90% „obywateli” obywało się bez prawdziwych wiadomości, wierząc reżymowej prasie i TVP. Natomiast pozostałe 10% z zapałem, mimo trzasków i zakłóceń wysłuchiwało „Radio Wolna Europa”, Głosu Ameryki”, „Radio Madryt” czy nawet „Radio Tirana”. Dziś nikt – na razie przynajmniej –nie zagłusza internetu; ale nadal 90% „obywateli” obywa się bez prawdziwych wiadomości, ślepo wierząc reżymowym mediom. Po prostu: wygodnictwo. Miejmy nadzieję, że w miarę kryzysu te 90% skurczy się do 85%... Aha: parę dni temu z jakichś powodów obejrzałem dzienniki TVN i TVP. Ze zdumieniem stwierdziłem, że podają TE SAME wiadomości i opisują je TYM SAMYM językiem!!!
Refleksje po dyskusji z p. Szwedem Ci, co chcą nas zniewolić, zawsze starają się nas przekonać, że nasze problemy indywidualne to „problem społeczny”. W dyskusji ze mną (we wtorek w PolSat NEWS) p. Dariusz Szwed (Zielony, SLD) tłumaczył, że na drogach ginie 4000 ludzi rocznie „i to jest bardzo poważny problem społeczny, który powinniśmy rozwiązać”. Tymczasem nie jest to żaden „problem społeczny”. Każdy kiedyś musi umrzeć. Czy to też jest „problem społeczny”? Problem społeczny powstałby, gdyby ludzi zabijano – lub na te drogi wypędzano siłą. Tymczasem ludzie dobrowolnie wybierają mniej bezpieczną jazdę samochodem - niż bezpieczniejszą, koleją. Więc oni w ten sposób rozwiązują swój problem – jak dostać się z miejsca A do miejsca B – i tyle. Oczywiście właściciel dróg – chwilowo, niestety, państwo – powinno utrzymywać te drogi w stanie przyzwoitym. Jednak celem, dla którego buduje się drogi i samochody nie jest bezpieczeństwo, tylko szybkość przemieszczania! I tyle „problemu”. A p. Szwed jest żywą ilustracją twierdzenia, że "Zielony" to niedojrzały Czerwony. JKM
Idee mają konsekwencje Adam Mickiewicz w młodości radził: „Mierz siły na zamiary – nie zamiar podług sił”. Zasadniczo jest to wskazówka słuszna. Należy mieć śmiałe zamierzenia – i patrzeć, czy starczy nam środków, co robią „pozytywiści” – a nie rezygnować z jakichkolwiek marzeń, bo nie ma środków. Gdyby śp. Henryk Ford tak myślał, to samochód nigdy by nie powstał. Niestety, to słuszne hasło w polityce czasów d***kracji zostało wypaczone. Drogi romantyków i pozytywistów rozeszły się całkowicie. Romantycy przestali mierzyć! Jeden narwany facet, Piotr Wysocki (wyjątkowy nieudacznik zapewne: w wieku 33 lat był dopiero podchorążym!) Wywołał Powstanie Listopadowe. Konsekwencją było: detronizacja Króla Polski, wojna polsko-rosyjska – i utrata przez Królestwo niepodległości. Pozytywiści polscy rwali sobie włosy z głowy i narzekali, że Cesarz nie kazał Wysockiego przykładnie rozstrzelać – natomiast romantycy bredzili, że to powstanie dało Polakom jakąś mistyczną siłę, dzięki której „Pod męką ciał - leżący Duch” - itd.
Konsekwencją było tzw. Powstanie Styczniowe. To od początku nie miało praktycznie żadnych szans. Skończyło się utratą przez Królestwo Polskie autonomii i przeróbką go na Kraj Przywiślański. Tym niemniej romantycy wychwalali Czyn – i nieszczęsny śp. Aleksander Głowacki (ps. „Bolesław Prus”) wypisywał tony inkaustu by walczyć z tymi mrzonkami. Bo jest to zjawisko typowe: jak człowiek robi głupstwo – to potem wmawia w siebie, że jednak miało ono jakiś Głębszy Sens. Bo nie chce się przyznać przed sobą, że był kompletnym idiotą. Konsekwencją tej katastrofy było nawrócenie się Polaków na pozytywizm - gdy tzw. „legiony” śp. Józefa Piłsudskiego witała je niechęć (wyrażona jawnie w piosence „Pierwsza brygada”) – a warszawiacy ze łzami w oczach żegnali opuszczające stolice wojska carskie. Ludzie mieli dość „zbrojnych czynów”. Tym niemniej powstała II Rzeczpospolita. Powstała wskutek niesłychanego zbiegu okoliczności. Upadły dwa znienawidzone przez socjalistów „więzienia narodów” - znienawidzone przez Piłsudskiego Imperium Wszechrusi i Austro-Węgierskie C-K – które Adolf Hitler uważał za narzędzie wyzysku części narodu niemieckiego będącego pod berłem Habsburgów przez Słowian, Węgrów i Rumunów. Upadło więzienie narodu polskiego, – czyli Cesarstwo Niemieckie i Królestwo Prus – a Woodrow Wilson ogłosił program „samostanowienia narodów”. „Legiony” nie miały z tym NIC wspólnego. Niepodległość otrzymały również: Bułgaria, Rumunia, Czechosłowacja, Estonia, Litwa, Łotwa, Węgry a nawet „Wolne Miasto Gdańsk”. Piłsudski – tak nawiasem: agent austriacki i niemiecki – był w tym czasie przechowywany w zamrażarce w Magdeburgu – i wypuszczony potem na Polskę dokładnie tak, jak inny agent niemiecki, Lenin, zawieziony został do Rosji w zaplombowanym wagonie. Władzę objęli „piłsudczycy”. Opanowali media i szkolnictwo - i za wszelką cenę starali się zatrzeć agenturalne pochodzenie swojej władzy (tak, jak obecna władza chce zatrzeć swoją agenturalną przeszłość powołując się na „Solidarność”!) - podkreślając „czyn legionowy”,. Piłsudski zresztą osobiście był wielbicielem Powstania Styczniowego – a także najbardziej wg, śp. Kajetana Koźmiana, zbrodniczej książki polskiej, czyli „Konrada Wallenroda”. Idee mają jednak głębsze konsekwencje. Konsekwencją wychwalania Powstania Styczniowego było Powstanie Warszawskie. W porównaniu z nim „styczniowe” było znakomicie zorganizowaną imprezą: ostatecznie szlachta miała po domach sporo broni, jakością często przewyższającej uzbrojenie wojsk cesarskich... Powstanie Warszawskie było kretynizmem kompletnym. Zginęło 2 000 Niemców, 20.000 powstańców i 200 000 cywilów – by nie wspomnieć o ruinie miasta. I o tym, że Polacy stracili wiarę w Rząd „londyński”, który dopuścił do tej katastrofy – i (niechętnie) uznawali racje komunistów. Tym niemniej romantycy nadal wychwalają to powstanie – i, jak się wydaje, znów mają w społeczeństwie przewagę, bo opanowali media. Ciekawe, jaka będzie następna katastrofa? JKM
Bydło się zegziło Bywając przed kilkudziesięciu laty we Francji, gdzie pracowałem, jako gastarbeiter, miałem niekiedy nieprzyjemne wrażenie, jakby niektórzy moi koledzy z pracy niewiele różnili się od zwierząt. Wprawdzie umieli korzystać na przykład z telefonu, czy grać w elektryczny bilard itp., ale podobno naukowcy mogą takich rzeczy nauczyć również szympansa, więc to nie jest dostateczny argument na przynależność do rodzaju ludzkiego. Wrażenie to dodatkowo potęgował ich sposób porozumiewania się. Otóż o ile z przedstawicielami świata, że tak powiem, zewnętrznego, kontaktowali się językiem zrozumiałym, o tyle między sobą porozumiewali się beknięciami, w rodzaju: uuuu, eeee, yyyy... - i się rozumieli! Inna rzecz, że przy pomocy takich beknięć można przekazać bardzo proste komunikaty, na przykład: dobrze mi, niedobrze mi, chodź tu, albo: odsuń się... Bardziej skomplikowanych treści chyba przekazać się nie da, ale widać tyle wystarcza do szczęśliwego życia. To znaczy - niezupełnie, bo do szczęśliwego życia trzeba jeszcze, a właściwie przede wszystkim - wypić i zakąsić. Ale żeby wypić i zakąsić, trzeba mieć, za co. Żeby zdobyć niezbędne środki, moi koledzy, podobnie jak i ja, niekiedy pracowali. Bodajże Engels twierdził, że człowieka uczłowieczyła praca. Czyżby nigdy nie widział pracującego konia, albo bawołu? Bawołu może nie, ale konia widzieć musiał, bo wprawdzie za jego czasów w Manchesterze, gdzie miał przędzalnię bawełny, była już kolej, jednak pozostały transport odbywał się dzięki koniom. Oczywiście Engels swoim zwyczajem koloryzował, bo odkrycie, że praca uczłowieczyła człowieka, było mu potrzebne do uzasadnienia poglądu, jakoby człowiek nie miał duszy. Marks to, co innego; wprawdzie uważany jest za antysemitnika, ale jako potomek rabina, na pewno otarł się o Talmud, gdzie prawdopodobnie zapoznał się z bredniami, jakoby duszy nie mieli tylko tak zwani „goje”, ponieważ są oni tylko rodzajem człekokształtnych zwierząt, stworzonych przez Najwyższego, by służyły prawdziwym człowiekom, to znaczy - starszym i mądrzejszym. Wymyślony przez spółkę Marks&Engels komunizm stanowił praktyczną realizację tego talmudowego spostrzeżenia. Wprawdzie opierał się on teoretycznie na związku bratnim („związek nasz bratni ogarnie ludzki ród”), ale warto zwrócić uwagę, że we wszystkich „związkach bratnich”, może z wyjątkiem chińskiego czy mognolskiego, kierowniczą rolę sprawowali Żydzi. Przyczyna tego stanu rzeczy jest bardzo prosta; ważnym elementem komunistycznej ideologii jest internacjonalizm, to znaczy - przekonanie, że w obliczu walki klas przynależność narodowa nie ma żadnego, a w każdym razie - istotnego znaczenia, podobnie jak i same narody. Głupi „goje” zdaje się w to szczerze uwierzyli, bo już Stanislaw Cat-Mackiewicz zauważył, że człowiek inteligentny nie może być socjalistą, podczas gdy Żydzi - absolutnie nie i nawet w ramach partii komunistycznej organizowali się na zasadzie narodowej, rozpoznając się po zapachu, albo może jakoś jeszcze inaczej. W rezultacie tworzyli najtwardsze jądro partii, rodzaj partii wewnętrznej, potocznie określane mianem żydokomuny. „Goje” byli traktowani przez żydokomunę, jako swego rodzaju bydło robocze, a najjaśniej tę myśl sformułował Naftali Aronowicz Frenkiel w spiżowym zdaniu, iż „z więźnia musimy wycisnąć wszystko w pierwsze trzy miesiące; potem nic nam po nim”. W ten oto sposób Marks dokonał syntezy komunizmu i talmudyzmu, która w postaci socjalizmu realnego funkcjonowała, jako-tako dopóty, dopóki „goje” nie zorientowały się, o co chodzi naprawdę. Ale wtedy już było za późno, bo starsi i mądrzejsi przetestowali już nowy wynalazek w postaci pieniądza fiducjarnego, to znaczy pieniądza nierespektującego standardu złota. Takie wspomnienia naszły mnie na widok telewizyjnych zdjęć z rozruchów w Totenham - dzielnicy Londynu zamieszkałej w większości przez imigrantów, przeważnie kolorowych. Zaczęły się od śmierci handlarza narkotyków, którego policjanci zastrzelili po tym, jak otworzył do nich ogień. Czarni, szarzy i biali rzezimieszkowie najpierw ruszyli z demonstracją pokojową, ale wkrótce instynkty przeważyły i dzielnicę ogarnęła fala przemocy, gwałtów, grabieży i pożarów. Telewizyjny komentator zwrócił uwagę na przyjętą od kilku lat taktykę policji; w przypadku takich zamieszek, izoluje ona rejon nimi objęty i w zasadzie czeka, aż wszystko skończy się samo. Jest to zachowanie zupełnie inne niż opisane w opowiadaniu „Tajfun” Józefa „Conrada” Korzeniowskiego, gdzie kapitan Mac Whirr, nawet w obliczu zagłady statku nie mógł tolerować sytuacji, że pod pokładem chińscy kulisi walczą na śmierć i życie o rozsypane srebrne dolary i posłał marynarzy, by ich spacyfikowali. Najwyraźniej Mac Whirr i siebie i Chińczyków traktował jak ludzi, podczas gdy londyńska policja, podobnie zresztą jak większość pozostałych policji świata, traktuje zbuntowanych „braci” jak znarowione bydło, które należy zostawić w spokoju aż się wygzi, zmęczy i wróci do wspólnej obory, więc trzeba tylko zapobiegać rozprzestrzenianiu się zniszczeń. Oficjalnie tłumaczy się to względami humanitarnymi, ale to oczywista nieprawda, bo chodzi tylko o to, by niepotrzebnie nie poturbować bydełka, będącego przecież przedmiotem intensywnej eksploatacji przy pomocy fiducjarnego pieniądza, finansowych grandziarzy, enigmatycznie określanych mianem „rynków”, no i rządów, które przez tymi „rynkami” skaczą z gałęzi na gałąź. Stronę duchową przedsięwzięcia można było zobaczyć na zakończonym właśnie festiwalu Woodstock „Jurka” Owsiaka, którego uczestnicy przykładnie wytarzali się w błocie. W ten oto sposób nakreślona przed stuleciami talmudyczna idea jest właśnie realizowana w skali niemal światowej i to nawet bez specjalnego terroru, bo postępowi „goje” uwierzyli, że nie mają duszy, co od strony organizacyjnej należy uznać za spore osiągnięcie. SM
Pani minister zgorszona Wypowiedziany przez JE abpa Andrzeja Dzięgę w kazaniu podczas mszy świętej dla pielgrzymów przybyłych na Jasną Górę 15 sierpnia pogląd, że naród w swoim państwie nie powinien być niczyim klientem, dlaczegoś zdenerwował akurat panią minister Julię Piterę, która w rządzie premiera Tuska zajmuje się bliżej nieokreślonymi obowiązkami, nazywanymi „walką z korupcją”. Zdenerwowanie tym dziwniejsze, że pogląd wypowiedziany przez Jego Ekscelencją, to „oczywista oczywistość”. Jedynym wyjaśnieniem mogłaby być okoliczność, że rząd premiera Tuska, w którym pani Pitera uczestniczy, wpycha Polskę na drogę wasalizacji wobec strategicznych partnerów. W takiej sytuacji nawet oczywiste oczywistości mogą okazać się niebezpieczne, bo zwracają uwagę obywateli na sprawy, które rząd chciałby jak najdłużej przed nimi ukryć. Szczególnie niebezpieczne jest otwarte mówienie o tym przed wyborami, w których Platforma Obywatelska nie ma swoim zwolennikom do zaoferowania właściwie już niczego, poza zapewnieniem, że nie jest Prawem i Sprawiedliwością. Ta różnica jednak wcale nie jest taka duża, jak się wielu ludziom wydaje i stąd - jak sądzę - nerwowość pani minister. Jej irytacja mogła się dodatkowo zwiększyć z powodu innego zdania wygłoszonego podczas wspomnianego kazania - że państwo powinno służyć narodowi, a nie partiom. Tymczasem pani minister Pitera jest znakomitym przykładem wykorzystywania państwa do służenia już nawet nie partii, ale pojedynczym osobom. Jak pamiętamy, w „gabinecie cieni” Platformy Obywatelskiej Julia Pitera miała być ministrem sprawiedliwości. Potem jednak Siły Wyższe nastręczyły premieru Tusku na ten resort pana Zbigniewa Ćwiąkalskiego, więc dla pani Pitery trzeba było wymyślić jakieś stanowisko - oczywiście operetkowe - ale z pieniędzmi już prawdziwymi. Więc skoro Jego Ekscelencja zaprezentował w kazaniu same oczywiste oczywistości, to zgodnie ze spostrzeżeniem, że nic tak nie gorszy, jak prawda - zdenerwowanie pani minister Pitery jest całkowicie zrozumiałe.
SM
TU-154M PLF101 - особо важный рейс литера "А" cz.1 "Zdaniem strony polskiej, przy stwierdzonym wysoce niezadowalającym stanie przygotowania i zabezpieczenia lotniska, samolot TU-154M o statusie HEAD (oznaczenie "A") z Prezydentem Rzeczypospolitej Polskiej oraz 95 osobami na pokładzie, nie powinien uzyskać zgody strony rosyjskiej na wykonanie operacji lotniczej na lotnisko Smoleńsk "Północny" Przyznają Państwo, że to bardzo mocne stwierdzenie, prawda? Przytoczone powyżej słowa pochodzą z polskich uwag do raportu MAK, str. 60, w których to uwagach wyraźnie widać, że sprawa oznaczenia literą "A" lotu Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, udającego się wraz z Delegacją na uroczystości rocznicowe do Katynia w dn.10.04.2010 r., budziła zrozumiałe zainteresowanie komisji badającej Tragedię Smoleńską.
Dlaczego zrozumiałe? Przypuszczam, że powodem tego zainteresowania była chęć poznania regulacji i przepisów Federacji Rosyjskiej dotyczących tego typu lotów, gdyż prawdopodobnie zakładano, że podobnie jak w Polsce, w przypadku przewozu szczególnie ważnych osób są one zdecydowanie bardziej restrykcyjnie, niż w przypadku typowych regularnych pasażerskich przewozów lotniczych. Jest to o tyle istotne, że bardzo ważną kwestią, niejednokrotnie już zresztą poruszaną przez blogerów i komentatorów zaangażowanych w niezależne śledztwo próbujące wyjaśnić, co się tak naprawdę stało w dniu 10.04.2010 r., jest podjęcie próby odpowiedzi na następujące pytania:
1. Czy lotnisko Smoleńsk Sieviernyj w ogóle powinno być dopuszczone do przyjmowania samolotów, wykonujących rejsy ze szczególnie ważnymi osobami na pokładzie, czyli tzw. "ЛИТЕРНЫЕ РЕЙСЫ" typu "A" lub/i "K"?
2. Czy w dn.10.04.2010 r. lotnisko Smoleńsk Sieviernyj, ze względu na złe warunki pogodowe, panujące na nim w godzinach porannych, uniemożliwiające bezpieczne przeprowadzenie lądowania na lotnisku tej klasy statku powietrznego oznaczonego literą "A", nie powinno zostać zamknięte?
3. Kto posiadał uprawnienia, umożliwiające zamknięcie tego lotniska ze względu na złe warunki pogodowe (zdecydowanie przekroczone WM dla lotniska), co spowodowałoby skierowanie samolotu TU154M PLF101 na lotnisko zapasowe?
4. Jeśli ktoś posiadał takie uprawnienia, a z nich nie skorzystał, mając jednocześnie świadomość przekroczonych WM dla lotniska tej klasy (biorąc pod uwagę również jego wyposażenie, czy też dokładniej jego brak - w tym przypadku brak ILS), a z drugiej strony znając status lecącego w jego kierunku samolotu - особо важный рейс литера "А" - oraz wiedząc, kto znajduje się na jego pokładzie, nie postąpił w ten sposób celowo, z premedytacją łamiąc przepisy dotyczące tego typu przelotów?
5. A może właśnie... Postąpił tak, jak mówią przepisy FR dotyczące "ЛИТЕРНЫХ РЕЙСОВ" i skierował samolot Tu154M PLF101 na jakieś lotnisko zapasowe?
Jak Państwo widzą, sprawa oznaczenia literą "A" lotu samolotu TU154M PLF101 na lotnisko Smoleńsk Sieviernyj w dn. 10.04.2010 r., wcale nie jest sprawą błahą i koniecznie powinno zostać wyjaśnione, jakiego rodzaju niosło to za sobą konsekwencje, chociażby w pracy służb ruchu lotniczego FR, jak również pozostałych (np. ochrony czy ratowniczych), odpowiedzialnych za tego rodzaju lot. Napisałem, wyżej, że kwestia oznaczenia lotu TU-154M PLF 101 literą "A" budziła zrozumiałe zainteresowanie komisji Millera; jak się, bowiem ostatnio okazało, to zainteresowanie gdzieś się ulotniło pomiędzy opublikowaniem polskich uwag do raportu MAK a finalnym ogłoszeniem raportu komisji Millera. Przyjrzyjmy się jednak temu, jak na początku to zainteresowanie komisji Millera, zawarte w polskich uwagach do raportu MAK, wyglądało:
"Zwracam się z wnioskiem o wyjaśnienie, dlaczego niektóre osoby funkcyjne, ważne z punktu widzenia pełnionej służby i bezpieczeństwa lotu, nie znały statusu lotu samolotu TU-154M, jako statusu "A"? Nie znał Kierownik Lotów, znał natomiast chorąży-dyżurny na bliższej radiolatarni (BPRM) i kierownik lotów Mińskiego RDC." (str.11) Wcześniej, na stronie 7, jest prośba o odpowiedź na pytanie, czy "AD (Aviacionnyj Dispietczer) lotniska Smoleńsk "północny" wiedział, że lot samolotu TU-154M jest OSOBOWAŻNY, a jeśli tak, to, na jakiej podstawie i kto go o tym poinformował?" (Podobne pytanie również na str.9) Odpowiedzi na te pytania NIE OTRZYMANO. str.20 - prośba o "Wyjaśnienie, dlaczego pomimo wielu uchybień stwierdzonych w czasie oblotu technicznego tego lotniska w dn.05.04.2010 r. w celu przyjęcia specjalnych rejsów wyrażono zgodę na lądowanie samolotów z ważnymi osobami na pokładzie - lotów oznaczonych literą A." Wg polskich uwag, uchybienia te dotyczyły:
- na lotnisku brakuje wieży kontrolnej (KDP), kierowanie lotami odbywa się z SKP (Punkt Startowy Dowodzenia), gdzie kierownik lotów nie ma warunków do pełnej kontroli nad sytuacją naziemną na lotnisku
- wykaz sprzętu nie jest całkowicie zgodny z normami dopuszczenia do eksploatacji lotniska państwowego (FAP-NGEAGosA-2006) i Instrukcji Eksploatacji Lotnisk w zakresie aparatury radioelektronicznej (FAP REA-2006)
- na miejscu pracy Kierownika Strefy Lądowania brak jest wskaźnika stacji radiolokacyjnej RSL o zakresie metrowym. W sztabie komendy lotniska wymienionego środka nie przewidziano
- z tych samych wskaźników korzysta jednocześnie kilka osób Grupy Kierowania Lotami
- środki obiektywnej kontroli (3 magnetofony P-500 i taśma magnetyczna) wg stanu technicznego nie odpowiadały wymaganiom dokumentów normatywnych i powinny ulec spisaniu. Jeśli ktoś miałby wątpliwości, czy na te pytania uzyskano jakąkolwiek odpowiedź, to od razu je rozwieję - WYJAŚNIEŃ NA TEN TEMAT NIE UDZIELONO. Na str. 22 znajduje się również prośba o udostępnienie procedury zabezpieczania lotów ze statusem HEAD (wg procedur rosyjskich LITERA A) - prośby tej nie uwzględniono (pytanie zostało ponowione w późniejszym czasie - str.23 - i ponownie nie otrzymano informacji nt procedur dotyczących lotów ze statusem "A") Na str.27 polskich uwag do raportu MAK możemy również znaleźć następujące stwierdzenie:
"do strony 16 Raportu (...) W żadnym punkcie Raportu MAK nie wskazał, jakie przepisy określają nadanie statusu lotu w FR (oznaczenie "K" i "A"), co one oznaczają i jakiego rodzaju szczególne traktowanie jest stosowane przy takim statusie" Nie muszę chyba pisać, że MAK na ten temat nie pisnął ani słowa? Na str.122 polskich uwag do raportu MAK zostały wymienione dokumenty nieudostępnione stronie polskiej; wśród nich są wymienione m.in. obowiązujące w FR dokumenty dotyczące organizacji i zabezpieczenia lotów szczególnie ważnych - w części dotyczącej obowiązków osób służb kierowania lotami. Czy coś się w takim razie zmieniło pomiędzy grudniem 2010, czy też styczniem 2011, a lipcem 2011, co spowodowało, że komisja Millera straciła zainteresowanie literką "A"? O ile mi wiadomo, nic się nie zmieniło, a potwierdził to sam minister MSWiA Jerzy Miller, który w wywiadzie dla papierowej "Rzeczypospolitej" z dn. 01.08.2011, tak odpowiedział na zadane przez redaktora pytania:
Red: Kiedy odpowiadaliście na raport MAK, przedstawiliście opinii publicznej listę dokumentów, których nie dała wam Rosja...
JM: Ta lista jest ciągle aktualna.
Red: To jak napisaliście raport?
JM: Gdy nie mieliśmy jakiegoś regulaminu, szukaliśmy na własną rękę, co zajmowało sporo czasu. Byliśmy w tym samym Układzie Warszawskim, więc w końcu znaleźliśmy potrzebne papiery. Ale chodzi o zasady. Jeśli strony pracują nad tą samą sprawą, to powinny sobie pomagać, a tak nie było. (...)
Cóż, nie będę panu ministrowi przypominał, jak to jego szef, pan premier Donald Tusk twierdził, że współpraca między stroną polską i rosyjską w badaniu "katastrofy" układa się wspaniale; raczej wygląda na to, że to właśnie była prawdziwa katastrofa... Pan minister Miller twierdzi, że jakieś papiery jego komisja znalazła. Czy wszystkie? Czy dotyczyły np. oznaczania przez władze FR ważnych lotów literami "A" lub "K" i ustalenia, jakie niesie to za sobą konsekwencje? Nie wiadomo, bo minister "zapomniał" dołączyć listę takich znalezionych "papierów" do swojego "raportu". W każdym razie jego komisja w swoim "raporcie" sprawę обеспечения особо важных рейсов (полетов) литера "А" w zasadzie pominęła, choć, jak to później wykażę, nie do końca... Ja w każdym razie nie jestem usatysfakcjonowany wyjaśnieniami ministra Millera; jeśli Państwo również mają, co do nich wątpliwości, to zapraszam do dalszej lektury, tym bardziej, że liczę również na Państwa cenne uwagi i podpowiedzi. W raporcie MAK (w notce będę się posługiwał jego polskim tłumaczeniem), na str. 15 możemy przeczytać następujący opis postępowania władz FR w sprawie udzielenia zgody na przelot TU154M PLF101 w dn. 10.04.2010 r. do Smoleńska:
"22 marca 2010 roku do Trzeciego Europejskiego Departamentu Ministerstwa Spraw Zagranicznych Federacji Rosyjskiej z Ambasady Rzeczpospolitej Polskiej w Federacji Rosyjskiej zostało przesłane pismo o numerze PdS 10-14-2010 z załączonymi dwoma zapotrzebowaniami na wykonanie nieregularnych (jednorazowych) lotów w przestrzeni powietrznej Federacji Rosyjskiej 10 kwietnia 2010 roku. Zgodnie z zapotrzebowaniami na 10 kwietnia 2010 roku planowano dwa rejsy po trasie Warszawa (EPWA) – Smoleńsk „Północny” (XUBS) – Warszawa (EPWA) samolotów Tu-154M (b/n 101, rejs PLF 101) i Jak 40 (b/n 044, rejs PLF 031). Jako cel lotu wskazano: „wizyta delegacji polskiej na czele z Prezydentem Rzeczpospolitej w Katyniu i udział w uroczystościach w Miejscu Pamięci”. W piśmie Ambasady Rzeczpospolitej Polskiej w Federacji Rosyjskiej zawarta była prośba o zapewnienie obsługi na lotnisku w Smoleńsku oraz zapewnienie aktualnych planów i procedur portu lotniczego. Strona polska prosiła o skierowanie nawigatora na pokład samolotu. Powyższe zapotrzebowanie było uzgodnione z Wydziałem Organizacji i Kontroli Szczególnie Ważnych Lotów Rosaeronawigacji 31. 03. 2010. Rejs PLF 101 otrzymał oznaczenie „A”, rejs PLF 031 – oznaczenie „K”." Na początek należy więc wyjaśnić, co to są za oznaczenia i komu są nadawane:
ФЕДЕРАЛЬНАЯ АЭРОНАВИГАЦИОННАЯ СЛУЖБА
ПРИКАЗ от 12 сентября 2007 г. N 92
ОБ УТВЕРЖДЕНИИ АДМИНИСТРАТИВНОГО РЕГЛАМЕНТА ФЕДЕРАЛЬНОЙ АЭРОНАВИГАЦИОННОЙ СЛУЖБЫ ПО ИСПОЛНЕНИЮ ГОСУДАРСТВЕННОЙ ФУНКЦИИ ПО ПРИСВОЕНИЮ РЕЙСАМ ВОЗДУШНЫХ СУДОВ, ОСУЩЕСТВЛЯЮЩИХ ПЕРЕВОЗКУ ВЫСШИХ ДОЛЖНОСТНЫХ ЛИЦ РОССИЙСКОЙ ФЕДЕРАЦИИ И ИНОСТРАННЫХ ГОСУДАРСТВ, СТАТУСА ЛИТЕРНЫХ РЕЙСОВ, ОПРЕДЕЛЕННОГО ФЕДЕРАЛЬНОЙ СЛУЖБОЙ ОХРАНЫ РОССИЙСКОЙ ФЕДЕРАЦИИ
5. Литер "А" присваивается особо важным рейсам (полетам) воздушных судов специального назначения, выполняемым для обеспечения авиационных перевозок:
- Президента Российской Федерации;
- Председателя Правительства Российской Федерации, а также воздушным судам с главами иностранных государств, прибывающих в Российскую Федерацию с визитами (или следующих транзитом через территорию Российской Федерации) спецрейсами или рейсами по расписанию.
6. Литер "К" присваивается специальным рейсам (полетам) воздушных судов, предназначенным для:
- перевозки лиц, подлежащих охране в соответствии с действующим законодательством Российской Федерации, по отдельным распоряжениям Президента Российской Федерации, специальными, чартерными рейсами или рейсами по расписанию авиапредприятий Российской Федерации;
- перевозки глав правительств или правительственных делегаций иностранных государств, выполняемых в Российской Федерации по отдельным распоряжениям Президента Российской Федерации, Председателя Правительства Российской Федерации спецрейсами, чартерными рейсами и рейсами по центральному расписанию;
- обеспечения особо важных рейсов (полетов) литера "А".
http://law7.ru/base06/part5/d06ru5590.htm
Przytoczony powyżej dokument jest jednym z ważniejszych, na których się będę opierał w tym opracowaniu, choć nie jedynym; powrócę do niego w dalszej części mojego tekstu. Wynika z niego, że lot TU-154M PLF101 został oznaczony, jako rejs specjalny, "osobo-ważny" i w ten sposób powinien być traktowany przez wszystkie odpowiedzialne za jego organizację, zabezpieczenie i realizację służby Federacji Rosyjskiej. Powróćmy jednak z powrotem do raportu MAK; przytoczę, znajdujące się na str.16/17 fragmenty, dotyczące tragicznych wydarzeń tamtego dnia:
"10.04.2010 załoga specjalnego pułku lotniczego WWS Rzeczpospolitej Polskiej w składzie dowódca statku powietrznego, drugi pilot, nawigator i technik pokładowy wykonywała nieregularny międzynarodowy rejs PLF 101 oznaczenie „A” samolotem Tu-154M b/n 101 przewożąc pasażerów po trasie Warszawa (EPWA) – Smoleńsk „Północny” (XUBS). Nawigatora – idera na pokładzie statku powietrznego nie było. (...)
Wykonany o 9.40 (czas wg MAK - przyp.autora) pomiar pogody wykazał, że warunki atmosferyczne: widzialność – 800 m, podstawa dolnej granicy chmur – 80 m obniżyły się poniżej ustalonego minimum lotniska (100 x 1000) do lądowania na WPP 26 wg systemu RSP + OSP.(...) Pomimo rzeczywistej pogody poniżej minimum lotniska, dowódcy statku powietrznego i samolotu, o 10.25 (czas wg MAK - przyp. autora) załoga poprosiła o „próbne” podejście. Kierując się ustaleniami AIP RF, kontroler zezwolił na wykonanie podejścia, ale następnie ostrzegł załogę o zniżaniu do wysokości nie niżej 100 m i gotowości do odejścia na drugi krąg z tej wysokości." Co to za ustalenia AIP RF, o których w tym fragmencie mowa? Na co powołuje się MAK? Na jakich podstawach zezwolono na wykonanie próbnego podejścia?
Dlaczego nie zamknięto lotniska, skoro warunki na nim obniżyły się poniżej dopuszczalnych, ustalonych dla niego, minimów? Zanim postaram się odpowiedzieć na te pytania, przytoczę wyjaśnienia znajdujące się w raporcie MAK, a dotyczące tej właśnie kwestii:
"Całkowitą odpowiedzialność za bezpieczeństwo lotu, podejście i czynności na podejściu przy warunkach meteorologicznych poniżej ustalonego minimum ponosi załoga, ponieważ jest ona ostrzeżona, że brak jest warunków do lądowania. Ten zapis dotyczy zasad wykonywania lotów międzynarodowych. W lotnictwie państwowym Federacji Rosyjskiej loty (podejścia i lądowania) według decyzji dowódcy statku powietrznego nie są realizowane. Polecenia kierownika lotów dla dowódcy statku powietrznego lotnictwa państwowego Federacji Rosyjskiej są obowiązującymi." (str.129)"Zgodnie ze AIP FR zezwolono na podejście do lądowania przy braku warunków do lądowania, ale w takiej sytuacji całą odpowiedzialność za konsekwencje ponosi załoga. Grupa kierowania lotami, wykorzystując posiadane środki radiotechniczne, dostarczała załodze informacji o położeniu statku powietrznego podczas podejścia do nakazanej wysokości." (str.130) "Zgodnie z podpunktem c) punktu 1 rozdziału AD 1.1-1 AIP FR: „Dowódcy zagranicznych statków powietrznych, wykonujący loty do Rosji podejmują samodzielnie decyzję o możliwości startu z lotniska i lądowania na lotnisku docelowym, z przyjęciem na siebie pełnej odpowiedzialności za podjętą decyzję”. 13 marca 2010 roku, „w celu właściwego przygotowania i zabezpieczenia rejsów specjalnych” samolotów z Rzeczpospolitej Polskiej, dowództwom jednostek wojskowych 21350 i 06755 były wydane wskazówki (telegram Nr 134/3/11/102/2), aby uwzględniać wymagania wymienionego wyżej punktu AIP przy wykonywaniu obsługi ruchu powietrznego. Zgodnie z dokonanymi wypisami z dzienników przygotowania do lotów członków Grupy Kierowania Lotami, dany temat wchodził w skład zasadniczych zadań i zadania do samodzielnego przygotowania, w ramach przygotowań do kierowania lotami w dniach 7 i 10 kwietnia." (str. 162/3) Jak widać, MAK sam wskazał w swoim raporcie odpowiedni punkt AIP FR, na który się powołuje; jego oryginalne brzmienie jest następujące:
c) командиры иностранных воздушных судов, выполняющих полеты в Россию, принимают самостоя тельное решение о возможности взлета с аэродрома и посадки на аэродроме назначения с возложением на себя полной ответственности за принятое решение
Co to jest AIP FR? Jest to Zbiór Informacji Aeronawigacyjnych Federacji Rosyjskiej i krajów Wspólnoty Niepodległych Państw. W dalszej części mojej notki będę korzystał z najnowszego wydania AIP FR, wydanego w jezyku angielskim oraz rosyjskim.
http://www.aviadocs.net/AIP/html/eng.htm
Biorąc pod uwagę przytoczony powyżej punkt c) można by sobie pomyśleć, że dowódca zagranicznego statku powietrznego może sobie startować i lądować na rosyjskich lotniskach w zasadzie według własnego uznania, nie zwracając w ogóle uwagi, czy jego manewry nie spowodują przypadkiem jakichś sytuacji groźnych czy też niebezpiecznych nie tylko dla pilotowanego przez niego samolotu i przewożonych pasażerów, ale chociażby dla innych statków powietrznych znajdujących się na ziemi lub w powietrzu. Gdzie tu logika, ktoś zapyta? No właśnie...
TU-154M PLF101 - особо важный рейс литера "А" Pod koniec pierwszej części mojej notki przytoczyłem stanowisko MAK, który powołując się na odpowiedni przepis AIP FR, dotyczący możliwości, czy też raczej braku możliwości zamknięcia lotniska Smoleńsk Sieviernyj w dn.10.04.2010 r., stwierdził w swoim raporcie, co następuje:
"Zgodnie z podpunktem c) punktu 1 rozdziału AD 1.1-1 AIP FR: „Dowódcy zagranicznych statków powietrznych, wykonujący loty do Rosji podejmują samodzielnie decyzję o możliwości startu z lotniska i lądowania na lotnisku docelowym, z przyjęciem na siebie pełnej odpowiedzialności za podjętą decyzję”. Punkt ten w oryginale brzmi następująco:
c) командиры иностранных воздушных судов, выполняющих полеты в Россию, принимают самостоя тельное решение о возможности взлета с аэродрома и посадки на аэродроме назначения с возложением на себя полной ответственности за принятое решение
Jednak w jednym z innych podpunktów tego rozdziału znajduje się następująca regulacja:
e) авиадиспетчерская служба аэродрома оставляет за собой право, в случае необходимости, запрещать взлет и посадку воздушных судов, но подобное право не может рассматриваться как ответственность за принятое командиром экипажа решение или контроль его правильности.
Moje tłumaczenie tego punktu jest następujące:
e) służba ATC ma prawo, jeśli uzna to za konieczne, zabronić startu i lądowania statkom powietrznym. Prawo to jednak nie może być traktowane, jako odpowiedzialność za decyzję podjętą przez dowódcę załogi lub jako kontrolę jego poprawności. ( W sensie podjęcia tej decyzji - przypis autora). Komentator Matan, w jednym ze swoich komentarzy pod pierwszą częścią mojego opracowania, zwrócił mi uwagę na inne punkty AIP FR, dotyczące kwestii lądowania oraz odpowiedzialności kontrolera ATC, znajdujące się w tych przepisach:
"2.3.8 Посадка воздушного судна производится по разрешению диспетчера ПДП (ДПСП).
Право принятия решения о производстве посадки остается за командиром воздушного судна.
2.3.10 Диспетчер обязан запретить посадку воздушного судна и дать указание экипажу об уходе на второй круг, если:
- в воздушном пространстве на пути снижения воздушного судна или на ВПП имеются препятствия,угрожающие безопасности полета;
- на предпосадочной прямой возникла угроза нарушения безопасного интервала между воздушными судами."
MATAN 0 3 | 12.08.2011 12:20 Tłumaczenie tych punktów (przez autora notki), znajdujących się w dziale ENR 1.5 AIP FR jest następujące:
2.3.8. Lądowanie samolotu odbywa się za zgodą kontrolera końcowego zbliżania (TWR). Odpowiedzialność za podjęcie decyzji o przeprowadzeniu lądowania spoczywa na dowódcy statku powietrznego.
2.3.10 Kontroler ATC musi zakazać lądowania statkowi powietrznemu oraz skierować go na drugi krąg, jeżeli:
- na ścieżce zniżania lub na pasie startowym, (czyli lądowania - przypis autora) znajdują się przeszkody mogące zagrozić bezpieczeństwu lotu;
- pojawiło się zagrożenie bezpieczeństwa lotu w postaci(niebezpiecznie bliskiej - przypis autora) separacji samolotów (podchodzących do lądowania - przypis autora)
MAK w swoim raporcie (polskie tłumaczenie str.177) ujął to w następujący sposób:
"Zgodnie z AIP FR kontroler zobowiązany jest zabronić lądowania statku powietrznego i wydać załodze polecenie odejścia na drugi krąg, jeśli:
- w przestrzeni powietrznej na drodze zniżania statku powietrznego lub na WPP znajdują się przeszkody, zagrażające bezpieczeństwu lotu;
- na prostej do lądowania powstało zagrożenie zmniejszenia bezpiecznej odległości pomiędzy statkami powietrznymi"
Nie jest to jednak całość tego punktu (2.3.10.); dalej możemy przeczytać o kolejnych obowiązkach kontrolera lotów:
Диспетчер обязан своевременно информировать экипаж о:
- превышении воздушным судном предельно допустимых отклонений по курсу и (или) глиссаде на участке предпосадочной прямой между ДПРМ и БПРМ;
- всех изменениях видимости на ВПП (видимости от 2000 м и менее) и высоты нижней границы облаков
от 200 м и ниже;
- опасных метеоявлениях на посадочной прямой
Szczególnie chciałbym zwrócić Państwa uwagę na sprawę przekroczenia maksymalnych dopuszczalnych odchyleń od ścieżki schodzenia pomiędzy dalszą a bliższą radiolatarnią; jak wiadomo, kwestia ta była szczegółowo opisana w polskich uwagach do raportu MAK, w których zarzucono stronie rosyjskiej, że odchyłki te znacznie przekraczały dopuszczalne wartości (str. 106, 112, 114-119), a kontrolerzy z wieży lotniska Smoleńsk "Północny" cały czas upewniali pilotów TU154M PLF 101, że są "na kursie, na ścieżce". Jak wynika z przytoczonego powyżej punktu, kontrolerzy z wieży lotniska Smoleńsk "Północy" powinni również informować załogę Tupolewa o KAŻDYCH zmianach warunków meteo na lotnisku (widzialności na pasie startowym oraz pułapie podstawy chmur), jak również o niebezpiecznych zjawiskach pogodowych (na lotnisku). Przypomnę w takim razie, że już o godz. 9:39-40 (wg czasu MAK - przypis autora) płk. Krasnokutski informuje przez telefon "operacyjnego", mjr. Kurtińca, że IŁ-76 został odesłany na lotnisko zapasowe (po dwóch nieudanych próbach lądowania - przypis autora), a widzialność na lotnisku wynosi 500, a może i 300 m. (nagrania z wieży-telefon, wg MAK str. 6). Czy tak złe warunki meteorologiczne, panujące na lotnisku w Smoleńsku, nie upoważniały do jego zamknięcia lub przynajmniej czasowego wstrzymania lądowań? Przecież w takich warunkach widzialności nie można było nawet stwierdzić, czy "coś" lub "ktoś" nie znajduje się na pasie startowym, zagrażając w ten sposób bezpieczeństwu lądującego samolotu! Przypominam, że pas startowy na lotnisku Smoleńsk "Północny" ma długość 2500 m, a samolot TU-154 potrzebuje ok. 2000 - 2200 m, aby bezpiecznie wylądować. A o tym, że po pasie startowym lotniska Smoleńsk Sieveiernyj "coś" lub "ktoś" nieustannie się pałętał, można przeczytać w MAK-owskich stenogramach nagrań z wieży-ukv, chociażby na str.6, z godz. 9:10 (wg czasu MAK). MAK w swoim raporcie na str.164 w ten sposób przedstawił swoje stanowisko w tej sprawie:
"Zezwoliwszy, z uwzględnieniem przepisów AIP FR, na wykonanie „próbnego” podejścia do lądowania na życzenie załogi w warunkach meteorologicznych poniżej ustalonego minimum lotniska, zespół grupy kierowania lotami w dalszym ciągu informował załogę o pozycji samolotu i warunkach meteorologicznych, zgodnie z posiadanymi możliwościami. W lotnictwie państwowym FR „próbne” podejścia do lądowania w warunkach pogodowych poniżej minimów nie są przewidziane. Decyzja dowódcy statku powietrznego była przekazana o godz. 10:25:59 przez zastępcę dowódcy JW 21350 do kontrolera stanowiska kontroli lotów JW 0675545: „… , znaczy, wykonuje kontrolne podejście, decyzja dowódcy, wykonuje kontrolne podejście do wysokości podjęcia decyzji 100 m, odejście, niech zamówią gotowość Mińska i Witebska jako zapasowych". Decyzja kpt. Protasiuka o wykonaniu próbnego podejścia rzeczywiście była przekazana kontrolerom z wieży o godz. 10:25 (wg czasu MAK); nie zapominajmy jednak, że płk. Krasnokutski już o godzinie 9:41:12 (czasu wg MAK), czyli 44 minuty wcześniej, w rozmowie z "operacyjnym" majorem Kurtińcem referuje, że... TU154M PLF101 dokona próbnego podejścia wg swoich minimów, chociaż "u nas nie ma minimów wg... no niczego nie ma".(str.7, nagrania z wieży-telefon). Niestety, płk. Krasnokutski nie powiedział wtedy, wg, czego nie ma tych minimów. A może nie było ich wg Instrukcji Operacyjnej Lotniska Smoleńsk "Północny", której, jak można przeczytać na str.22 polskich uwag do raportu MAK, nigdy nie przekazano stronie polskiej? Komisja MAK, analizując wewnętrzne rozmowy na bliższym punkcie dowodzenia, doszła do wniosku, że "zarówno kierownik lotów jak i cały zespół dowódczy byli pewni, że samolot odejdzie na lotnisko zapasowe. Tak, na przykład, z wewnętrznych rozmów na BSKP o godz. 10:26:17 zastępca dowódcy JW 21350: „Doprowadzamy do 100 metrów, 100 metrów bez dyskusji”. (str.167 polskiego tłumaczenia raportu MAK). Komisja MAK wypowiedziała się również na temat przepisów, które zastosowała badając "katastrofę" TU154M PLF 101:
\"Na podstawie zapisów Zbioru informacji aeronawigacyjnej Federacji Rosyjskiej i Wspólnoty Niepodległych Państw (AIP RF), określających sposób organizacji ruchu powietrznego i lotów międzynarodowych wszystkich rodzajów lotnictwa nad terytorium Federacji Rosyjskiej, a także zgodnie z zamówieniem na lot, przekazanym przez Ambasadę Rzeczpospolitej Polskiej w Federacji Rosyjskiej do Ministerstwa Spraw Zagranicznych Federacji Rosyjskiej, rejs PLF 101 był międzynarodowym, nieregularnym (jednorazowym) lotem w celu przewozu pasażerów. Możliwość wykonania nieregularnego (jednorazowego) lotu statkiem powietrznym lotnictwa państwowego obcego państwa na lotnisko Federacji Rosyjskiej, nieotwarte dla lotów międzynarodowych, w sposób jawny omówiona jest w AIP FR. Wychodząc ze statusu rejsu PLF 101, do jego wykonania i zabezpieczenia zostały przyjęte zapisy AIP FR w części jego dotyczącej. Zapisy Federalnych przepisów lotniczych wykonywania lotów lotnictwa państwowego Federacji Rosyjskiej, a także innych dokumentów, na podstawie, których oparto te Zasady, przyjmowane są tylko dla pododdziałów i statków powietrznych lotnictwa państwowego Federacji Rosyjskiej i co za tym idzie, nie mają zastosowania do rejsu PLF 101, ponieważ nie był on lotem, wykonywanym przez pododdział lotnictwa państwowego Federacji Rosyjskiej i statkiem powietrznym lotnictwa państwowego Federacji Rosyjskiej. " (str.193/4) Z kolejnych stron raportu MAK (m.in.199 oraz 205) można się zorientować, że rosyjska komisja opierała się przede wszystkim na przytaczanym już przeze mnie wcześniej punkcie AIP FR. AD 1.1-1 P.1c), co, jak już wykazałem, było nieco wybiórczym stosowaniem tychże przepisów. A co z przepisami regulującymi loty oznaczone literą "A"? Czyżby nie były one stosowane podczas tego lotu? Chyba jednak były, o czym świadczy chociażby wypowiedź płk. Krasnokutskiego z godz.9:20:50 (czasu MAK), że "wg litery A wszystko będzie w porządku", kiedy mówi swojemu rozmówcy, gen. Sypko, o przygotowaniu schodków dla samolotu z prezydentem na pokładzie (nagrania z wieży - telefon). Również szef kontroli lotów, ppłk. Paweł Plusnin o godz. 10:17:35 (czasu MAK) chce się dowiedzieć od "Logiki", gdzie leci polski samolot, czy został już skierowany na jakieś inne lotnisko (nagrania z wieży - telefon). Podczas tej rozmowy z "operacyjnym" mjr. Kurtińcem, przerwanej na chwilę z powodu utraty połączenia, ppłk. Plusnin sugeruje swojemu rozmówcy, aby zadzwonił pod numer 231-56-93 w Moskwie, bo tam wiedzą, gdzie poleciał "liternyj bort, liter A" (10:18:53 - 10:19:00 wg czasu MAK). Być może coś na ten temat wie płk. Edmund Klich, przewodniczący Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych, akredytowany przy MAK do badania "katastrofy" samolotu TU154M PLF 101? Na wspólnym posiedzeniu Komisji Infrastruktury oraz Sprawiedliwości i Praw Człowieka w dn. 21.10.2010 r. w ten sposób wypowiadał się w kwestii przepisów zastosowanych podczas tego "badania" przez komisję MAK:
"I między innymi prosiliśmy o aktualne dane lotniska, uprawnienia kontrolera, materiały obiektywnej kontroli ze stanowiska dowodzenia. Może rozwinę trochę ten temat. Chodzi o to, że i w Polsce, i w Federacji Rosyjskiej są przepisy określone, że jeśli ląduje u nas „HEAD”, a u nich to się nazywa „liternyj A”, tzn. osoba ważna, jeśli to jest tego typu lot, to muszą być wykonywane zdjęcia z ekranów podejścia, radiolokatorów. No i w czasie zeznania oficer, który kierował tym stanowiskiem, mówi, że sprawdził urządzenie robiące zdjęcia, urządzenie pracowało. No jak prosiliśmy o to, powiedziano nam, że niestety żadnej pracy tych urządzeń nie stwierdzono, że nie ma żadnych zapisów. W związku z tym poprosiliśmy, żeby nawet to, co tam jest, przekazano nam, a my postaramy się odczytać, może w Polsce znajdą się specjaliści, którzy jakiś ten ślad tam znajdą, coś tam odczytają. No niestety, to tej pory tego żeśmy nie otrzymali. W tym piśmie z dziewiętnastego m.in. prosiłem o zakres obowiązków wszystkich osób funkcyjnych, dalej o to, jak powinni postępować, jakie są przepisy dotyczące funkcjonowania, bo żeby ocenić działanie kogoś, to najpierw trzeba mieć wzorzec, jak powinno być, a potem, jak wie się, jak było, to można powiedzieć, co było dobrze, a co źle, co było uchybieniem, co było załóżmy naruszeniem. No i prosiliśmy ewentualnie o wyniki tych ekspertyz, jeśli oni jakieś wykonywali, prawda, żeby też te wyniki były. No, odpowiedzi na część tych pytań, można powiedzieć, później żeśmy, dużo później, otrzymali, ale całości nigdy." (str.12). "No, poza tym jak był problem dyskutowany tego lotu wojskowego cywilnego – bo to była taka dyskusja; Rosjanie nam przedstawili swoją opcję. No, i z tego jasno wynikało, nawet nie wiem, czy to chyba powiedział nawet Morozow, że to zdejmuje całkowicie odpowiedzialność ze strony rosyjskiej, jeśli chodzi o kierowanie lotami, natomiast pełnia decyzji należała do załogi tupolewa. No i na tą dyskusję chciałem ściągnąć specjalistów zarazem z mojej komisji, ale także pana ministra Millera, no to nie dostałem na to zgody." (str.16).
”Jeśli chodzi o zasady lądowania na lotnisku Smoleńsk. Oczywiście, ja mówiłem wcześniej, że tych dokumentów myśmy nie otrzymali, a MAK uzasadniał wszystko, że ten lot odbywał się według tzw. AIP Polska... AIP Federacji Rosyjskiej. Tzn. AIP to są przepisy lotnictwa cywilnego Federacji Rosyjskiej, które także dotyczą lotów międzynarodowych. I mieliśmy nawet takie spotkanie, gdzie tłumaczono nam to. No, myśmy się nie zgodzili z tą interpretacją, i mamy tutaj inne stanowiska. Natomiast tych przepisów wojskowych, pomimo że myśmy o to wnioskowali kilka razy, żeby nam dano, bo żeby zobaczyć, jak kierownik lotów działał, czy działał zgodnie z tym, jak powinien, to trzeba mieć najpierw te procedury, które obowiązują. Ja słyszałem o tych procedurach, bo nam koledzy też szukali po internecie, ale... Natomiast oficjalnie żeśmy ich nie dostali." (str.23) Jak widać, nie tylko my prowadzimy śledztwo w tej sprawie korzystając z internetu... Poza pytaniami, zadanymi przeze mnie w części pierwszej tego opracowania, nasuwają się kolejne, dotyczące możliwości zamknięcia lotniska Smoleńsk "Północny" ze względu na warunki meteorologiczne, które już na ok. godzinę przed planowanym przylotem tupolewa były znacznie poniżej warunków minimalnych określonych dla tego lotniska:
1. Czy do lotu samolotu TU154M PLF101 w dn.10.04.2010 r. do Smoleńska stosują się tylko przepisy AIP FR, czy też, wbrew temu, co twierdzi MAK, również przepisy Воздушного кодекса РФ?
2. Czy w dn.10.04.2010 r. podczas tego lotu były stosowane przepisy dotyczace "ЛИТЕРНЫХ РЕЙСОВ", skoro ten lot miał oznaczenie "A" i jak to się ma do przepisów AIP FR oraz Воздушного кодекса РФ?
3. Czy lotnisko Smoleńsk "Północny" posiada "Instrukcję Operacyjną Lotniska", a jeśli tak, to, jakie są w niej zapisy dotyczące możliwości czasowego zamknięcia tego lotniska ze względu na warunki meteorologiczne będące poniżej warunków minimalnych tego lotniska?
4. Kontrolerzy na wieży lotniska Smoleńsk "Północny" nie byli kontrolerami cywilnymi, tylko wojskowymi; również lotnisko Smoleńsk "Północny" nie jest lotniskiem cywilnym, lecz wojskowym. Czy w takim razie w ogóle mogły być tam stosowane procedury AIP FR? Jest to o tyle istotne pytanie, że na str. 67 polskiego tłumaczenia raportu MAK znajduje się następująca informacja dotycząca lotniska Smoleńsk Północny":
"Brak dopuszczenia do lotów międzynarodowych, kategoryzacji zgodnie z normami Międzynarodowej organizacji lotnictwa cywilnego nie przeprowadzono (nieprzewidziane)."
5. Jeśli na lotnisku Smoleńsk "Północny" obowiązywały regulacje AIP FR, to, po co w takim razie полковник ВВС России Николай Краснокутский, бывший командир 103-го Гвардейского Красносельского Краснознаменного военно-транспортного авиационного полка имени В. С.Гризодубовой, который базировался на смоленском аэродроме до середины октября 2009 года, nieustannie wydzwaniał в главный штаб ВВС России?
Może dlatego: Николай Краснокутский лучше других знал условия посадки на военном аэродроме.
ander – blog
Geniuszem wodza, męstwem żołnierza.
Część 1: Kontekst polityczny Zwycięzcy alianci po zakończeniu Wielkiej Wojny z zapałem tworzyli nowy ład europejski. Jednak w kwestii polskiej granicy wschodniej woleli się nie wypowiadać, a to z dwóch powodów. Po pierwsze zupełnie nie mogli się zdecydować, jakie stanowisko zająć wobec rządu bolszewickiego: czy z nim walczyć czy nawiązywać stosunki handlowe. Po drugie, cały czas liczyli, że rewolucja bolszewicka ostatecznie przegra, do władzy powrócą demokraci i odrodzi się dawna sojusznicza Rosja, której nie chcieli się narażać przesądzając o przebiegu granicy polsko-rosyjskiej. Piłsudski był z takiego obrotu sprawy zadowolony. Zdawał sobie sprawę, że tej granicy nie da się wytyczyć w zaciszu dyplomatycznych gabinetów ani w drodze plebiscytu. Wojna z Rosją o granice i niepodległość Polski była nieunikniona. Polski niepodległej nie chciała, bowiem żadna Rosja, ani „czerwona”, ani „biała”. W 1919 roku bolszewicy panowali w Rosji centralnej, lecz walczyły z nimi trzy „białe” armie dowodzone przez carskich generałów: armia Antona Denikina na wschodniej Ukrainie, armia Judenicza na granicy z Finlandią i armia admirała Aleksandra Kołczaka na Syberii. Jednak „biali” generałowie jakby nie zauważyli, że świat się zmienił. Głosili, że ich celem jest przywrócenie caratu, społeczeństwa stanowego i granic z 1914 roku. Bolszewicy mieli Nadzwyczajną Komisję do Zwalczania Kontrrewolucji już od 1918 r. oficjalnie stosującą okrutny terror, jako narzędzie walki z opozycją. Mieli jednak również atrakcyjny program społeczny, – choć oczywiście nie mieli zamiaru go realizować - przyciągający pod sztandary rewolucji coraz więcej ludzi. Natomiast „biali” generałowie byli tylko okrutni. Nie potrafili wykorzystać nienawiści, jaką do bolszewików czuli rosyjscy chłopi przywiązani do wiary i panicznie bojący się ogłoszonej przez bolszewików nacjonalizacji ziemi. Nie potrafili współpracować z budującymi własne państwa narodami dawnego imperium – Polską, Ukrainą, państwami bałtyckimi oraz kaukaskimi - i kłócili się ze sobą. Szybko stracili początkowe poparcie i stopniowo byli rozbijani przez bolszewików: wiosną 1920 roku nie stanowili już zagrożenia dla nowego reżimu. Teraz Lenin i Trocki mogli przygotować się do „eksportu rewolucji”. Marzenia i zamiary bolszewików ujawnił nieco później Michaił Tuchaczewski, najlepszy z dowódców Czerwonej Armii, w swym rozkazie rozpoczynającym atak na Polskę: „Na zachód! Droga do pożogi świata wiedzie przez trupa Białej Polski!” O tym, że prawdziwym celem bolszewików jest wywołanie rewolucji w Niemczech a potem w całej Europie, Piłsudski wiedział doskonale. Sam przecież był niegdyś socjalistą i pisma Marksa czytywał. A droga z Rosji do Niemiec wiodła przez Polskę. Piłsudski śpieszył się: w kwietniu 1919 r. na południu wojska polskie rozbiły oddziały Ukraińskiej Republiki Ludowej uwalniając Galicję Wschodnią z Lwowem. Na północy armia polska wyparła bolszewików z ziem litewskich i białoruskich i podeszła aż pod Dźwinę, gdzie zetknęła się z siłami łotewskimi. W „Odezwie do Mieszkańców byłego Wielkiego Księstwa Litewskiego”, Piłsudski obiecał, że Polska będzie respektować ich prawo do samostanowienia. Tak rozpoczęła się próba realizacji starego marzenia Piłsudskiego:, że narody dawnej Rzeczypospolitej - Polacy, Ukraińcy, Litwini i Białorusini - stworzą własne państwa, te zaś zawiążą potężną federację. Po osiągnięciu Dniepru wojska polskie zatrzymały się. Piłsudski czekał na wynik ofensywy Denikina maszerującego właśnie na Moskwę i zbierał siły przed następnym ruchem. Rozpoczęły się wówczas tajne rokowania z bolszewikami, których reprezentował polski komunista Julian Marchlewski. Polska nie żądała dla siebie niczego ponad to, co już zdobyła. Podstawowym warunkiem stawianym przez Polaków było zawarcie rozejmu między bolszewikami a wojskami ukraińskiego atamana Semena Petlury. Na to jednak bolszewicy zgodzić się nie mogli: sojusz między niepodległą Polską a wolną Ukrainą oznaczał powstanie potężnego bloku państw słowiańskich zagradzających rewolucji bolszewickiej drogę do Europy.
Część 2: W sojuszu z Ukrainą Ukraińska Republika Ludowa rozbita w kwietniu 1919 r. przez Polaków, powstała z poparciem Państw centralnych, które potrzebowały plonów z ukraińskich żyznych ziem dla dalszego prowadzenia wojny. Nie była to jednak jedyna próba stworzenia ukraińskiego państwa. Po wschodniej stronie Dniestru ataman Semen Petlura już od 1918 roku walczył o niepodległą Ukrainę ze wszystkimi: z Niemcami, z ukraińskimi oddziałami hetmana Skoropadskiego, z Denikinem, z bolszewikami i również z Polakami. Zepchnięty przez bolszewików na zachód, porozumiał się z Piłsudskim. Sojusz zawarto we wrześniu 1919: Polska miała pomoc Petlurze w zdobyciu Kijowa i w budowie pierwszych instytucji niepodległego państwa, Petlura zaś uznawał polskie prawa do Galicji Wschodniej z Lwowem. Szykująca się do rozprawy z bolszewikami Polska zyskała swego jedynego sojusznika. Przymierze z Petlurą było dla Piłsudskiego tym ważniejsze, że nie udała się próba poderwania do walki Białorusinów. Nie do końca świadomi własnej tożsamości pozostawali w bierności. Po stronie polskiej walczyły tylko nieliczne oddziały pod dowództwem gen. Bułak-Bałachowicza. Wczesną wiosną 1920 r. „biała” armia Denikina praktycznie przestała istnieć: jej niedobitki spływały na południe porzucając po drodze nowoczesną broń, którą dozbrajały się oddziały bolszewickie. Dłużej czekać Polacy nie mogli. Uderzenie polskie dowodzone przez generała Edwarda Rydza- Śmigłego ruszyło w końcu kwietnia 1920 r.: po dwóch tygodniach walk wojska bolszewickie zostały wyparte z Ukrainy i (7 maja) pierwsze oddziały polskie wkroczyły - a tak naprawdę wjechały tramwajem - do Kijowa. Naczelnik Państwa i Naczelny Wódz marszałek Piłsudski wydał wówczas rozkaz, w którym stwierdził: „..w interesie polskim leży jak najszybsze wycofanie wojsk własnych z terenów zajętych i ustalenie dobrych sąsiedzkich stosunków z nowopowstałym państwem ukraińskim, aby w ten sposób zabezpieczyć znaczną część swojej granicy wschodniej od bezpośredniego niebezpieczeństwa ze strony wojsk bolszewickich. Okupacja polska Ukrainy musi być rachowana nie na lata, ale na miesiące.” Polscy żołnierze na głównej ulicy Kijowa, Chreszczatyku, maj 1920 r.
http://www.wspolnota-polska.org.pl/index.php?id=...
Ataman Petlura natychmiast rozpoczął organizowanie armii ukraińskiej, w pierwszym rzucie dwóch dywizji. Niestety, nie dostał wiele czasu. Sojusz polsko-ukraiński i zajęcie Kijowa były dla wielu Rosjan szokiem. Dawni oficerowie carscy wstępowali do bolszewickich oddziałów by odbierać z rąk polskich kolebkę Rusi. Już w połowie maja Front Północno-Zachodni Armii Czerwonej dowodzony przez dwudziestosiedmioletniego Michaiła Tuchaczewskiego uderzył na środkowym, białoruskim odcinku frontu, najsłabiej obsadzonym polskimi siłami. Generał Kazimierz Sosnkowski na czele pospiesznie sformowanej armii rezerwowej stawiał zawzięty opór przeważającym siłom wroga. Atak Tuchaczewskiego w centrum zagroził bowiem odcięciem wysuniętej na wschód i osłaniającej Ukrainę armii Rydza-Śmigłego. Polacy pozostali w Kijowie próbując dać Petlurze więcej czasu. Jednak musieli się wycofać po gwałtownym ataku armii konnej Siemiona Budionnego. Złożona z 4 dywizji kawalerii, poruszała się błyskawicznie po rozległych stepach Ukrainy uniemożliwiając oddziałom polskim – głównie piechocie – zorganizowanie stabilnych linii obrony. Semen Petlura ze swoimi oddziałami wycofywał się wraz z Polakami. Za nimi płonęły bezbronne ukraińskie wioski i miasta. To Budionny wprowadzał bolszewickie porządki.
Część 3: Przedpola Warszawy i Polrewkom W obliczu zagrożenia istnienia Państwa Polskiego, sejm zdecydował o czasowym zawieszenie zasad demokracji i powołał Radę Obrony Państwa. Koncentrowała ona kompetencje ustawodawcze, władzę wykonawczą i pełną kontrolę nad armią. ROP zwróciła się do Polaków z odezwą przedstawiającą powagę sytuacji i apelując o obywatelską postawę, prosiła o wstępowanie do armii oraz o nie dawanie posłuchu komunistycznej agitacji. Bolszewiccy agenci próbowali, bowiem wywoływać strajki i organizować wystąpienia antyrządowe, licząc na osłabienie polskiego oporu i łatwiejsze zwycięstwo Armii Czerwonej. Propaganda komunistyczna jednak nie wywołała w Polsce większego odzewu - poza paroma odosobnionymi przypadkami niepokojów - za to większy skutek odniosła w innych krajach, których obywatele znali rewolucję bolszewicką z pięknych haseł, a nie z krwawej i głodnej rzeczywistości. Agenci bolszewiccy bazowali również na powszechnej na zachodzie Europy nieznajomości geografii wschodnich ziem kontynentu: po zajęciu przez wojska polskie Kijowa, na Zachodzie organizowano antypolskie manifestacje pod hasłami „Ręce precz od Rosji!” Dokerzy i kolejarze francuscy, czescy i niemieccy w imię solidarności z „robotniczą Armią Czerwoną” odmawiali pracy przy transportach zakupionej przez Polskę broni, blokowali tory kolejowe.
Próżno premier Władysław Grabski apelował do przedstawicieli zwycięskich mocarstw zebranych na konferencji w Spa (Belgia) o wsparcie Polski w jej walce z bolszewikami. Jedyne, co Polsce zaoferowano, to pośrednictwo w rokowaniach z bolszewikami, a w propozycjach rozejmowych sugerowano oddanie połowy kraju i ustalenie granicy na Bugu (tzw. linia Curzona). Propozycja nie do przyjęcia dla Polski i nieinteresująca bolszewików, liczących na znacznie większe łupy. Jedynie Francuzi zdobyli się na większą pomoc przekazując armii polskiej broń i wysyłając do Warszawy misję wojskową z generałem Maximem Weygandem. Tak, więc inwazji bolszewików myślących o obróceniu w perzynę całej Europy Polacy stawili czoła samotnie mając za sprzymierzeńców jedynie kilka dywizji ukraińskich i dywizjon lotniczy złożony z ochotników amerykańskich i angielskich. W początkach sierpnia pierwsze oddziały Armii Czerwonej paląc i mordując dotarły nad Wisłę na północ od Warszawy. Takim "żołnierzom" postawił w Ossowie pomnik Komorowski. W kierunku stolicy zmierzały główne siły Frontu Północno-Zachodniego dowodzonego przez Michaiła Tuchaczewskiego zamierzając zdobyć miasto i zainstalować w nim marionetkowy rząd złożony z polskich komunistów. Objawił się on już 28 lipca w Białymstoku pod nazwą Tymczasowy Komitet Rewolucyjny Polski (Polrewkom), a w jego skład wchodził Julian Marchlewski, Feliks Kon i Feliks Dzierżyński, osławiony kierownik CzeKi (Czereswyczajna Kamisija), straszliwego narzędzia rewolucyjnego terroru w bolszewickiej Rosji. Polacy traktowali Polrewkom z najwyższą nieufnością, czemu trudno się dziwić: przez pierwszych parę dni odezwy i komunikaty ukazywały się po rosyjsku i w jidysz, a jedna z pierwszych dyrektyw przewidywała kierowanie przeciwników „rewolucji” do obozów koncentracyjnych. Piłsudski rozszyfrował zamiary przeciwnika. Wielką pomocą posłużyli dowództwu polscy kryptolodzy, którzy złamali kod radiowych depesz bolszewickich. Nierzadko Polacy wcześniej znali treść depesz niż ich adresaci. Wedle rozkazów Naczelnika, dwie polskie armie pod dowództwem generała Józefa Hallera miały zatrzymać nieprzyjaciela na linii Wisły, a zwłaszcza na wschodnim przedpolu Warszawy, w okolicach Radzymina. Tam właśnie Piłsudski spodziewał się największego nacisku Armii Czerwonej. Sam objął dowództwo nad armią skoncentrowaną w tajemnicy przed wrogiem nad rzeką Wieprz. Tuchaczewski zaatakował 13 sierpnia. Twardy opór Polaków zmuszał go do angażowania w walkę coraz większych sił.
Smok Gorynycz – blog
18 sierpnia 2011 "Wciąż zbliżamy się do doskonałości" - powiedział wczoraj pan minister Cezary Grabarczyk, Minister Infrastruktury i jednocześnie członek Platformy Obywatelskiej- ważny członek, bo nawet jest we władzach krajowych partii.. Panu ministrowi chodziło to, że doskonałość na kolei osiągniemy już wkrótce, to znaczy w roku 2014. Pani redaktor prowadząca powiedziała, że trzyma go za słowo.. A za co miałaby go trzymać??Jeżdżąc samochodem i stojąc na przejazdach widzę te kolejowe składy.. Lokomotywa i trzy wagony- kiedyś to były składy. Za poprzedniej komuny.. Było tych wagonów ze czterdzieści, sam nie wiedziałem, co się w nich mieści.. I też, jako student jechałem nad morze stojąc na jednej nodze w ubikacji, albo obok niej.. Było fajnie, ale komunizm się w Polsce skończył- szkoda- jak o tym poinformowała nas pani aktorka Joanna Szczepkowska - i teraz jadący nad morze albo nie mogą się w ogóle dostać do jednego z trzech wagonów, albo stoją na nogach innych, albo leżą na tych, co leżą w ubikacjach.. Jak komunizm na kolei jeszcze potrwa kilka lat, i ilość związków zawodowych zwiększy się z 27 do 100, a ilość spółek ze 102 (to są stare dane, teraz ich więcej?) do 200 - to będziemy wszyscy jeździć w lokomotywie, bez wagonów. Bo właściwie, po co wagony jak jest lokomotywa. No i są jeszcze perony, nie mylić z platformami obywatelskimi, pardon- kolejowymi... I semafory! Od wszystkiego jest odrębna spółka? Od szyn odrębna, od podkładów - odrębna, od żarówek- odrębna, od szyn odrębna, od śrub – odrębna, nawet jedna spółka jest odrębna od innej. I jak one mają się dogadać- jak cały system nie ma najmniejszych szans działać, bo wszystko jest odrębne.?. Mnóstwo dyrektorów, zastępców, członków zarządów i radzą w nieskończoność…. Jak podnieść sobie pobory, bo czasy trudne i będą jeszcze trudniejsze, a bydło niech się gnieździ w kilku wagonach? I wymieniają między sobą te wagony.. Wagony przechodnie.. Jak jeden z przewodniczących związków, które też kolej doją zaczął opowiadać ilu to dyrektorów jest na Śląsku w spółce, która – owszem jest - ale nie ma pociągów ani wagonów - to włos na głowie się jeżył, a szefowa Przewozów Regionalnych zaprzeczała i sama nie mogła uwierzyć, że w takim, biurokratycznym bagnie żyje.?. Tak, to naprawdę trudno uwierzyć, jak się jest w środku bagna, a wszędzie dookoła jest bagno i pustka zdrowego rozsądku... Tak jak są puste krzesła na trybunach po poprzednich przywódcach. Ale jest spółka! I jaskółki nie miały racji, bo właśnie spółki są najlepsze- takie państwowe. Lokomotyw ani wagonów wcale nie muszą mieć. Ale za jakiś czas jak będą miały, to dopiero pokażą tylko jak będą pieniądze, bo socjalizm polega na dopłacaniu, ale ci, co go krzewią, nigdy nie mówią skąd dokładnie biorą się pieniądze na budowę socjalizmu..... Bo wiadomo na przykład, że obywatelem do Senatu będzie pan poseł Zbigniew Chlebowski, z Platformy Obywatelskiej, z której wystąpił, to ten człowiek, co tak bardzo się pocił podczas nieistniejącej afery hazardowej.. Były nagrania, ale nie było afery.. Był pot, ale nie było samobójstwa. To ten, co tak pewnie nas o wszystkim informował, jako przewodniczący Klubu Parlamentarnego. Jak nie było „ afery hazardowej_ to należy przywrócić na przewodniczącego pana Zbigniewa do łask? To chyba jasne! Jak nie było winy, nie powinno być kary? Tak jak są pieniądze, ale nie ma funkcjonującej kolei. Bo są spółki. I nawet jeden z tych spółkowiczów powiedział wczoraj, też ze Śląska, nazwisk nawet nie zapisuję, bo nie warte są tego, że powinno się obecne spółki podzielić na jeszcze mniejsze, żeby było lepsze zarządzanie(???). Mniejsze spółki - ale liczniejsze zarządy. O zarządach nie mówił nic! Ale po twarzy widać było, że chodzi mu o nowe zarządy. Nieprawdopodobne! Oni to wszystko naprawdę! Więcej spółek, więcej zarządów, więcej rad.. Mniej lokomotyw, mniej wagonów, mniej torów.. No i droższe bilety! To znaczy, że będą spółki, osobno od śrub, i osobno od podkładek pod śruby, i osobno od nakrętek! No i osobno będą ci, co te nakrętki, śruby i podkładki zakładają. Ci, co zakładają - osobno, i ci, co przykręcają- osobno. No i ci, co nadzorują przykręcanie śrub, zakładanie nakrętek i podkładanie podkładek- osobno.. W każdym razie pan minister Grabarczyk twierdzi, że „wciąż zbliżamy się do doskonałości”, co może oznaczać, że na kolei pozostaną tylko zbiurokratyzowane spółki, tak jak w komunistycznej służbie zdrowia pozostaną wydziały zdrowia, ministerstwo zdrowia i Narodowy Fundusz Zdrowia, po likwidacji tego skansenu No i umierający pacjenci pod drzwiami skansenu o nazwie „Służba Zdrowia”. Czołgający się i krzyczący: „ chcemy państwowej służby zdrowia”.. I nikt nie będzie temu wszystkiemu winien.. Tak jak teraz - winien jest „kryzys”, czyli kto?? Nikt! Jakiś mglisty kryzys, coś, co nie jest określone i nie dotykalne.. A tak naprawdę winni są ci, co rządzą, ci, co wprowadzają kompletne idiotyzmy w gospodarkę, kręcą biurokratyczne lody, rozbudowują system zarządzania głupotą.. Czyli wszystkie ekipy od 1989 roku prowadzące nas w kierunku - donikąd.. Od dwudziestu lat idziemy w przeciwną stronę, niż sugeruje rozsądek.. Praktycznie we wszystkich sprawach.. I to musi skończyć się katastrofą.. Bo ile trucizny może wytrzymać gospodarka, ile podatków i obciążeń, ile biurokracji i przepisów? Ponieważ w demokracji decyduje większość zbiorowości, czyli tłumy manipulowanych i ogłupionych ludzi, którym świadomość została odebrana poprzez rozgrzane emocje- to nie dość, że winne są różne PO, PiS, SLD, UW, UP, AWS, PSL, LiD, KLD, Socjaldemokracje- to jeszcze winni są ci, co na te oszukańcze partie głosowali. Bo w demokracji każdy może być swoim własnym ciemiężcą.. No i jest! A przy okazji widać, ile jest warta nasza prezydencja w Unii Europejskiej.. My mamy papierową prezydencję, a Niemcy z Francuzami ustalają sobie, co im się podoba. Będą tworzyć jakiś „ europejski rząd”, jakbyśmy Komisji Europejskiej nie mieli dość, z jej dyrektywami.. I nie zwracają w ogóle uwagi na naszą prezydencję i widać, jaka to lipa ta prezydencja. Zresztą niemiecki Bundestag i Bundesrat, tak uchwalił prawo, żeby żadne legislacyjne śmiecie nie przedostały się na teren Niemiec bez zgody niemieckiego parlamentu.. To znaczy Niemcy nie są w Unii Europejskiej, Niemcy Unią zarządzają.. Oooo… I to jest poważne państwo, w przeciwieństwie do jakiegoś świra, który wchodzi na mój blog - do czego ma prawo- -i zaśmieca go od roku, podpisując jedynie coś o Krychnowicach i o moim wyniku 0,75% w czasie wyborów na prezydenta Radomia, co świadczy raczej o wyborcach, niż o mnie- i jeszcze ma pretensje, że kasuję jego” komentarze”(????) To jest komentarz.?. Komentarz to krótka treść odnosząca się do meritum sprawy, a to, co ten facet wyprawia od prawie roku- to obelgi, które uważa za „ komentarze”.. To jest dopiero świr! Będą kasował wszystkie obelgi, bo jak wygląda mój blog z obelgami. To tak jakby ktoś wymalował mi na domu sprayem brzydkie słowa.. Które trzeba potem zamazywać i zamalowywać. Niektórzy mają paranoję pełzającą i świadomość zupełnie opętaną swoim własnym, emocjonalnym widzeniem świata.. Prawdopodobnie głosował na partię, która prowadzi nas do katastrofy, a teraz szuka winnego, nie w sobie- tylko w innych, którzy tę katastrofę się zbliżającą widzą od lat.. Ja tylko to wariactwo - w konwencji wesołej – opisuję.. Zgodnie z zasadą Tytanika, że statek idzie na dno, ale orkiestra na nim gra do końca.. Wesołej zabawy! W drugim kwartale tego roku francuskie PKB wynosiło 0%, niemieckie - 0,1 - czyli bogactwa już te kraje nie tworzą. Nie musi to być natychmiastowa katastrofa.. Można jeszcze przejadać to, co się przez lata wytworzyło i agonia może potrwać jeszcze jakiś czas.. Dla nas niektórzy przewidują na przyszły rok PKB - uwaga!- 0% (?????). I też będziemy zjadać własny ogon, dzięki socjalizmowi biurokratycznemu, budowanemu od lat dwudziestu.. No i trzeba będzie spłacić te 1000 miliardów dolarów długu..(!!!!). I naprawdę zbliżamy się do doskonałości. Do doskonałości głupoty!!!! Żeby pogrążyć w bagnie socjalizmu 38 milionów ludzi, minus oczywiście tych, co niczego nie tworzą, oprócz pozorów? I dobrej miny do złej gry. Nich się święci socjalizm biurokratyczny..! WJR