APOSTOLOS DOXIADIS
ZABÓJCZA HIPOTEZA
1
Każda
rodzina ma swoją czarną owcę - w naszej był nią stryj Petros.
Mój ojciec i stryj Anargyros, jego dwaj młodsi bracia, zadbali o
to, żebyśmy - ja i moi kuzyni - od najmłodszych lat poznali tę
jednoznaczną o nim opinię.
- Ten nicpoń, mój brat Petros, to życiowy nieudacznik - mawiał
ojciec niemal przy każdej okazji.
Stryj Anargyros, podczas rodzinnych spotkań, na których zwykle nie
było Petrosa, ilekroć wymawiał jego imię, nie omieszkiwał czynić
tego przy wtórze prychania i grymasów, wyrażających dezaprobatę,
pogardę lub zwykłą rezygnację, w zależności od ogólnego
nastroju.
Jednak muszę im przyznać jedną rzecz: obaj traktowali go
sprawiedliwie w sprawach finansowych. Mimo że nigdy nie pomagał
braciom w pracy i obowiązkach związanych z prowadzeniem rodzinnego
interesu, który we trójkę odziedziczyli po moim dziadku, ojciec i
stryj Anargyros zawsze wypłacali Petrosowi należną mu część
zysków. (Było to spowodowane silnym poczuciem więzi rodzinnych,
kolejnym wspólnym dziedzictwem). Co do stryja Petrosa, odpłacił im
w ten sam sposób. Ponieważ nie miał własnej rodziny, po śmierci
zapisał nam, swoim bratankom, dzieciom wielkodusznych braci,
fortunę, która przez te wszystkie lata praktycznie nienaruszona
spoczywała na jego koncie bankowym i obrastała w odsetki.
Mnie, "ulubionemu bratankowi" (jego własne słowa),
zapisał ponadto ogromną bibliotekę, którą ja z kolei przekazałem
Greckiemu Towarzystwu Matematycznemu. Dla siebie zachowałem tylko
dwie pozycje: tom siedemnasty Opera
omnia
Leonarda Eulera oraz numer trzydziesty ósmy niemieckiego czasopisma
matematycznego Monatshefte
für Mathematik und Physik.
Te skromne pamiątki miały głównie charakter symboliczny, bo
zakreślały granice historii będącej esencją jego życia.
Rozpoczynała się ona listem napisanym w 1742 roku, a zawartym w
pierwszej z wymienionych pozycji, w którym mniej znany matematyk
Christian Goldbach zwraca uwagę wielkiego Eulera na pewną
arytmetyczną prawidłowość. Zakończenie, żeby tak się wyrazić,
można znaleźć na stronach 183-198 niemieckiego czasopisma w pracy
zatytułowanej "Über formal unentscheidbare Sätze der
Principia
Mathematica
und verwandter Systeme", napisanej w 1931 roku przez zupełnie
wcześniej nie znanego wiedeńskiego matematyka Kurta Gödla.
*
Do wczesnych lat młodzieńczych widywałem stryja Petrosa tylko raz
do roku, podczas rytualnych odwiedzin w dniu jego imienin, 29
czerwca, w święto Piotra i Pawła. Zwyczaj tego corocznego
spotkania zapoczątkowany przez mojego dziadka, w konsekwencji stał
się jednym ze stałych elementów w naszej pielęgnującej tradycję
rodzinie. W Ekali, która dzisiaj leży na przedmieściach Aten, lecz
wtedy była odizolowaną leśną wioską, stryj Petros mieszkał
samotnie w niewielkim domku otoczonym rozległym ogrodem i sadem.
Pogardliwe traktowanie starszego brata przez ojca i stryja Anargyrosa
zastanawiało mnie od najwcześniejszych lat. Rozbieżność między
wizerunkiem stryja, jaki malowali, a wrażeniami, jakie odnosiłem w
czasie naszych rzadkich kontaktów osobistych, była tak uderzająca,
że zmuszała do refleksji nawet tak niedojrzały umysł jak mój. Na
próżno podczas odwiedzin badawczo przyglądałem się stryjowi
Petrosowi, poszukując śladów rozwiązłości, indolencji i innych
cech, które mu przypisywano. Przeciwnie, wszelkie porównania
wypadały zdecydowanie na jego korzyść: młodsi bracia byli
wybuchowi i często nieuprzejmi w stosunkach z innymi ludźmi,
podczas gdy stryj Petros był taktowny i delikatny, a w jego głęboko
osadzonych niebieskich oczach zawsze tliła się życzliwość.
Bracia nie gardzili alkoholem ani papierosami, podczas gdy on nie pił
nic prócz wody i oddychał tylko zapachami swojego ogrodu. Co
więcej, w odróżnieniu od ojca, który był korpulentny, i stryja
Anargyrosa, wręcz otyłego, Petros był szczupły, żylasty, co było
wynikiem aktywnego i wstrzemięźliwego stylu życia.
Ciekawość narastała we mnie z roku na rok. Jednak ku mojemu
wielkiemu rozczarowaniu ojciec nie chciał wyjawić mi żadnych
szczegółów z życia stryja Petrosa, powtarzając lekceważąco:
"życiowy nieudacznik". Dopiero od matki dowiedziałem się
co nieco o zajęciach, jakim codziennie się oddawał (trudno było
mówić o jakimś konkretnym wykonywanym przezeń zawodzie): wstawał
bladym świtem i przez większość dnia pracował w ogrodzie, nie
korzystając z niczyjej pomocy, ani ludzkiej, ani współczesnych
ułatwiających pracę urządzeń. Jego bracia błędnie przypisywali
to skąpstwu. Rzadko opuszczał dom, z wyjątkiem comiesięcznych
odwiedzin w niewielkiej instytucji filantropijnej założonej przez
mojego dziadka, gdzie pracował jego wolontariusz w charakterze
skarbnika. Czasami jeździł także w "inne miejsce", o
którym nic bliższego nie udało mi się od matki wyciągnąć. Jego
dom był prawdziwą pustelnią. Z wyjątkiem corocznej inwazji
rodziny, Petros nie przyjmował żadnych innych gości. Nie prowadził
także żadnego życia towarzyskiego. Wieczorami przesiadywał w domu
i (tutaj matka zniżała głos niemal do szeptu) oddawał się swoim
studiom.
Moja ciekawość sięgnęła zenitu.
- Studiom? Jakim studiom?
- Bóg jeden wie - odpowiadała matka, rozniecając w mojej
chłopięcej wyobraźni wizje alchemii, ezoteryzmu, a nawet jeszcze
gorszych rzeczy.
Kolejna niespodziewana informacja pomogła mi w identyfikacji tego
tajemniczego "innego miejsca", w którym bywał stryj.
Pewnego wieczora wyjawił ją jeden z gości zaproszonych przez ojca
na kolację.
- Widziałem kiedyś w klubie twojego brata Petrosa - powiedział
gość. - Zdruzgotał mnie Karo-Cannem.
- Co to znaczy? Co to jest Karo-Cann? - wykrzyknąłem, czym
zasłużyłem sobie na groźne spojrzenie ojca.
Gość wyjaśnił, że termin ten odnosi się do pewnego otwarcia w
szachach, nazwanego na cześć dwóch osób, które je wymyśliły,
panów Karo i Canna. Najwyraźniej stryj Petros co jakiś czas
odwiedzał klub szachowy w Pattissii, gdzie zwykle gromił
nieszczęsnych przeciwników.
- Co za gracz! - westchnął z podziwem gość. - Gdyby tylko
zechciał wziąć udział w oficjalnych zawodach, byłby dzisiaj
arcymistrzem!
Wtedy ojciec zmienił temat.
Coroczne rodzinne spotkania odbywały się w ogrodzie. Dorośli
siadywali przy stole, który nakrywano na kamiennym patio, popijając,
jedząc i pogadując. Młodsi bracia zwykle starali się (nie zawsze
z powodzeniem) zachowywać uprzejmie wobec solenizanta. Tymczasem moi
kuzyni i ja bawiliśmy się wśród drzew w sadzie.
Pewnego razu, postanowiwszy poszukać wyjaśnienia zagadki stryja
Petrosa, zapytałem, czy mogę skorzystać z toalety. Miałem
nadzieję, że dzięki temu będę miał sposobność przyjrzeć się
wnętrzu domu. Jednak ku mojemu wielkiemu rozczarowaniu nasz
gospodarz pokazał mi niewielką przybudówkę przy szopie z
narzędziami. Rok później (miałem już wtedy czternaście lat) w
sukurs mojej ciekawości przyszła pogoda. Letnia burza zmusiła
stryja, żeby otworzył oszklone drzwi balkonowe i wpuścił nas do
wnętrza domu, do pomieszczenia, które architekt zapewne przewidział
na pokój gościnny. Było jednak równie oczywiste, że gospodarz
nie wykorzystywał go do tego celu. Chociaż znajdowała się w nim
kanapa, jej ustawienie było zasadniczo niewłaściwe, ponieważ
stała przodem do pustej ściany. Wnieśliśmy z zewnątrz krzesła i
ustawili w półkole, w którym usiedliśmy prawie jak żałobnicy na
prowincjonalnym pogrzebie.
Dokonałem pospiesznego rekonesansu, szybko rozglądając się wokół.
Jedynymi meblami używanymi codziennie były głęboki, wytarty fotel
przy kominku i stojący przed nim niski stolik. Leżała tam
szachownica z rozstawionymi figurami, jakby gra została przerwana w
środku partii. Obok stolika, na podłodze leżał ogromny stos
książek i czasopism szachowych. Więc właśnie tam siadywał co
wieczór stryj Petros. Studia, o których wspominała moja matka,
musiały mieć coś wspólnego z szachami. Lecz czy tak było
naprawdę?
Nie mogłem pozwolić sobie na pochopne wyciąganie wniosków,
ponieważ teraz pojawiły się nowe możliwości spekulacji. Główną
charakterystyczną cechą pokoju, w którym siedzieliśmy, a która
tak bardzo odróżniała go od pokoju gościnnego w naszym domu, była
przytłaczająca obecność niezliczonych regałów z książkami.
Były dosłownie wszędzie. Zakrywały nie tylko wszystkie ściany
pokoju, korytarza i holu od podłogi do sufitu, lecz ich stosy
zajmowały także większą część podłogi. Większość z nich
wyglądała na stare i sfatygowane częstym użytkowaniem.
Początkowo wybrałem najprostszą drogę do uzyskania odpowiedzi na
nurtującą mnie ciekawość odnośnie do ich zawartości.
Zapytałem:
- Co to za książki, stryjku?
Nagle zapanowała cisza, zupełnie jakbym wspomniał o sznurze w domu
powieszonego.
- Są... stare - wymamrotał z wahaniem, rzuciwszy szybkie spojrzenie
w stronę mojego ojca.
Odniosłem wrażenie, że poszukiwanie odpowiedzi sprawia mu kłopot,
a towarzyszący temu uśmiech jest tak wątły, iż nie mogłem
zdobyć się na prośbę o bliższe wyjaśnienia. Po raz kolejny
zastosowałem sztuczkę z fizjologią. Tym razem stryj Petros pokazał
mi drogę do małej toalety w pobliżu kuchni. Wracając do pokoju
gościnnego bez towarzystwa innych, wykorzystałem sprzyjającą
okoliczność, jaką sam sobie stworzyłem. Z najbliższego stosu
książek leżącego w korytarzu wziąłem jedną i szybko
przerzuciłem kilka kartek. Niestety, była po niemiecku, w języku,
którego wtedy (podobnie jak teraz) nie znałem. Większość stron
pokrywały tajemnicze symbole, jakich nigdy przedtem nie widziałem,
w rodzaju ",
$,
ò,
i Ï.
Wśród nich dostrzegłem bardziej znajome symbole, znaki dodawania,
równości i dzielenia, pomiędzy którymi znajdowały się cyfry i
litery łacińskie i greckie. Mój racjonalny umysł rozwiązał
kabalistyczną zagadkę: to przecież była matematyka!
Tamtego dnia wyjechałem z Ekali, mając uwagę całkowicie
zaprzątniętą nowym odkryciem, obojętny na połajania ojca i na
jego pełne hipokryzji zarzuty, jakobym "niegrzecznie zachował
się wobec stryja" i "niepotrzebnie wypytywał".
Zupełnie jakby obchodził go savoir-vivre!
W ciągu kilku następnych miesięcy chęć lepszego poznania
tajemnicy stryja Petrosa rozwinęła się w prawdziwą obsesję.
Pamiętam, jak w szkole, podczas lekcji pasjami pokrywałem kartki w
zeszytach gryzmołami łączącymi w sobie elementy symboli
matematycznych i szachowych. Matematyka lub szachy: w jednym z tych
dwojga przypuszczalnie kryło się wyjaśnienie zagadkowej atmosfery
otaczającej stryja, lecz żadne z nich nie tłumaczyło pogardy i
lekceważącego stosunku braci do Petrosa. Z pewnością żadna z
tych dziedzin zainteresowań (a może to było coś więcej niż
zainteresowanie) sama w sobie nie stanowiła przedmiotu obiekcji. Jak
by na to nie patrzeć, umiejętność gry w szachy na poziomie
arcymistrzowskim ani czytanie setek tomów matematycznych książek
nie skutkowały natychmiastowym zaliczeniem człowieka do kategorii
"życiowych nieudaczników".
Musiałem to wyjaśnić. Przez jakiś czas rozważałem nawet
dokonanie eskapady w stylu jednego z moich ulubionych bohaterów
literackich, przedsięwzięcia godnego "Tajemniczej siódemki"
Enid Blyton, "Chłopców Hardy’ego" czy greckiego
odpowiednika "Supermana". W najdrobniejszych szczegółach
zaplanowałem włamanie do domu stryja w celu zdobycia namacalnych
dowodów jego przewinień. Zamierzałem tego dokonać podczas jednej
z jego wypraw do instytucji charytatywnej lub do klubu szachowego.
Jak się wkrótce okazało, nie musiałem uciekać się do
przestępstwa, żeby zaspokoić swoją ciekawość. Odpowiedź,
której poszukiwałem, przyszła sama, uderzając mnie - że się tak
wyrażę - prosto w oczy.
A było tak. Pewnego popołudnia siedziałem sam w domu i odrabiałem
lekcje, gdy zadzwonił telefon. Podniosłem słuchawkę.
- Dobry wieczór - powiedział nieznajomy męski głos. - Dzwonię z
Greckiego Towarzystwa Matematycznego. Czy mógłbym rozmawiać z
profesorem?
- Chyba wybrał pan zły numer - niewiele myśląc, poprawiłem
dzwoniącego. - Tutaj nie mieszka żaden profesor.
- Bardzo przepraszam - sumitował się głos. - Powinienem był
najpierw zapytać. - Czy to dom Papachristosów?
Nagle olśniło mnie.
- Chodzi więc panu o pana Petrosa Papachristosa?
- Tak. O profesora Papachristosa.
"Profesor!" - Słuchawka niemal wypadła mi z ręki. Jednak
stłumiłem podniecenie, żeby nie zmarnować tak wspaniałej
okazji.
- Nie skojarzyłem od razu, że chodzi panu o profesora Papachristosa
- powiedziałem przymilnie. - Wie pan, to dom jego brata, lecz
ponieważ profesor nie ma telefonu (najprawdziwsza prawda), odbieramy
i przekazujemy mu informacje (ohydne kłamstwo).
- Czy mógłbym więc dostać jego adres? - poprosił głos, lecz
teraz odzyskałem pewność siebie i mój rozmówca nie był już dla
mnie równorzędnym przeciwnikiem.
- Profesor pragnie zachować prywatność. Dlatego odbieramy także
jego pocztę - powiedziałem wyniośle.
Nie pozostawiłem biedakowi wyboru.
- Proszę więc podać mi swój adres. W imieniu Greckiego
Towarzystwa Matematycznego chciałbym przesłać mu zaproszenie.
Przez następnych kilka dni udawałem chorego, żeby być w domu w
porze przyniesienia poczty. Nie musiałem długo czekać. Trzeciego
dnia po telefonie miałem już w dłoniach cenną kopertę.
Poczekałem do północy, żeby rodzice na pewno zasnęli, potem
poszedłem na palcach do kuchni i otworzyłem list nad parą (kolejna
lekcja zaczerpnięta z książek dla chłopców).
Rozłożyłem go i zacząłem czytać:
Pan
Petros Papachristos
b.
Profesor Analizy Matematycznej
Uniwersytet
w Monachium
Szanowny
Panie Profesorze!
Nasze
Towarzystwo planuje specjalną sesję upamiętniającą 250 rocznicę
urodzin Leonarda Eulera, połączoną z wykładem na temat "Logika
formalna i podstawy matematyki". Bylibyśmy niezmiernie
zaszczyceni, drogi Profesorze, gdyby zgodził się pan przybyć i
wygłosić krótkie wystąpienie...
Więc tak, człowiek lekceważony przez mojego ojca jako "życiowy
nieudacznik" był profesorem analizy matematycznej na
uniwersytecie w Monachium (znaczenie małej litery b. przed
niespodzianie prestiżowym tytułem nadal było dla mnie niejasne,
zaś co do osiągnięć tego Leonarda Eulera, nadal pamiętanego i
honorowanego 250 lat po śmierci, nie miałem o nich zielonego
pojęcia).
Następnego, niedzielnego poranka wyszedłem z domu w mundurze
skauta, lecz zamiast udać się na cotygodniową zbiórkę, wsiadłem
do autobusu do Ekali z listem od Greckiego Towarzystwa Matematycznego
bezpiecznie ukrytym w kieszeni. Zastałem stryja w starym kapeluszu i
koszuli z podwiniętymi rękawami, ze szpadlem w dłoniach.
Przekopywał ziemię na grządkach z jarzynami.
- Co cię do mnie sprowadza? - zapytał.
Podałem mu zapieczętowaną kopertę.
- Nie musiałeś się kłopotać - powiedział, ledwo rzuciwszy na
nią okiem. - Mogłeś przesłać ją pocztą.
Potem uśmiechnął się uprzejmie.
- Ale dziękuję ci, dzielny skaucie. Czy ojciec wie, że tu
jesteś?
- No, nie - wymamrotałem.
- Więc lepiej odwiozę cię do domu, rodzice będą się
martwić.
Zaprotestowałem, że to niepotrzebne, lecz nalegał. W zabłoconych
butach i wszystkim, co miał na sobie, wdrapał się do wieko-wego,
poobijanego volkswagena garbusa i wyruszyliśmy do Aten. Po drodze
kilka razy próbowałem nawiązać rozmowę na temat zaproszenia,
lecz on zawsze zmieniał temat na inny, nieistotny, jak pogo-da,
właściwa pora roku na przycinanie drzew i radość bycia
skautem.
Wysadził mnie na rogu ulicy w pobliżu naszego domu.
- Czy mam wyjść na górę i udzielić wyjaśnień?
- Nie, dziękuję, stryjku, nie trzeba.
Jak się później okazało, wyjaśnienia były konieczne. Miałem
pecha, bo ojciec zadzwonił do klubu, żeby poprosić mnie o zabranie
jakichś rzeczy, kiedy będę wracał do domu, i dowiedział się o
mojej nieobecności. Naiwnie wygadałem całą prawdę. Jak się
okazało, była to decyzja najgorsza z możliwych. Gdybym skłamał i
powiedział, że poszedłem sobie na wagary, żeby popalić w parku
papierosy albo nawet odwiedzić dom publiczny, nie byłby tak bardzo
poruszony.
- Czy nie powiedziałem ci wyraźnie, że zabraniam ci mieć
cokolwiek do czynienia z tym człowiekiem? - krzyczał na mnie,
czerwieniejąc na twarzy tak bardzo, że matka poprosiła go, aby
pomyślał o swoim nadciśnieniu.
- Nie, tato - odparłem zgodnie z prawdą. - Jeżeli o to chodzi,
nigdy mi nie zabraniałeś. Nigdy!
- Czy ty nic o nim nie wiesz? Czy tysiące razy nie mówiłem ci o
moim bracie Petrosie?
- Tak, tysiące razy mówiłeś mi, że jest "życiowym
nieudacznikiem", ale co z tego? Jest nadal twoim bratem, a moim
stryjem. Co takiego strasznego się stało, że zawiozłem mu list? A
poza tym, jak można nazywać "nieudacznikiem" profesora
analizy matematycznej na wielkim uniwersytecie!
- Byłego profesora analizy matematycznej - warknął ojciec,
wyjaśniając w ten sposób znaczenie małej litery "b"
przed tytułem.
Nie posiadając się ze złości, ogłosił wyrok za to, co nazwał
"wstrętnym przykładem niewybaczalnego nieposłuszeństwa".
Ledwo mogłem uwierzyć w surowość kary: przez cały miesiąc
miałem siedzieć w swoim pokoju przez cały dzień, z wyjątkiem
godzin spędzanych w szkole. Nawet posiłki miałem spożywać w
samotności. Nie mogłem także odzywać się do niego, do matki ani
do nikogo innego!
Załamany, poszedłem do swojego pokoju, żeby zacząć odbywanie
wyroku. Czułem się męczennikiem za Prawdę. Później, tego samego
wieczoru, ojciec zastukał cicho do moich drzwi i wszedł. Siedziałem
przy biurku, czytałem i, pomny zadanej kary, nie odezwałem się ani
słowem. Usiadł na łóżku naprzeciw mnie i po wyrazie jego twarzy
poznałem, że coś się zmieniło. Sprawiał wrażenie spokojnego,
może nawet dręczyło go poczucie winy. Oznajmił mi, --że kara,
którą mi wyznaczył, jest "chyba zbyt surowa" i dlatego
zostaje cofnięta. Poprosił mnie o wybaczenie. Zachowanie to nie
miało precedensu i zupełnie nie przystawało do jego charakteru.
Stwierdził, że jego wybuch był niesprawiedliwy i dodał, w czym
zupełnie się z nim zgodziłem, że trudno oczekiwać ode mnie
zrozumienia czegoś, czego nigdy nie zadał sobie trudu wyjaśnić.
Ponieważ wcześniej nie rozmawiał ze mną otwarcie o stryjku
Petrosie, więc teraz nadszedł czas, żeby naprawić ten
"pożałowania godny błąd". Chciał opowiedzieć mi o
swoim najstarszym bracie. Oczywiście cały zamieniłem się w
słuch.
A oto jego opowieść.
Od najwcześniejszego dzieciństwa stryj Petros wykazywał wyjątkowe
zdolności matematyczne. W szkole podstawowej wzbudzał podziw
nauczycieli niezwykle szybkim opanowaniem arytmetyki, a w szkole
średniej bez najmniejszych trudności przyswoił sobie co bardziej
abstrakcyjne pojęcia algebry, geometrii i trygonometrii. Opisując
jego dar, nauczyciele używali słów takich jak "cudowne
dziecko", a nawet "geniusz". Chociaż ich ojciec, a
mój dziadek nie miał formalnego wykształcenia, okazał się bardzo
oświeconym człowiekiem. Zamiast popychać Petrosa do bardziej
praktycznych studiów, które przygotowałyby go do pracy w rodzinnej
fabryce, zachęcał syna do pójścia za głosem serca. W młodym
wieku Petros zapisał się na uniwersytet w Berlinie, który ukończył
z wyróżnieniem w wieku dziewiętnastu lat. Rok później uzyskał
doktorat i w stopniu profesora dołączył do wykładowców
uniwersytetu w Monachium. W wieku dwudziestu czterech lat był
najmłodszym człowiekiem, jakiemu udało się osiągnąć takie
-stano-wisko.
Słuchałem z okrągłymi ze zdumienia oczyma.
- Nie wygląda mi to na "życiowego nieudacznika" -
skomentowałem.
- Jeszcze nie skończyłem - przerwał mi ojciec.
W tym miejscu zrobił dygresję. Zaczął opowiadać o sobie, stryju
Anargyrosie i ich uczuciach wobec Petrosa. Obaj młodsi bracia z dumą
śledzili jego sukcesy. Nawet przez chwilę nie odczuwali zazdrości.
Sami znakomicie radzili sobie w szkole, chociaż nie w tak
spektakularny sposób jak geniusz, ich brat. Co by nie rzec, nie
odczuwali z nim specjalnych więzi. Od wczesnego dzieciństwa Petros
był samotnikiem. Nawet gdy jeszcze mieszkał w domu, ojciec i stryj
Anargyros rzadko spędzali z nim czas. Podczas gdy bawili się z
kolegami, on siedział w pokoju i rozwiązywał zadania z geometrii.
Gdy wyjechał za granicę na studia, dziadek kazał im pisać
uprzejme listy do Petrosa ("Drogi braciszku, jesteśmy
zdrowi..."), na które on odpowiadał z rzadka lakonicznymi
podziękowaniami na pocztówkach. W 1925 roku, gdy całą rodziną
wybrali się do niego do Niemiec w odwiedziny, zachowywał się jak
zupełnie obca osoba - roztargniony, zniecierpliwiony, najwyraźniej
pragnął jak najszybciej wrócić do tego, co robi. Ponownie ujrzeli
go dopiero w roku 1940, gdy wybuchła wojna z Niemcami i musiał
wrócić do kraju.
- Po co? - zapytałem. - Żeby wstąpić do wojska?
- Ależ skąd! On nigdy nie miał patriotycznych uczuć - ani żadnych
innych. Po prostu po wypowiedzeniu wojny został uznany za
przedstawiciela wrogiego kraju i musiał wyjechać z Niemiec.
- Więc dlaczego nie pojechał gdzieś indziej, do Anglii czy do
Ameryki, na jakiś inny wielki uniwersytet? Skoro był tak wielkim
matematykiem...
Ojciec przerwał mi mruknięciem, któremu towarzyszyło głośne
klapnięcie w udo.
- I o to chodzi! - warknął. - O to właśnie chodzi, że nie był
już wielkim matematykiem!
- Nie rozumiem, jak to możliwe? - zapytałem.
Nastąpiła długa, wiele mówiąca pauza, oznaka, że dotarliśmy do
krytycznego punktu opowieści, miejsca, w którym akcja zmienia
kierunek. Ojciec nachylił się bliżej, marszcząc groźnie brwi.
Kolejne słowa zabrzmiały niemal jak jęk:
- Twój stryjek, synu, popełnił największy grzech!
- Ale co zrobił, ojcze, powiedz mi! Kradł, oszukiwał, zabijał?
- Nie, to wszystko są zwykłe wykroczenia, w porównaniu z jego
zbrodnią! Pamiętaj, to nie ja tak uważam, lecz Pismo Święte,
nasz Pan we własnej osobie: "Nie będziesz bluźnił przeciwko
Duchowi Świętemu!" Twój stryj Petros rzucał perły przed
wieprze, wziął coś wielkiego, świętego i bezwstydnie to
zbezcześcił!
Nieoczekiwany teologiczny zwrot w historii oszołomił mnie na chwilę
i sprawił, że ostrożnie zapytałem:
- O co dokładnie chodziło?
- Jak to o co, o jego dar! Wielki, jedyny w swoim rodzaju dar, którym
pobłogosławił go Bóg, fenomenalny, jedyny, unikatowy talent
matematyczny! Ten głupiec roztrwonił go, stracił, wyrzucił na
śmietnik. Potrafisz to sobie wyobrazić? Ten drań nie dokonał
niczego pożytecznego w matematyce! Nic! Zero!
- Ale dlaczego? - dopytywałem się.
- Dlatego, że jego ekscelencja zajmował się hipotezą
Goldbacha.
- Czym?
Ojciec skrzywił się z obrzydzeniem.
- Jakaś zagadka, coś, co nie interesuje nikogo, z wyjątkiem kilku
leniuchów zabawiających się grami intelektualnymi.
- Zagadka? Tak jak krzyżówka?
- Nie, zadanie matematyczne, ale nie takie zwykłe: ta hipoteza
Goldbacha uważana jest za jedno z najtrudniejszych zagadnień w
całej matematyce. Wyobrażasz sobie? Najtęższe umysły na naszej
planecie łamały sobie nad nią głowę i nie udało im się, ale
twój najmądrzejszy stryjek w wieku dwudziestu jeden lat postanowił,
że właśnie jemu się uda... A potem strawił nad nią całe
życie!
Byłem trochę zbity z tropu tokiem jego rozumowania.
- Poczekaj chwilę, tato - powiedziałem. - Czy to jest zbrodnia?
Poszukiwanie rozwiązania jednego z najtrudniejszych zadań w
historii matematyki? Czy mówisz poważnie? Ależ to wspaniałe, to
wręcz fantastyczne!
Ojciec spojrzał na mnie ze złością.
- Gdyby udało mu się je rozwiązać, może byłoby to wspaniałe, a
nawet fantastyczne, albo jak sobie chcesz, chociaż oczywiście
zupełnie bezużyteczne. Ale nie rozwiązał!
Był wyraźnie zniecierpliwiony, gdyż powrócił do swojego zwykłego
sposobu bycia.
- Synku, czy znasz najważniejszy sekret życia? - zapytał.
- Nie, nie znam.
Zanim mi go wyjawił, wytarł nos przy akompaniamencie trąbienia w
jedwabną chusteczkę z monogramem.
- Sekret życia polega na stawianiu sobie takich celów, jakie można
osiągnąć. Mogą być łatwe lub trudne, w zależności od
okoliczności, charakteru i zdolności, ale zawsze powinny być
moż-li-we do o-siąg-nię-cia! Myślę nawet, że powieszę w twoim
pokoju portret stryja Petrosa z podpisem: PRZYKŁAD, KTÓREGO NALEŻY
SIĘ WYSTRZEGAĆ!
Teraz, gdy w wieku średnim piszę te słowa, nie potrafię oddać
wzburzenia, jakie w moim nastoletnim sercu wywołała ta pierwsza,
chociaż niekompletna i pełna uprzedzeń opowieść o stryju
Petrosie. Ojciec oczywiście pragnął, żeby służyła za poważne
ostrzeżenie, lecz jego słowa wywarły na mnie wpływ zupełnie
odwrotny od zamierzonego. Zamiast odstręczyć mnie od jego
błądzącego starszego brata, zaczęło mnie ku niemu przyciągać
jak ku jasno lśniącej gwieździe.
Byłem pod ogromnym wrażeniem tego, czego się dowiedziałem. Nie
miałem pojęcia, co to jest owa słynna "hipoteza Goldbacha",
nieszczególnie mnie zresztą wtedy zainteresowała. Tym, co mnie
fascynowało, był fakt, że ten uprzejmy, zamknięty w sobie i na
pozór skromny stryj był w rzeczywistości człowiekiem, który, z
własnego wyboru, przez całe lata walczył na najdalszych granicach
ludzkiej ambicji. Człowiek, którego znałem od dzieciństwa, mój
bliski krewny, spędził całe życie, próbując rozwiązać Jedno z
Najtrudniejszych Zadań w Historii Matematyki! Jego bracia chodzili
do szkoły, zakładali rodziny, wychowywali dzieci i prowadzili
rodzinny interes, codziennie wraz z resztą bezimiennej ludzkości
trudząc się życiem, prokreacją i zabijaniem czasu, podczas gdy
on, jak Prometeusz, starał się wpuścić promień światła do
jednej z najciemniejszych i najbardziej niedostępnych okolic
poznania.
Fakt, że jego próby zakończyły się niepowodzeniem, nie tylko nie
obniżał jego autorytetu w moich oczach, ale wręcz przeciwnie,
wynosił go na najwyższe szczyty doskonałości. Czy przez to nie
był idealnym wcieleniem bohatera romantycznego, toczącego wielką
bitwę mimo świadomości nieuchronnej klęski? Czy różnił się w
tym czymkolwiek od Leonidasa i jego Spartan strzegących Termopil?
Ostatnie linijki wiersza Kawafisa, których uczyłem się w szkole,
wydawały się doskonale pasować do niego:
...Lecz
największy honor należy się tym,
co
przewidują,
Jak
wielu rzeczywiście przewiduje,
Że
Efialtes zdrajca pojawi się wreszcie
I
że oto Persowie
Przejdą
przez ciasny wąwóz.
Nawet zanim usłyszałem opowieść o stryju Petrosie, lekceważące
uwagi rzucane przez jego braci poza ciekawością wzbudziły we mnie
współczucie. (W odróżnieniu od reakcji moich dwóch kuzynów,
którzy bez kwestionowania przejęli pogardę swoich ojców w całej
rozciągłości). Teraz znałem prawdę - nawet fakt, iż usłyszałem
ją z ust osoby tak dalece uprzedzonej, nie miał wpływu na mój do
stryja stosunek - natychmiast stał się moim wzorem do
naśladowania.
Pierwszą tego konsekwencją była zmiana w moim podejściu do
przedmiotów matematycznych w szkole, które dotąd uważałem za
raczej nudne. Doprowadziła ona do zdecydowanej poprawy wyników w
nauce. Gdy na kolejnej cenzurce ojciec ujrzał celujące stopnie z
algebry, geometrii i trygonometrii, uniósł brwi i rzucił mi dziwne
spojrzenie. Możliwe, że zaczął nawet coś podejrzewać, lecz nie
mógł przecież robić z tego sprawy. Nie wypadało krytykować syna
za bardzo dobre wyniki w nauce!
W dniu, w którym Greckie Towarzystwo Matematyczne miało upamiętnić
250 rocznicę urodzin Leonarda Eulera, bardzo wcześnie przybyłem do
audytorium. Zaciekawienie nie pozwalało mi usiedzieć spokojnie.
Chociaż matematyka na poziomie liceum nie wyjaśniała precyzyjnego
znaczenia tytułu wykładu, samo jego brzmienie - "Logika
formalna i podstawy matematyki" - intrygowało mnie od chwili,
gdy przeczytałem zaproszenie. Znałem słowo "formalny" i
zwrot "logiczne rozumowanie", lecz nie wiedziałem, jak
połączyć te dwa pojęcia.
Gdy słuchacze i mówcy zajęli miejsca, na próżno rozglądałem
się, szukając wśród nich szczupłej, ascetycznej postaci mojego
stryja. Mogłem się domyślić, że nie przybędzie. Wiedziałem
już, że nie przyjmuje zaproszeń, lecz teraz okazało się, iż nie
robi wyjątku nawet dla matematyki.
Pierwszy mówca, przewodniczący Towarzystwa, wymienił jego nazwisko
ze szczególnym szacunkiem:
- Profesor Papachristos, światowej sławy grecki matematyk, niestety
nie będzie mógł wygłosić swojego wystąpienia ze względu na
niedyspozycję.
Uśmiechnąłem się, dumny, że jako jedyny spośród słuchaczy
wiem, iż "niedyspozycja" stryja jest dyplomatyczną
wymówką, pomagającą mu ochronić spokój. Mimo nieobecności
stryja zostałem do końca imprezy. Zafascynowany słuchałem
krótkiego podsumowania życia jubilata (najwyraźniej Leonard Euler
dokonał epokowych odkryć praktycznie we wszystkich dziedzinach
matematyki). Potem siedziałem jak zaczarowany, gdy na podium wyszedł
główny mówca i zaczął rozprawiać na temat podstaw teorii
matematycznych w ujęciu logiki formalnej. Mimo pełnego zrozumienia
zaledwie kilku pierwszych słów wykładu, mój duch nurzał się w
nie znanej dotąd błogości skomplikowanych definicji i pojęć,
które, chociaż tajemnicze, od samego początku zaimponowały mi
jako najświętsze w swojej niezmierzonej mądrości. Magiczne,
wcześniej nie słyszane nazwiska i terminy toczyły się jedno za
drugim, fascynując mnie niezwykle swoim muzycznym brzmieniem:
hipoteza continuum, alef, Tarski, Gottlob Frege, rozumowanie
indukcyjne, program Hilberta, teoria dowodu, geometria Riemanna,
weryfikowalność i nieweryfikowalność, dowody niesprzeczności,
dowody zupełności, zbiory zbiorów, uniwersalne maszyny Turinga,
automaty von Neumanna, antynomia Russella, algebry Boole’a... W
pewnej chwili, w samym środku upojnych fal słów przepływających
nade mną, wydało mi się, że usłyszałem ważkie słowa "hipoteza
Goldbacha", lecz zanim udało mi się skupić uwagę, temat
rozwijał się dalej wzdłuż nowych magicznych dróg: aksjomaty
arytmetyki Peana, twierdzenie o liczbach pierwszych, systemy otwarte
i zamknięte, aksjomaty, Euklides, Euler, Cantor, Zenon, Gödel...
Paradoksalnie, wysłuchany wykład zadziałał podstępnie swoim
czarem na moją nastoletnią duszę właśnie dlatego, że nie
wyjawił żadnej z tajemnic - nie wiem, czy miałby taki sam wpływ,
gdybym od razu poznał je ze wszystkimi szczegółami. Wreszcie
zrozumiałem znaczenie napisu u wejścia do Akademii Platona: Oudeis
ageometretos eiseto
("Niech tu nie wchodzi nikt nie znający geometrii").
Morał, płynący z tak owocnie spędzonego wieczoru, nie mógł być
bardziej przystępny: matematyka jest czymś nieskończenie bardziej
ciekawym niż rozwiązywanie równań drugiego stopnia lub obliczanie
objętości brył, czyli prymitywne zadania, jakimi zawracaliśmy
sobie głowę w szkole. Jej praktycy zamieszkiwali prawdziwe
intelektualne niebo, majestatyczną dziedzinę poezji, zupełnie
niedostępną dla nie-matematycznych umysłów hoi
polloi.
Wykład w siedzibie Greckiego Towarzystwa Matematycznego okazał się
punktem zwrotnym w moim życiu. Właśnie tam i wtedy postanowiłem
zostać matematykiem. Na koniec roku szkolnego otrzymałem szkolną
nagrodę za najlepsze wyniki w matematyce. Ojciec pochwalił się tym
stryjowi Anargyrosowi - jak by mógł postąpić -inaczej!
W ten sposób ukończyłem przedostatni rok nauki. W rodzinie
postanowiliśmy już, że wyjadę na studia do Ameryki. Ponieważ
system amerykański nie wymaga wcześniejszego określenia
specjalizacji, mogłem przez kilka lat odkładać wyjawienie mojemu
ojcu straszliwej prawdy (za jaką niewątpliwie ją uzna). Na
szczęście moi kuzyni określili już swoje zainteresowania, które
zapewniły rodzinnym interesom kolejne pokolenie menadżerów.
Nauczony wcześniejszym doświadczeniem, powiedziałem ojcu tylko o
planach studiowania ekonomii. Tymczasem dojrzewały moje rzeczywiste
zamiary: gdy już znajdę się na uniwersytecie, a od rodzicielskiej
władzy oddzielać mnie będzie cały Atlantyk, wtedy popłynę w
stronę przeznaczenia.
Tego samego roku w święto Piotra i Pawła nie mogłem już dłużej
wytrzymać. W pewnej chwili odciągnąłem stryja Petrosa na bok i
instynktownie wygadałem się ze swoich zamiarów.
- Stryjku, chciałbym zostać matematykiem.
Ku mojemu zdziwieniu, jedyną odpowiedzią na mój entuzjazm było
kamienne milczenie. Spojrzał ma mnie z uwagą. Z drżeniem serca
domyśliłem się, że właśnie tak musiał wyglądać, gdy starał
się przeniknąć tajemnicę hipotezy Goldbacha.
- Co ty wiesz o matematyce, młody człowieku? - zapytał po
chwili.
Nie podobał mi się ton jego głosu, lecz mówiłem dalej, tak jak
miałem zaplanowane:
- Byłem najlepszy w klasie z matematyki i dostałem nagrodę!
Wydawał się przez chwilę rozważać tę informację, a potem
wzruszył ramionami.
- To ważna decyzja - zauważył. - Nie można jej podjąć bez
poważnego zastanowienia. Zaglądnij do mnie kiedyś po południu, to
porozmawiamy.
Potem dodał, zupełnie niepotrzebnie:
- Lepiej, żebyś o tym nie mówił ojcu.
Pojechałem do niego kilka dni później, gdy udało mi się załatwić
dobre alibi. Stryj Petros zaprowadził mnie do kuchni i zaproponował
domowy kompot z wiśni. Potem usiadł naprzeciw mnie, przybierając
surowy i profesorski wygląd.
- Powiedz mi więc, czym jest według ciebie matematyka? -
zaakcentowane słowa sugerowały, że cokolwiek odpowiem, będzie
niewłaściwe.
Wybełkotałem parę wyświechtanych frazesów o "królowej
nauk" i jej wspaniałych zastosowaniach w elektronice, medycynie
i badaniu przestrzeni kosmicznej. Wtedy Petros zmarszczył brwi.
- Jeżeli interesuje cię zastosowanie matematyki, dlaczego nie
zostaniesz inżynierem? Albo fizykiem. Oni też w pewnym sensie
zajmują się matematyką.
Kolejny znaczący akcent: oczywiście nie szanował zbytnio tego
sensu. Chcąc uniknąć dalszych kłopotliwych pytań, stwierdziłem,
że nie potrafię potykać się z nim jak równy z równym i wyznałem
mu to.
- Nie potrafię ci podać powodów - przyznałem. - Wiem tylko, że
chcę być matematykiem. Myślałem, że mnie zrozumiesz.
Zastanawiał się przez chwilę, a potem zapytał:
- Grasz w szachy?
- Trochę, ale nie namawiaj mnie na partyjkę, mogę ci od razu
powiedzieć, że przegram!
Uśmiechnął się.
- Nie miałem zamiaru, chciałem ci tylko dać właściwy przykład.
Posłuchaj, prawdziwa matematyka nie ma nic wspólnego z
zastosowaniami ani z obliczeniami, których uczysz się w szkole.
Zajmuje się abstrakcyjnymi konstrukcjami intelektualnymi, które,
przynajmniej wtedy, gdy zajmuje się nimi matematyk, nie mają
żadnego punktu wspólnego ze światem zmysłowym.
- To mi odpowiada - wtrąciłem.
- Matematycy taką samą radość czerpią ze swoich studiów, jak
szachiści z gry - mówił dalej Petros. - W rzeczywistości
konstrukcja psychiczna matematyka bardziej przypomina poetę albo
kompozytora, innymi słowy, osobę zajmującą się tworzeniem
piękna, poszukiwaniem harmonii i doskonałości. Matematyk jest
krańcowym przeciwieństwem osoby praktycznej, inżyniera, polityka
lub... - przerwał, przez chwilę poszukując na własnej skali
wartości czegoś jeszcze bardziej nienawistnego - ... właśnie
biznesmena.
Jeżeli opowiadał mi to, żeby mnie zniechęcić, wybrał
zdecydowanie złą drogę.
- Ja także tego szukam, stryjku - powiedziałem z podnieceniem. -
Nie chcę być inżynierem, nie chcę pracować w naszej fabryce,
chcę zanurzyć się w prawdziwej matematyce, tak jak ty... zająć
się hipotezą Goldbacha!
Stało się! Przed wyjazdem do Ekali postanowiłem, że podczas
rozmowy będę unikał wszelkich aluzji do hipotezy Goldbacha. Lecz
pod natchnieniem chwili dałem się ponieść i wszystko wygadałem.
Chociaż wyraz twarzy stryja nie zmienił się, zauważyłem lekkie
drżenie ręki.
- Kto ci mówił o hipotezie Goldbacha? - zapytał cicho.
- Ojciec - wymamrotałem.
- I co ci dokładnie powiedział?
- Że starałeś się ją udowodnić.
- Tylko tyle?
- I... że ci się nie udało.
- Nic więcej? - Dłoń przestała drżeć.
- Nic więcej.
- Hm - chrząknął. - Umówimy się.
- Na co?
- Posłuchaj, według mnie, w matematyce, podobnie jak na przykład w
sporcie, jeżeli nie jesteś najlepszy, jesteś nikim. Inżynier
mechanik, prawnik albo dentysta, który jest tylko zdolny, może
prowadzić twórcze i satysfakcjonujące życie zawodowe. Ale
matematyk, który jest tylko przeciętny - mówię o naukowcu,
oczywiście, nie o nauczycielu - to żywa, chodząca tragedia...
- Ależ stryjku - przerwałem - nie mam najmniejszego zamiaru być
przeciętnym. Chcę być pierwszy!
Uśmiechnął się.
- Przynajmniej w tym jesteś rzeczywiście podobny do mnie. Ja też
byłem za bardzo ambitny. Ale widzisz, drogi chłopcze, niestety,
dobre intencje nie wystarczą. To nie tak, jak w innych dziedzinach,
w których pracowitość zawsze popłaca. Żeby dostać się na
szczyty matematyki, potrzeba ci czegoś więcej, absolutnie
niezbędnego warunku powodzenia.
- Jaki to warunek?
Spojrzał na mnie, zaskoczony, że przeoczyłem coś oczywistego.
- Przecież chodzi o talent! Naturalną predyspozycję w jej
najbardziej skrajnym przejawie. Nigdy nie zapominaj: Mathematicus
nascitur,
non
fit
("Matematykiem trzeba się urodzić, nie można nim zostać").
Jeżeli nie masz tej szczególnej zdolności w genach, będziesz
pracował przez całe życie na próżno i pewnego dnia skończysz
jako miernota. Może nawet znakomita miernota, ale zawsze miernota!
Dlatego proponuję ci pewną umowę.
Spojrzałem mu prosto w oczy.
- Na czym polega ta umowa?
Zawahał się przez chwilę, jakby zastanawiał się jeszcze. Potem
powiedział:
- Nie chcę, żebyś szedł drogą, która doprowadzi cię do
niepowodzeń i nieszczęść. Dlatego proponuję, żebyś złożył
mi wiążącą obietnicę: zostaniesz matematykiem wtedy i tylko
wtedy, jeżeli okaże się, że jesteś wybitnie uzdolniony. Zgadzasz
się?
Byłem zaniepokojony.
- Ale jak mogę to sprawdzić?
- Nie możesz i nie musisz - powiedział z przebiegłym uśmieszkiem.
- Ja to zrobię.
- Ty?
- Tak. Zadam ci zadanie, które weźmiesz ze sobą do domu i
postarasz się rozwiązać. Twój sukces lub porażka pozwoli dość
dokładnie zmierzyć twoje matematyczne zdolności.
Żywiłem mieszane uczucia co do proponowanego układu: nienawidziłem
sprawdzianów, lecz uwielbiałem wyzwania.
- Ile będę miał czasu?
Przymknął oczy, zastanawiając się.
- Mhm... powiedzmy do rozpoczęcia roku szkolnego, do pierwszego
października. Masz więc prawie trzy miesiące.
W swojej nieświadomości sądziłem, że za trzy miesiące będę w
stanie rozwiązać nie jedno, lecz dowolną ilość zadań
matematycznych.
- Aż tyle?
- Zadanie będzie trudne - zaznaczył. - Nie jest to takie sobie
zadanie, które potrafi rozwiązać każdy, ale jeżeli masz to, co
potrzeba, żeby zostać matematykiem, dasz sobie radę. Oczywiście
przyrzekniesz mi, że nie będziesz korzystał z pomocy innych ani
nie zajrzysz do żadnej książki.
- Przyrzekam - powiedziałem.
Wbił we mnie wzrok.
- Czy to oznacza, że przyjmujesz układ?
- Tak - wydałem z siebie głębokie westchnienie.
Nie mówiąc słowa, stryj Petros na krótko zniknął i wrócił z
kartką papieru i ołówkiem. Teraz zwracał się do mnie krótko i
zwięźle, jak matematyk do matematyka.
- Oto zadanie... Zakładam, że wiesz, co to są liczby pierwsze?
- Pewnie, że wiem, stryjku! Liczba pierwsza to liczba całkowita
większa od jeden, która dzieli się tylko przez siebie samą i
przez jeden. Na przykład 2, 3, 5, 7, 11, 13 i tak dalej.
Wydawał się zadowolony z precyzji mojej definicji.
- Wspaniale! Teraz powiedz mi, ile jest liczb pierwszych?
Nagle poczułem, że grunt usuwa mi się spod nóg.
- Ile?
- Tak, ile ich jest. Nie uczyli was tego w szkole?
- Nie.
Stryj westchnął głęboko, rozczarowany niskim poziomem kształcenia
matematycznego we współczesnej Grecji.
- Dobrze, powiem ci, bo będzie ci to potrzebne. Istnieje
nieskończenie wiele liczb pierwszych, co wykazał Euklides w trzecim
wieku przed naszą erą. Jego dowód to klejnot piękna i prostoty.
Wykorzystując metodę reductio
ad absurdum,
najpierw założył coś wprost przeciwnego, to znaczy, że istnieje
skończenie wiele liczb pierwszych. Tak więc...
Za pomocą szybkich, zdecydowanych ruchów ołówka i kilku słów
wyjaśnień stryj Petros przedstawił mi dowód naszego mądrego
przodka, dając mi także pierwszy przykład prawdziwej
matematyki.
- ... co jednak - zakończył - nie zgadza się z naszym wstępnym
założeniem. Kryterium skończoności prowadzi do sprzeczności,
ergo
istnieje nieskończenie wiele liczb pierwszych. Quod
erat -demonstrandum.
- To fantastyczne, stryjku! - wykrzyknąłem, uradowany
błyskotliwością dowodu. - To takie proste!
- Tak - westchnął. - Bardzo proste, ale nikt przed Euklidesem o tym
nie pomyślał. Zapamiętaj sobie naukę: czasami rzeczy wydają się
proste dopiero w retrospektywie.
Nie byłem w nastroju do filozofowania.
- Dalej, stryjku. Daj mi to zadanie, które mam rozwiązać!
Najpierw zapisał je na kartce papieru, a potem mi odczytał.
- Chcę, żebyś udowodnił, że każda liczba parzysta większa od
dwóch jest sumą dwóch liczb pierwszych - powiedział.
Zastanawiałem się przez chwilę, modląc się o przebłysk
natchnienia, który powaliłby go natychmiastowym rozwiązaniem. Lecz
ponieważ nie nadchodził, powiedziałem tylko:
- I to wszystko?
Pogroził mi ostrzegawczo palcem.
- To nie takie proste! Dla każdego szczególnego przypadku, na
przykład 4=2+2, 6=3+3, 8=3+5, 10=3+7, 12=7+5, 14=7+7 i tak dalej,
jest to oczywiste, chociaż im większe liczby, tym więcej trzeba
liczyć. Jednak ponieważ liczb parzystych jest nieskończenie wiele,
niemożliwe jest badanie przypadek po przypadku. Musisz znaleźć
ogólny dowód, a to, jak podejrzewam, będzie trudniejsze, niż ci
się -wydaje.
Wstałem.
- Trudne czy nie - powiedziałem - zrobię to! Zaraz zabieram się do
pracy.
Gdy wyszedłem z domu i kierowałem się do furtki, zawołał z okna
kuchni:
- Hej! Nie zabierzesz kartki z zadaniem?
Chłodny wiatr niósł ze sobą aromat wilgotnej ziemi. Nie sądzę,
żebym kiedykolwiek w życiu, przed tą krótką chwilą lub po niej,
czuł się tak szczęśliwy, tak pełen nadziei.
- Nie potrzebuję, stryjku - zawołałem. - Pamiętam je doskonale.
Każda liczba parzysta większa niż dwa jest sumą dwóch liczb
pierwszych. Do zobaczenia pierwszego października z
rozwiązaniem!
Na ulicy dobiegło mnie jeszcze jego surowe napomnienie.
- Nie zapomnij o naszym układzie! - krzyczał. - Możesz zostać
matematykiem tylko pod warunkiem, że rozwiążesz to zadanie!
Czekało mnie trudne lato. Na szczęście rodzice zawsze wysyłali
mnie na najgorętsze miesiące - lipiec i sierpień - do domu brata
mojej matki w Pylos. Dzięki temu, pozostając poza zasięgiem
wpływów ojca, nie miałem przynajmniej dodatkowego kłopotu na
głowie (jakby zadanie stryja Petrosa nie było wystarczającym) -
nie musiałem wymyślać pretekstów ani ukrywać rodzaju moich
zajęć. Gdy tylko przybyłem do Pylos, rozłożyłem papiery na
stole w jadalni (w lecie zawsze jadaliśmy na zewnątrz) i
zapowiedziałem kuzynom, że przez czas bliżej nie określony nie
będę brał udziału w zawodach pływackich, nurkowaniu i wyjściach
do kina. Pracowałem nad zadaniem od rana do nocy, z krótkimi
przerwami. Ciotka narzekała dobrodusznie:
- Przepracowujesz się, drogi chłopcze. Zwolnij tempo, są przecież
wakacje. Odłóż na chwilę książki na bok. Przecież przyjechałeś
tutaj odpocząć.
Ja
jednak byłem zdecydowany nie odpoczywać aż do ostatecznego
zwycięstwa. Siedziałem nad zadaniem, zapisując po kolei kartki
papieru, podchodząc do niego to z tej, to z tamtej strony. Często,
gdy czułem się zbyt wyczerpany abstrakcyjnym rozumowaniem
dedukcyjnym, sprawdzałem konkretne przypadki, żeby przekonać się,
czy stryj Petros nie zastawił na mnie jakiejś pułapki, każąc mi
udowodnić coś, co jest oczywiście fałszywe. Po nieskończonych
podziałach stworzyłem tabelę pierwszych kilkuset liczb pierwszych
(prymitywne, samodzielnie wykonane sito Eratostenesa1),
które następnie zacząłem dodawać we wszystkich możliwych
parach, żeby sprawdzić, czy zasada rzeczywiście działa. Na próżno
poszukiwałem liczby parzystej, która nie spełniałaby zadanego
warunku - okazało się, że wszystkie można wyrazić w postaci sumy
dwóch liczb pierwszych.
Kiedyś w połowie sierpnia, po wielu filiżankach mocnej kawy i
pracy do późnego wieczora, przez kilka szczęśliwych godzin
wydawało mi się, że mam, że znalazłem rozwiązanie. Kilka stron
wypełniłem moim rozumowaniem i przesłałem specjalną pocztą do
stryja Petrosa. Swoim triumfem cieszyłem się kilka dni, dopóki
listonosz nie przyniósł mi telegramu.
WYKAZAŁEŚ TYLKO, ŻE KAŻDĄ LICZBĘ PARZYSTĄ WIĘKSZĄ OD 2 MOŻNA
WYRAZIĆ JAKO SUMĘ JEDNEJ LICZBY PIERWSZEJ I JEDNEJ NIEPARZYSTEJ, CO
JEDNAK JEST OCZYWISTE STOP
Cały tydzień dochodziłem do siebie po klęsce, którą zakończyła
się moja pierwsza próba, i druzgocącym ciosie w moją dumę. Lecz
potem wróciłem do pracy, tym razem stosując metodę reductio
ad absurdum:
"Załóżmy, że istnieje liczba parzysta n
wieksza od 2, której nie da się wyrazić jako sumy dwóch liczb
pierwszych. Wtedy..."
Im dłużej zajmowałem się zadaniem, tym bardziej okazywało się,
że wyraża ono pewną podstawową prawdę dotyczącą liczb,
materiam
primam
świata matematyki. Wkrótce zacząłem zastanawiać się nad
dokładnym rozmieszczeniem liczb pierwszych wśród innych liczb
naturalnych i nad procedurą, która od danej liczby pierwszej
poprowadzi nas ku następnej. Wiedziałem, że ta informacja, gdybym
wszedł w jej posiadanie, byłaby mi bardzo pomocna w pracy i raz lub
dwa kusiło mnie, żeby odnaleźć ją w książce. Jednak pozostałem
wierny przyrzeczeniu i nie poszukałem jej. Pokazując mi dowód
Euklidesa na nieskończoność zbioru liczb pierwszych, stryj Petros
zapewnił mnie, że to jedyne narzędzie, którego będę
potrzebował, żeby znaleźć dowód. Ale ja nie robiłem żadnych
postępów. Pod koniec września, na kilka dni przed rozpoczęciem
ostatniego roku szkolnego, znów znalazłem się w Ekali, posępny i
strapiony. Ponieważ stryj Petros nie miał telefonu, musiałem przez
to przejść osobiście.
- I co? - zapytał mnie, gdy tylko usiedliśmy, po tym jak sztywno
podziękowałem za kompot wiśniowy. - Czy rozwiązałeś
zadanie?
- Nie - przyznałem. - Prawdę mówiąc, nie.
Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowałem w tej chwili, było to, żeby
zaczął analizować tok mojego rozumowania i przyczyny mojej
porażki. Nie byłem ciekawy rozwiązania, dowodu zasady. Chciałem
tylko zapomnieć o wszystkim nawet luźno związanym z liczbami,
parzystymi czy nieparzystymi, nie wspominając o liczbach pierwszych.
Lecz stryj Petros nie miał zamiaru mi tak łatwo odpuścić.
- No to koniec - oznajmił. - Pamiętasz naszą umowę, prawda?
Potrzeba ratyfikacji zwycięstwa (byłem bowiem pewien, że tak
traktuje moją porażkę) straszliwie mnie zdenerwowała. Ale nie
zamierzałem mu niczego osładzać, okazując choćby ślad
zranionych uczuć.
- Oczywiście, że pamiętam, stryjku, jak zapewne i ty pamiętasz.
Nasza umowa polegała na tym, że nie zostanę matematykiem, o ile
nie rozwiążę tego zadania...
- Nie! - przerwał mi z nagłą pasją. - Umowa była taka: jeżeli
nie rozwiążesz zadania, złożysz wiążącą obietnicę, że nie
zostaniesz matematykiem!
Spojrzałem na niego spode łba.
- Właśnie - przyznałem. - I skoro nie rozwiązałem zadania...
- Teraz złożysz wiążącą obietnicę - przerwał, po raz drugi
kończąc zdanie, eksponując słowa, jakby jego życie (albo moje
własne) zależało od tego.
- Pewnie - powiedziałem, starając się, żeby mój głos brzmiał
beztrosko. - Jeżeli tak ci na tym zależy, złożę obietnicę.
Jego głos stał się ostry, nawet okrutny.
- Nie chodzi tutaj o moje zadowolenie, młody człowieku, lecz o
dotrzymanie naszej umowy! Dasz mi słowo, że będziesz się trzymał
z daleka od matematyki?!
- Dobrze, stryjku - powiedziałem chłodno. - Daję ci słowo, że
będę się trzymał z dala od matematyki. Zadowolony?
Gdy podnosiłem się z krzesła, zatrzymał mnie na miejscu ruchem
dłoni.
- Nie tak szybko!
Błyskawicznie wydobył z kieszeni kartkę papieru, rozłożył ją i
podetknął mi pod nos. Widniał na niej tekst:
Ja,
niżej
podpisany,
pozostając
przy zdrowych zmysłach,
niniejszym
uroczyście przyrzekam,
że
oblawszy egzamin wstępny z wyższych zdolności matematycznych i
zgodnie z obietnicą daną mojemu stryjowi Petrosowi Papachristosowi,
nigdy
nie będę studiował matematyki na poziomie uniwersyteckim ani w
żaden inny sposób nie będę rozwijał kariery zawodowej w
dziedzinie matematyki.
Spojrzałem na niego z niedowierzaniem.
- Podpisz! - rozkazał.
- Po co to wszystko? - warknąłem, nie starając się już dłużej
ukrywać uczuć.
- Podpisz! - powtórzył. - Umowa to umowa!
Pozostawiając jego dłoń z wiecznym piórem zawieszoną w
powietrzu, wyjąłem własny długopis i nagryzmoliłem swój podpis.
Zanim miał czas cokolwiek dodać, rzuciłem w niego kartką i
popędziłem do furtki.
- Zaczekaj! - krzyknął, lecz ja byłem już na zewnątrz.
Biegłem, biegłem i biegłem, dopóki nie znalazłem się poza
zasięgiem jego słuchu. Zatrzymałem się, bez tchu, i rozpłakałem
jak małe dziecko. Po twarzy płynęły mi strumienie łez - gniewu,
frustracji i upokorzenia.
*
Przez
cały ostatni rok spędzony w szkole nie kontaktowałem się wcale ze
stryjem Petrosem, a w czerwcu wymyśliłem jakąś wymówkę, żeby
zostać w domu w dniu tradycyjnych odwiedzin rodzinnych w Ekali. Moje
doświadczenia z poprzedniego lata wywarły chyba skutek zamierzony i
przewidziany przez Petrosa. Straciłem wszelką ochotę zostania
matematykiem, i to wcale nie ze względu na wiążącą mnie umowę.
Na szczęście skutki uboczne mojej klęski nie okazały się skrajne
i nadal miałem bardzo dobre wyniki w nauce, dzięki czemu zostałem
przyjęty do jednego z najlepszych uniwersytetów w Ameryce. Podczas
rejestracji wstępnie zadeklarowałem zainteresowanie ekonomią, przy
której pozostałem aż do trzeciego roku2.
Oprócz uczestniczenia w podstawowych kursach - elementarnego
rachunku różniczkowego i algebry liniowej (tak się złożyło, że
oba zaliczyłem na oceny bardzo dobre) - przez pierwsze dwa lata nie
uczyłem się matematyki.
Podstęp stryja Petrosa, który przynajmniej na początku się udał,
polegał na zastosowaniu bezwzględnego determinizmu matematyki do
mojego życia. Oczywiście, że ryzykował, lecz było to dobrze
skalku-lowane ryzyko: prawdopodobieństwo odkrycia przeze mnie na
pod-stawowym uniwersyteckim kursie matematyki nazwy zadania, które
mi zadał, było minimalne. Wszak zagadnienie to stanowi domenę
teorii liczb, uczonej nadobowiązkowo na kursach matematyki wyż-szej.
Dlatego mógł spokojnie założyć, że jeśli dotrzymam danego
słowa, zakoń-czę studia uniwersyteckie, a może nawet życie,
nieświadom prawdy.
Jednak rzeczywistość nie jest aż tak przewidywalna jak matematyka
i sprawy potoczyły się zgoła inaczej. Jeszcze przed rozpoczęciem
zajęć na trzecim roku okazało się, że zrządzeniem Losu (któż
inny mógłby spowodować taki zbieg okoliczności?) miałem dzielić
pokój w akademiku z Sammym Epsteinem, szczupłej postury chłopcem z
Brooklynu, znanym wśród studentów z fenomenalnego talentu
matematycznego. Miał dopiero siedemnaście lat i chociaż oficjalnie
pozostawał studentem, wszystkie zajęcia odbywał na zaawansowanym,
podyplomowym poziomie. Rozpoczął już nawet pracę nad rozprawą
doktorską z topologii algebraicznej. Do tamtej chwili żyłem w
przekonaniu, że uraz psychiczny spowodowany przegraną w
matematycznej potyczce ze stryjem Petrosem zabliźnił się. Byłem
więc zadowolony, a nawet rozbawiony, gdy dowiedziałem się, z kim
zamieszkam. Gdy pierwszego wieczora jedliśmy razem kolację w
uniwersyteckiej stołówce, żeby lepiej się zapoznać, zagadnąłem
go od niechcenia:
- Sammy, skoro jesteś geniuszem matematycznym, powiedz mi, jak można
udowodnić, że każda liczba parzysta większa od dwóch jest sumą
dwóch liczb pierwszych.
Słysząc moje słowa, wybuchnął śmiechem.
- Gdybym potrafił udowodnić coś takiego, nie siedzielibyśmy tu
razem. Byłbym profesorem, a może nawet dostałbym medal Fieldsa,
matematycznego Nobla!
Ledwo skończył mówić, olśniło mnie i odgadłem straszliwą
prawdę. Sammy potwierdził ją dalszymi słowami:
- Poprosiłeś mnie o dowód hipotezy Goldbacha, jednego z
najsłynniejszych nie rozwiązanych zadań w całej matematyce!
Moja reakcja przeszła przez cztery fazy, które, jeżeli dobrze
pamiętam podstawy psychologii, nazywają się: zaprzeczenie, złość,
depresja i akceptacja. Z nich wszystkich pierwsza była
najkrótsza.
- To... niemożliwe! - wyjąkałem, gdy tylko Sammy wypowiedział te
straszliwe słowa, mając nadzieję, że się przesłyszałem.
- Co masz na myśli, mówiąc "niemożliwe"? - zapytał. -
Nie tylko możliwe, ale tak jest! Hipoteza Goldbacha stwierdza
właśnie, że wszystkie liczby parzyste większe od dwóch są
sumami liczb pierwszych. Po raz pierwszy sformułował ją matematyk,
niejaki Goldbach, w liście do Leonarda Eulera3.
Chociaż do tej pory potwierdzono ją dla olbrzymiej ilości liczb
parzystych, nikomu nie udało się znaleźć ogólnego -dowodu.
Nie usłyszałem dalszych słów Sammy’ego, bo przeszedłem już do
etapu złości.
- Ten stary drań! - wrzasnąłem po grecku. - Skurczybyk! Niech go
szlag trafi! Niech go piekło pochłonie!
Mój nowy kolega, nie posiadając się ze zdumienia, że hipoteza z
dziedziny teorii liczb może wywołać tak gwałtowny wybuch
śródziemnomorskiego temperamentu, poprosił mnie o bliższe
wyjaśnienia. Jednak ja nie byłem w nastroju.
Miałem wtedy dziewiętnaście lat i dotąd żyłem "pod
kloszem". Oprócz kieliszka szkockiej wypitej z ojcem dla
uczczenia "wejścia w świat dorosłych" (ukończenia
szkoły średniej) i łyku wina na weselu krewnego, nigdy nie
próbowałem alkoholu. Dlatego wielkie jego ilości, jakie wlałem w
siebie tamtej nocy w barze w pobliżu uniwersytetu (zacząłem od
piwa, przeszedłem do koniaku i zakończyłem na rumie), należy
pomnożyć przez dość sporą wartość n,
żeby w pełni zdać sobie sprawę z ich wpływu. Podczas trzeciego
czy czwartego kufla piwa, jeszcze jako tako władając zmysłami,
napisałem list do stryja Petrosa. Zanim straciłem przytomność, w
fazie fatalistycznego przeczucia zbliżającej się śmierci zdążyłem
przekazać barmanowi zaadresowany list i to, co mi jeszcze pozostało
z miesięcznego kieszonkowego. Poprosiłem go o spełnienie
ostatniego życzenia - nadanie listu. Częściowy zanik pamięci,
który spowija resztę wydarzeń tamtego wieczora, na zawsze wymazał
z mojej świadomości treść tego listu (zabrakło mi zdecydowania,
żeby go odszukać, gdy wiele lat później odziedziczyłem archiwum
stryja). Z tego jednak, co pamiętam, nie było chyba ani jednego
przekleństwa, wyzwiska, obelgi ani ordynarnego wyrażenia, których
by nie zawierał. Sens listu był taki, że stryj zniszczył mi
życie, w związku z czym obiecałem mu, że po powrocie do Grecji
zamorduję go, lecz dopiero po poddaniu go najbardziej perwersyjnym
torturom, jakie może podsunąć ludzka wyobraźnia.
Nie wiem, jak długo byłem nieprzytomny, walcząc z okropnymi
koszmarami. Dopiero późnym popołudniem następnego dnia zacząłem
odzyskiwać świadomość. Leżałem w swoim łóżku w akademiku.
Sammy siedział przy biurku, nachylony nad książkami. Jęknąłem.
Podszedł do mnie i wyjaśnił, że koledzy z roku znaleźli mnie
leżącego bez ducha na trawniku przed wejściem do budynku
biblioteki. Zanieśli mnie do przychodni, a lekarz dyżurny nie miał
żadnych kłopotów z określeniem mojego stanu. Prawdę mówiąc,
nawet nie musiał mnie badać, gdyż cuchnąłem alkoholem, a całe
moje ubranie pokrywały wymiociny. Mój nowy kolega, zatroskany
perspektywą wspólnego zamieszkiwania, zapytał, czy ten rodzaj
zachowania często mi się zdarza. Upokorzony, wymamrotałem, że to
pierwszy raz.
- To wszystko przez hipotezę Goldbacha - wyszeptałem, i znów
zasnąłem.
Dojście do siebie po straszliwym bólu głowy zabrało mi dwa dni.
Potem (wydaje się, że strumień alkoholu przeniósł mnie przez
etap wściekłości) wszedłem w następną fazę reakcji: depresję.
Przez dwa dni i dwie noce siedziałem w fotelu naszej świetlicy na
piętrze, apatycznie gapiąc się na czarno-białe sylwetki tańczące
na ekranie telewizora. Z letargu wyrwał mnie Sammy, okazując
przyjaźń zupełnie nie pasującą do stereotypowego wyobrażenia
samolubnego, roztargnionego matematyka. Trzeciego wieczoru po mojej
pijatyce zauważyłem, że przygląda mi się uważnie.
- Czy wiesz, że jutro mija termin wyboru zajęć na najbliższy
semestr? - zapytał surowo.
- Mhm... - wystękałem.
- Wybrałeś już swoje?
Pokręciłem przecząco głową.
- A wiesz przynajmniej, na co chcesz się zapisać?
Po raz drugi pokręciłem głową, a on zmarszczył brwi.
- To nie moja sprawa, ale czy nie uważasz, że powinieneś zająć
się tymi raczej pilnymi sprawami, zamiast siedzieć tutaj przez cały
dzień i gapić się w to idiotyczne pudło?
Jak później przyznał, nie chodziło mu tylko o chęć niesienia
pomocy bliźniemu w potrzebie. Opanowało go też nieprzeparte
pragnienie odkrycia związku między jego nowym kolegą z pokoju i
jednym z najtrudniejszych problemów matematycznych. Jedna rzecz jest
pewna: bez względu na motywy Sammy’ego, długa dyskusja, jaką z
nim odbyłem tamtego wieczoru, zasadniczo wpłynęła na moje
poglądy. Bez jego zrozumienia i wsparcia nie dokonałbym tego
decydującego kroku, a co ważniejsze, jest dość mało
prawdopodobne, że wybaczyłbym stryjowi Petrosowi.
Rozmowę zaczęliśmy w stołówce podczas kolacji i ciągnęliśmy
ją w naszym pokoju do późna w nocy, popijając kawę.
Opowiedziałem mu wszystko: o rodzinie, o fascynacji postacią stryja
Petrosa i stopniowym odkrywaniu jego osiągnięć, o sukcesach
szachowych, o tysiącach książek, o zaproszeniu Greckiego
Towarzystwa Matematycznego i o profesurze w Monachium. Streściłem
także opinię braci o Petrosie, wspomniałem o jego wczesnych
sukcesach w matematyce i straszliwej klęsce, w której tajemniczą
rolę (przynajmniej dla mnie) odgrywała hipoteza Goldbacha. Wyznałem
Sammy’emu, że decyzję o studiowaniu matematyki podjąłem na
przekór stryjowi, w końcu opisałem naszą umowę. Słuchał
uważnie, nie przerywając mi ani słowem. Przez cały czas
intensywnie wpatrywał się we mnie swoimi świdrującymi oczyma.
Dopiero gdy dotarłem do końca historii i opisałem, w jaki sposób
zapragnął sprawdzić mój potencjał matematycznej wielkości,
wybuchnął w nagłym ataku furii.
- Co za czubek! - krzyknął.
- No właśnie - przyznałem.
- Ten facet to sadysta - mówił dalej Sammy. - Mało, człowiek
niezrównoważony i niebezpieczny dla otoczenia! Tylko bardzo
przewrotny umysł mógł kazać uczniowi szkoły średniej strawić
całe wakacje na próbach udowodnienia hipotezy Goldbacha, i to
jeszcze mówiąc mu, że dostał do zrobienia tylko trudne zadanie.
Co za bestia!
Poczucie winy z powodu niewybrednego słownictwa, jakiego użyłem w
inspirowanym białą gorączką liście do stryja, kazało mi przez
chwilę podjąć się jego obrony i spróbować znaleźć logiczne
wytłumaczenie dla jego postępowania.
- Może jego zamiary nie były takie złe? - wymamrotałem. - Może
uważał, że oszczędzi mi jeszcze większego rozczarowania?
- Jakie miał do tego prawo? - zapytał retorycznie Sammy, waląc
pięścią w blat mojego biurka. (W odróżnieniu ode mnie wyrósł w
społeczeństwie, w którym nie oczekuje się od dzieci spełnienia
oczekiwań rodziców i starszych). - Każdy człowiek ma prawo
wystawiać się na takie rozczarowania, o jakich sobie tylko zamarzy
- stwierdził żarliwie. - Poza tym, co to za brednie o "byciu
najlepszym" i "złotych miernotach". Mogłeś zostać
wielkim...
Przerwał w pół zdania, z ustami otwartymi ze zdumienia.
- Zaraz, zaraz, dlaczego używam czasu przeszłego? - rozpromienił
się. - Nadal możesz zostać wielkim matematykiem!
Spojrzałem na niego, zaskoczony.
- O czym ty mówisz, Sammy? Wiesz przecież, że jest już na to za
późno!
- Wcale nie! Masz czas do jutra, żeby wybrać główny kierunek
studiów.
- Nie o to chodzi. Straciłem już tak wiele czasu, robiąc inne
rzeczy, że...
- Nonsens - powiedział z naciskiem. - Jeżeli się przyłożysz,
nadrobisz stracony czas. Ważne jest, żebyś odzyskał entuzjazm,
zapał do matematyki, który miałeś, zanim Petros bezwstydnie go
zniszczył. Uwierz mi, to da się zrobić - a ja ci pomogę!
Na zewnątrz wstawał świt. Nadszedł czas na czwarty i ostatni etap
mojej reakcji: na pogodzenie się z losem. Cykl został zamknięty.
Podejmę życie na nowo - od momentu, w którym Petros podstępem
zmusił mnie do zmiany tego, co uważałem za właściwy kierunek
kształcenia.
Zjedliśmy porządne śniadanie i usiedliśmy nad listą kursów
proponowanych przez Wydział Matematyki. Sammy wyjaśnił mi treść
każdego z nich w sposób, w jaki doświadczony kelner przedstawia
gościom potrawy z menu. Zrobiłem notatki i wczesnym popołudniem,
poszedłem do sekretariatu wydziału, żeby się zapisać i
przedstawić swój wybór wykładów w nadchodzącym semestrze: wstęp
do analizy matematycznej, wstęp do analizy zespolonej, wstęp do
algebry wyższej i topologię ogólną. Naturalnie, podałem także
główny kierunek moich zainteresowań: matematykę.
Kilka dni po rozpoczęciu zajęć, podczas najtrudniejszej fazy
wysiłków zmierzających do zapoznania się z nową dyscypliną,
dostałem telegram od stryja Petrosa. Gdy dostałem awizo, nie miałem
wątpliwości co do tożsamości nadawcy i rozważałem nawet, czy
nie powinienem wyrzucić telegramu do kosza. Jednak ciekawość
przeważyła. Założyłem się z sobą, czy będzie próbował się
wytłumaczyć, czy tylko skarci za ton mojego listu. Wybrałem to
drugie i przegrałem. Napisał:
ZUPEŁNIE ROZUMIEM TWOJĄ REAKCJĘ STOP ŻEBY ZROZUMIEĆ MOJĄ,
POWINIENEŚ ZAPOZNAĆ SIĘ Z TWIERDZENIEM O NIEZUPEŁNOŚCI KURTA
GÖDLA
Nie miałem wtedy pojęcia, co to jest twierdzenie o niezupełności.
Nie miałem także najmniejszego zamiaru sprawdzać - opanowywanie
będących w programie moich kursów twierdzeń Lagrange’a,
Cauchy’ego, Fatou, Bolzana, Weierstrassa, Heinego, Borela,
Lebesque’a, Tichonowa i innych było wystarczająco trudne. Poza
tym zgodziłem się z dokonaną przez Sammy’ego oceną zachowania
stryja Petrosa: jego postępowanie wobec mnie zdradzało oznaki
choroby umysłowej. Ostatni list to potwierdzał: starał się
wytłumaczyć swoje postępowanie za pomocą twierdzenia
matematycznego! Postanowiłem, że obsesje żałosnego starca nie
będą mnie odtąd więcej interesować. Nie wspomniałem Sammy’emu
ani słowem o telegramie ani nie zastanawiałem się więcej nad
nim.
*
Przerwę
świąteczną spędziłem, ucząc się z Sammym w Bibliotece Wydziału
Matematyki4.
W przeddzień Nowego Roku zaprosił mnie na przyjęcie do swojego
rodzinnego domu w Brooklynie. Popijaliśmy i zrobiło się dość
wesoło, gdy nagle wziął mnie na bok do spokojnego kąta.
- Wytrzymasz jeszcze chwilę rozmowy o twoim stryju? - zapytał. Od
czasu pamiętnej nocnej dyskusji temat ten nie pojawił się więcej,
jakbyśmy zawarli niepisaną umowę.
- Pewnie - roześmiałem się. - Co można więcej dodać?
Sammy wyjął z kieszeni kartkę papieru.
- Od jakiegoś czasu prowadzę dyskretne badania na ten temat -
powiedział.
- Jakie "dyskretne badania"? - zapytałem zdumiony.
- Nie wyobrażaj sobie od razu nie wiadomo czego, po prostu szperałem
w bibliografiach.
- I co?
- I doszedłem do wniosku, że twój stryj jest oszustem!
- Oszustem?!
Była to ostatnia rzecz, jakiej spodziewałem się usłyszeć z ust
przyjaciela. Więzy krwi okazały się silniejsze i bez wahania
stanąłem w obronie Petrosa.
- Jak możesz, Sammy? Jest bezspornym faktem, że był profesorem
analizy matematycznej na Uniwersytecie Monachijskim. Nie jest
oszustem!
- Przekopałem indeksy bibliograficzne wszystkich artykułów
opublikowanych w czasopismach matematycznych w tym wieku. Pod jego
nazwiskiem widnieją trzy pozycje, lecz nic - ani jednego sło-wa -
na temat hipotezy Goldbacha ani czegokolwiek choćby luźno z nią
związanego - wyjaśnił.
Nadal nie mogłem zrozumieć oskarżenia o oszustwo.
- Co w tym zaskakującego? Petros sam przyznaje, że nie udało mu
się udowodnić hipotezy, więc nie miał nic do opublikowania. Dla
mnie jest to zupełnie zrozumiałe.
Sammy uśmiechnął się z wyższością.
- Dlatego, że nic nie wiesz o badaniach naukowych. Wiesz, co wielki
David Hilbert odpowiedział, gdy koledzy pytali go, dlaczego nigdy
nie starał się udowodnić hipotezy Riemanna, kolejnej wielkiej nie
rozwiązanej zagadki?
- Nie wiem. Oświeć mnie.
- Odpowiedział: "A po co mam zarzynać kurę znoszącą złote
jaja"? Chodzi o to, że gdy wielcy matematycy zajmują się
wielkimi problema-mi, powstaje sporo wielkiej matematyki - tak
zwanych "wyników -pośrednich", mimo że problem wyjściowy
nie został rozwiązany. Dam ci przykład, żebyś lepiej zrozumiał.
Teoria grup narodziła się dzięki próbom Evariste’a Galois
znalezienia ogólnego rozwiązania dla równań piątego
stopnia...
Tok myślenia Sammy’ego był następujący: nie ma możliwości,
żeby zawodowy matematyk wysokiej klasy, jakim niewątpliwie był
Petros w młodości, mógł spędzić całe życie, borykając się z
wielkim problemem, takim jak hipoteza Goldbacha, nie odkrywając po
drodze ani jednego wartościowego rezultatu pośredniego. Jednak
skoro nigdy niczego nie opublikował, należy wysnuć wniosek (tutaj
Sammy zastosował zasadę reductio
ad absurdum),
że kłamał: nigdy nie próbował udowodnić hipotezy Goldbacha.
- Ale po co miałby rozpuszczać takie kłamstwo? - zakłopotany
spytałem mojego przyjaciela.
- Jest bardzo prawdopodobne, że wymyślił historyjkę o hipotezie
Goldbacha, żeby uzasadnić matematyczną bezczynność, dlatego
użyłem dość ostrego słowa - "oszust". Widzisz, ten
problem jest tak trudny, że nikt nie miałby mu za złe, gdyby nie
udało mu się go rozwiązać.
- Ale to absurdalne - zaprotestowałem. - Matematyka była jego
życiem, jedyną miłością i pasją! Dlaczego miałby ją porzucić
i wymyślać usprawiedliwienie dla swojej bezczynności? To nie ma
sensu!
Sam pokręcił głową.
- Obawiam się, że wyjaśnienie jest dość przygnębiające. Znany
profesor z naszego wydziału, z którym omawiałem ten przypadek,
zasugerował mi taką możliwość.
Musiał zauważyć cień niezadowolenia na mojej twarzy, bo
pospiesznie dodał:
- Oczywiście nie wymieniłem nazwiska twojego stryja.
Sammy zrelacjonował wtedy teorię "znanego profesora":
- Jest dość prawdopodobne, że kiedyś na początku kariery
naukowej twój stryjek stracił zdolności intelektualne lub chęć
uprawiania matematyki (albo też jedno i drugie). Niestety, jest to
dość często spotykane u ludzi, u których talent ujawni się
wcześnie. Wypalenie się i załamanie nerwowe spotkało dość sporo
przedwcześnie rozwiniętych geniuszy...
Przykra możliwość, że ten sam pożałowania godny los może
spotkać kiedyś i jego, oczywiście nie przyszła mu do głowy:
konkluzję wypowiedział z powagą, nawet ze smutkiem.
- Widzisz, nie chodzi o to, że twój stryj Petros od pewnego momentu
nie chciał zajmować się matematyką - chodzi o to, że nie
mógł.
Po rozmowie z Sammym odbytej w wigilię Nowego Roku mój sto-su--nek
do stryja Petrosa zmienił się po raz kolejny. Wściekłość, jaką
odczu-wałem, gdy zorientowałem się, że nabił mnie w butelkę,
każąc udowodnić hipotezę Goldbacha, ustąpiła miejsca bardziej
przyjaznym uczuciom. Teraz doszedł element współczucia: jak
okropnie musiał przeżyć chwilę, gdy po tak błyskotliwym początku
poczuł, że jego wielki dar, jedyny sens życia, jedyna radość,
zaczął go opuszczać. Biedny stryj -Petros! Im dłużej o tym
myślałem, tym większą czułem niechęć wobec anonimowego
"znanego profesora", który wygłosił tak krytyczny osąd
kogoś, kogo nawet nie znał, nie mając ku temu żadnych podstaw.
Sammy też nie był bez winy. Jak mógł z lekkim sercem oskarżyć
stryja o oszustwo?
Wreszcie postanowiłem dać Petrosowi szansę obrony i skonfrontować
z rzeczywistością nieprzyjazne uogólnienia jego braci ("życiowy
nieudacznik" itd.), jak również pełne wyższości
spostrzeżenia "znanego profesora" i zarozumiałego
geniusza Sammy’ego. Nadszedł czas na wystąpienie oskarżonego.
Nie muszę chyba dodawać, że uznałem, iż osobą najlepiej
przygotowaną do wysłuchania jego obrony byłem właśnie ja, jego
bliski krewny i ofiara. Przecież był mi coś winien. Musiałem się
przygotować. Chociaż telegram z "przeprosinami" stryja
potargałem na kawałki, nie zapomniałem jego treści. Namawiał
mnie w nim do zapoznania się z twierdzeniem Kurta Gödla o
niezupełności. Z jakiegoś względu właśnie jemu przypisywał
swoje dziwne zachowanie. Mimo że nie wiedziałem zupełnie nic o
twierdzeniu Gödla, nie spodobała mi się jego nazwa: przedrostek
"nie-" miał wielką wagę, a próżnia, jaką sugerował,
wydawała się mieć metaforyczne -implikacje.
Przy pierwszej nadarzającej się okazji - gdy wybierałem kursy z
matematyki na następny semestr, zapytałem Sammy’ego, ostrożnie,
żeby nie wywołać u niego wrażenia, że pytanie ma cokolwiek
wspólnego ze stryjem Petrosem:
- Czy kiedykolwiek słyszałeś o twierdzeniu Kurta Gödla -o
niezupełności?
Sammy wyrzucił ręce w górę w komicznym geście przesady.
- Aj waj! - wykrzyknął. - I on mnie pyta, czy słyszałem o
twierdzeniu Kurta Gödla o niezupełności!
- Do jakiej dziedziny należy? Do topologii?
Sammy spojrzał na mnie ze zdumieniem.
- Twierdzenie o niezupełności należy do logiki matematycznej, ty
skończony nieuku!
- Przestań się wreszcie wygłupiać i powiedz mi, o co w nim
-chodzi.
Sammy zaczął mi w ogólnych zarysach wyłuszczać treść wielkiego
odkrycia Gödla. Zaczął od Euklidesa i jego wizji solidnych,
ścisłych podstaw teorii matematycznych, rozpoczynając od
aksjomatów jako fundamentów, poprzez narzędzia rygorystycznej
indukcji logicznej, skończywszy na twierdzeniach. Potem przeskoczył
dwadzieścia dwa stulecia, poruszył drugi problem Hilberta i
prześliznął się przez wybrane fragmenty słynnego dzieła
Russella i Whiteheada Principia
Mathematica5,
kończąc wreszcie na twierdzeniu o niezupełności, które wyjaśnił
mi najprościej jak mógł.
- Ale czy to możliwe? - zapytałem, spoglądając na niego szeroko
otwartymi oczyma.
- Bardziej niż możliwe - odparł Sammy. - To udowodniony fakt!
2
Do
Ekali pojechałem nazajutrz po przyjeździe do Grecji na letnie
wakacje. Nie chcąc zaskoczyć stryja Petrosa, umówiłem się z nim
wcześniej na spotkanie drogą listowną i dałem mu mnóstwo czasu
na przygotowanie obrony. Przybyłem o oznaczonym czasie. Korzystając
z pięknej pogody, usiedliśmy w ogrodzie.
- A więc, mój ulubiony bratanku (po raz pierwszy tak się do mnie
odezwał), jakie wieści przywozisz mi z nowego świata?
Jeżeli sądził, że pozwolę mu udawać, iż to zwykłe towarzyskie
spotkanie, kolejne odwiedziny grzecznego bratanka u kochającego
stryja, był w błędzie.
- A więc, stryjku - powiedziałem zaczepnie - za rok kończę studia
i przygotowuję podanie o przyjęcie na studia podyplomowe. Twój
podstęp nie udał się. Czy tego chcesz, czy nie, będę
matematykiem.
Wzruszył ramionami, unosząc równocześnie dłonie ku niebu w
geście pogodzenia się z nieuniknionym wyrokiem losu.
- Co ma wisieć, nie utonie - zacytował popularne porzekadło. -
Powiedziałeś ojcu? Jest zadowolony?
- Skąd to nagłe zainteresowanie ojcem? - żachnąłem się. - Czy
to on namówił cię na ten twój "układ"? Czy to jego
perfidny pomysł, żebym pokazał, co naprawdę jestem wart,
udowadniając hipotezę Goldbacha? Czy tak wiele dla ciebie zrobił
przez te wszystkie lata, że chcesz mu się odwdzięczyć,
przywołując syna do porządku?
Petros przyjmował wszystkie te ciosy poniżej pasa, nie zmieniając
wyrazu twarzy.
- Nie winię cię za to, że jesteś wściekły - powiedział. - Ale
musisz spróbować mnie zrozumieć. Chociaż, być może, wybrałem
wątpliwą metodę, moje motywy były czyste jak świeży śnieg.
Roześmiałem się lekceważąco.
- A niby dlaczego twoja porażka ma decydować o moim życiu!
- Masz trochę czasu? - zapytał z westchnieniem.
- Ile chcesz.
- Siedzisz wygodnie?
- Jak najbardziej.
- Więc posłuchaj mojej historii. Posłuchaj i osądź sam.
*
Przypisy
1
Metoda poszukiwania liczb pierwszych wynaleziona przez greckiego
matematyka Eratostenesa.
2
W systemie amerykańskim przez pierwsze dwa lata można studiować na
uniwersytecie bez konieczności wyboru specjalizacji. Można ją
jeszcze zmienić na początku trzeciego roku.
3
List Christiana Goldbacha z 1742 roku zawiera przypuszczenie, że
"każdą liczbę całkowitą można wyrazić jako sumę trzech
liczb pierwszych". Jednakże (jeżeli to prawda) skoro jedną z
tych trzech liczb pierwszych, będzie dwa (suma trzech liczb
pierwszych z konieczności jest nieparzysta, a dwa jest jedyną
parzystą liczbą pierwszą), wypływa z tego oczywisty wniosek, że
każda liczba parzysta jest sumą dwóch liczb pierwszych. Ironią
losu, to nie Goldbach, lecz Euler sformułował przypuszczenie
ochrzczone nazwiskiem tego pierwszego, co nawet wśród matematyków
jest mało znanym faktem.
4
Książka ta nie jest autobiografią, więc nie będę zanudzał
czytelnika szczegółami moich postępów w matematyce. (Aby
zadowolić ciekawych, podsumuję je jako "powolne, lecz
systematyczne"). Odtąd będę wspominał o sobie tylko wtedy,
gdy będzie to miało związek z historią wuja Petrosa.
5
Principia
Mathematica,
monumentalne dzieło logików Russella i Whiteheada, wydane w 1910
roku, w którym autorzy podjęli się nadludzkiego zadania
ufundowania teorii matematycznych na logicznych podstawach.
HISTORIA PETROSA PAPACHRISTOSA
Nie
twierdzę, że pisząc te słowa po tak wielu latach, dokładnie
przytaczam sformułowania użyte przez mojego stryja tamtego letniego
popołudnia. Wolę odtworzyć jego opowieść w trzeciej osobie, ze
względu na spójność i kompletność narracji. Tam, gdzie pamięć
mnie zawiodła, sprawdziłem fakty, rozmawiając z kolegami
matematykami, przejrzałem zachowaną korespondencję rodzinną, a
także grube, oprawne w skórę tomy dzienników Petrosa, w których
zapisywał postępy swoich prac.
Petros Papachristos urodził się w Atenach w listopadzie 1895 roku
jako pierwsze dziecko przedsiębiorcy, który do wszystkiego doszedł
pracą własnych rąk. Ponieważ ojciec całą uwagę poświęcał
firmie, a matka nie widziała świata poza mężem, wczesne lata
życia upłynęły Petrosowi w niemal zupełnej samotności. Źródłem
wielkiej miłości często bywa równie wielka samotność, co z
pewnością sprawdziło się w wypadku mojego stryja i jego życiowego
romansu z liczbami. Bardzo wcześnie odkrył swoje szczególne
zdolności, które niedługo, ze względu na brak emocjonalnej
konkurencji, przerodziły się w prawdziwą pasję. Jeszcze jako mały
chłopak całymi godzinami wykonywał w pamięci skomplikowane
działania. Przed przyjściem braci na świat do tego stopnia
poświęcił się swojemu zajęciu, że żadne zmiany w dynamice
rodziny nie mogły go zawrócić z obranej drogi. Szkoła, do której
uczęszczał, instytucja religijna prowadzona przez francuskich
jezuitów, podtrzymywała znakomite matematyczne tradycje zakonu.
Jego pierwszy nauczyciel, brat Nicolas, natychmiast poznał się na
jego darze i wziął go pod swoje skrzydła. Pod jego kierunkiem
chłopiec zaczął przerabiać materiał wykraczający daleko poza
program szkolny i zdolności kolegów z klasy. Jak większość
jezuickich matematyków, brat Nicolas specjalizował się w
klasycznej geometrii (już wtedy staromodnej). Wszystkie wymyślone
przez niego ćwiczenia, z reguły straszliwie trudne i pozbawione
głębszej matematycznej treści, Petros rozwiązywał z zadziwiającą
łatwością, podobnie jak inne zadania wybrane z jezuickich
podręczników do matematyki. Jednak od samego początku szczególnym
zainteresowaniem darzył teorię liczb, dziedzinę, w której bracia
nie byli zbyt biegli. Jego niewątpliwy talent, połączony ze stałym
treningiem prowadzonym od najmłodszych lat, zaowocował
niesamowitymi wprost umiejętnościami. Gdy w wieku jedenastu lat
Petros usłyszał, że każdą dodatnią liczbę całkowitą można
wyrazić jako sumę czterech kwadratów, zaskoczył dobrych
braciszków podawaniem rozkładu kwadratów dowolnej podanej liczby
zaledwie po kilkusekundowym namyśle.
- A 99, Pierre? - pytali.
- 99 = 82
+ 52
+ 32
+ 12
- odpowiadał.
- A 290?
- 290 = 122
+ 92
+ 72
+ 42.
- Jak ty to robisz?
Petros opisał metodę, która jemu samemu wydawała się oczywista,
lecz jego nauczycielom było ją trudno zrozumieć bez papieru,
ołówka i długich wyjaśnień. Procedura opierała się na
przejściach logicznych, które pomijały kolejne kroki żmudnych
obliczeń, co stanowiło oczywisty dowód na to, że chłopiec ma
niezwykle rozwiniętą intuicję matematyczną.
Nauczywszy go mniej więcej wszystkiego, co mogli, bracia
stwierdzili, że nie potrafią odpowiedzieć na nieprzerwany strumień
matematycznych pytań wybitnie utalentowanego ucznia. Petros miał
wtedy piętnaście lat. Pewnego dnia dyrektor szkoły poszedł
porozmawiać z ojcem chłopaka, proponując kontynuację nauki we
francuskim klasztorze. Starszy Papachristos nie miał zbyt wiele
czasu dla swoich dzieci, lecz znał swoje obowiązki wobec greckiego
prawosławia. Zapisał najstarszego syna do szkoły prowadzonej przez
obcych schizmatyków, ponieważ cieszyła się uznaniem elity
towarzyskiej, do której pragnął należeć. Gdy jednak usłyszał
propozycję dyrektora, pomyślał: "Przeklęci papiści chcą
dorwać mojego syna w swoje łapy". Mimo braku wyższego
wykształcenia, starszy Papachristos nie był naiwny. Wiedząc z
własnego doświadczenia, że największe sukcesy odnosi się w
dziedzinie, w której ma się naturalne zdolności, nie miał zamiaru
stawiać żadnych przeszkód na drodze naturalnego rozwoju
intelektualnego syna. Zasięgnąwszy więc języka we właściwych
kręgach, dowiedział się, że w Niemczech pracuje wielki matematyk,
profesor Constantin Caratheodory, który, tak się składało, także
wyznawał prawosławie obrządku bizantyjskiego. Natychmiast napisał
do niego z prośbą o spotkanie.
Petros z ojcem pojechali więc do Berlina, gdzie Caratheodory przyjął
ich w swoim uniwersyteckim gabinecie. Po krótkiej rozmowie z ojcem
profesor poprosił o pozostawienie go sam na sam z synem. Podał mu
kawałek kredy i przepytał z podstaw przedmiotu. Petros rozwiązywał
całki, obliczał sumy szeregów, dowodząc, gdy go o to poproszono.
Gdy profesor zakończył egzamin, chłopiec opowiedział o własnych
odkryciach: skomplikowanych konstrukcjach geometrycznych, złożonych
tożsamościach algebraicznych, a w szczególności o własnych
spostrzeżeniach na temat własności liczb naturalnych. Jedno z nich
brzmiało: "Każdą liczbę parzystą większą od dwóch można
zapisać jako sumę dwóch liczb pierwszych".
- Nie, tego z pewnością nie potrafisz udowodnić - powiedział
słynny matematyk.
- Jeszcze nie - przyznał Petros. - Ale jestem pewien, że to ogólna
zasada. Sprawdziłem to do 10 000!
- A co powiesz o rozmieszczeniu liczb pierwszych? - zapytał
profesor. - Czy znasz sposób na obliczenie, ile jest liczb
pierwszych mniejszych od danej liczby n?
- Nie - odparł Petros. - Lecz w miarę dążenia n
do nieskończoności, ich liczba zbliża się do ilorazu n
przez logarytm naturalny.
Caratheodory aż zachłysnął się ze zdumienia.
- Musiałeś to gdzieś wyczytać!
- Nie, panie profesorze, wydaje się to uzasadnionym wnioskiem z
tablic. Poza tym prawie wszystkie książki w mojej szkole dotyczą
geometrii.
Surowy wcześniej wyraz twarzy profesora ustąpił teraz miejsca
promiennemu uśmiechowi. Wezwał ojca Petrosa i oznajmił mu, że
kolejne dwa lata spędzone w szkole średniej byłyby stratą cennego
czasu. Jego zdaniem, temu niezwykle uzdolnionemu chłopcu należało
dać najlepsze dostępne wykształcenie matematyczne, w przeciwnym
razie obaj będą winni "karygodnego zaniedbania".
Caratheodory podjął się załatwić przyjęcie Petrosa na
uniwersytet, oczywiście za zgodą -opiekuna. Mój biedny dziadek w
zasadzie nie miał wyboru: nie zamierzał popełnić przestępstwa,
zwłaszcza przeciwko swojemu pierworodnemu.
*
Po
dopełnieniu wszystkich formalności, kilka miesięcy później
Petros wrócił do Niemiec i zamieszkał w Charlottenburgu, w domu
partnera swojego ojca w interesach. Ponieważ do rozpoczęcia roku
akademickiego zostało jeszcze kilka miesięcy, najstarsza córka
pana domu, osiemnastoletnia Isolde, podjęła się pomóc młodemu
gościowi z zagranicy w nauce języka. Jako że było lato, nauka
często odbywała się w ustronnych zakątkach ogrodu. "Gdy
robiło się chłodniej", wspominał z łagodnym uśmiechem,
"naukę kontynuowaliśmy w łóżku".
Isolde była pierwszą i, sądząc z opowieści, jedyną miłością
mojego stryja. Romans trwał krótko i rozwijał się w absolutnej
tajemnicy. Kochankowie spotykali się nieregularnie, w
najdziwniejszych miejscach i porach, w południe, o północy lub o
świcie, w zaroślach, na strychu lub w piwnicy, kiedykolwiek i
gdziekolwiek nadarzyła się sposobność bycia niezauważonym.
Dziewczyna wielokrotnie ostrzegała Petrosa, że gdyby jej ojciec
dowiedział się o tym, niechybnie obdarłby go ze skóry.
Przez jakiś czas Petros zupełnie stracił głowę dla pięknej
Isolde. Zobojętniał niemal na wszystko oprócz swojej ukochanej, aż
Caratheodory zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem jego
entuzjastyczna ocena możliwości chłopca nie była przesadzona.
Lecz po kilku miesiącach ukradkowego szczęścia ("niestety,
tak krótkich"), Isolde uciekła z domu i od kochanka, aby wyjść
za mąż za przystojnego porucznika pruskiej artylerii. Jej odejście
złamało mu serce.
Ucieczka Petrosa w krainę liczb stanowiła częściową rekompensatę
za brak rodzinnej czułości w dzieciństwie, można się więc
domyślać, że utrata ukochanej ze zwielokrotnioną mocą pchnęła
go ku matematyce wyższej. Im dalej odsuwał się od dręczących,
tkliwych wspomnień o "najdroższej Isolde", tym głębiej
zanurzał się w ocean abstrakcyjnych pojęć i skomplikowanych
zależności. Jednak ze ściśle matematycznego punktu widzenia
nieobecność kochanki "była bardziej użyteczna" dla
Petrosa (jego własne słowa). Gdy pierwszy raz leżeli razem w łóżku
(a ściślej mówiąc, kiedy ona po raz pierwszy rzuciła go na swoje
łóżko), szeptała czule, że pociąga ją w nim jego reputacja
geniusza, wunderkinda.
Aby odzyskać jej serce, Petros postanowił, że nie poprzestanie na
półśrodkach. Żeby jej zaimponować w bardziej dojrzałym wieku,
będzie musiał wykazać się niesamowitymi osiągnięciami
intelektualnymi, jednym słowem, zostać Wielkim Matematykiem. Ale
jak się zostaje Wielkim Matematykiem? To proste: rozwiązując
Wielki Problem Matematyczny!
- Jaki jest najtrudniejszy problem w matematyce, profesorze? -
zapytał Caratheodory’ego podczas ich następnego spotkania,
starając się udawać czysto akademickie zainteresowanie.
- Podam ci trzy, walczące o palmę pierwszeństwa - odparł mędrzec
po chwili wahania. - Hipoteza Riemanna, Wielkie twierdzenie Fermata i
hipoteza Goldbacha, że wszystkie liczby parzyste większe od 2 są
sumą dwóch liczb pierwszych, jedno z wielkich nie rozwiązanych
zagadnień z teorii liczb.
Chociaż Petros nie podjął jeszcze ostatecznej decyzji, ta krótka
wymiana zdań zasiała w jego sercu pierwsze ziarna marzenia, że
pewnego dnia przeprowadzi dowód słynnej hipotezy. Stała się
bliska jego sercu dlatego, że wyrażała spostrzeżenie, którego
dokonał sam na długo zanim usłyszał o Goldbachu i Eulerze.
Zewnętrzna prostota sformułowań hipotezy w połączeniu z
notoryczną trudnością jej udowodnienia z konieczności wskazywały
na głęboką prawdę matematyczną. Jednak Caratheodory nie pozwalał
Petrosowi na marzenia.
- Zanim będziesz mógł z powodzeniem podjąć oryginalne prace
badawcze - ostrzegł go - powinieneś zdobyć potężny arsenał.
Musisz do perfekcji opanować wszystkie narzędzia nowoczesnego
matematyka, od analizy, poprzez analizę zespoloną, do topologii i
algebry.
Nawet dla młodego człowieka posiadającego tak niezwykły talent
wykonanie zadania wymagało czasu i skupienia. Po ukończeniu przez
Petrosa studiów Caratheodory zadał mu jako temat rozprawy
doktorskiej problem z teorii równań różniczkowych. Petros
zaskoczył swojego mistrza, kończąc pracę przed upływem roku ze
spektakularnym powodzeniem. Metoda rozwiązywania pewnej klasy
równań, jaką zaproponował w swojej pracy (znana jako metoda
Papachristosa) zdobyła natychmiastowe uznanie ze względu na jej
przydatność do rozwiązywania pewnych zagadnień z dziedziny
fizyki. Lecz - i tutaj cytuję jego własne słowa: "Z punktu
widzenia matematyki nie była zbyt interesująca, podobne obliczenia
robi się, idąc do sklepu po zakupy".
W 1916 roku Petros otrzymał stopień doktora. Natychmiast potem jego
ojciec, zaniepokojony przystąpieniem Grecji do Wielkiej Wojny,
zorganizował mu wyjazd do Szwajcarii. W Zurychu, będąc wreszcie
panem własnego losu, Petros poświęcił całą uwagę swojej
pierwszej i niezmiennej miłości: teorii liczb. Uczestniczył w
zaawansowanym kursie uniwersyteckim z tej dziedziny, chodził na
wykłady i seminaria, a cały wolny czas spędzał w bibliotece,
pożerając książki i czasopisma naukowe. Wkrótce zorientował
się, że aby dojść jak najszybciej do granic poznania, musi
podróżować. W tamtych latach światowej sławy autorytetami w
dziedzinie teorii liczb byli Anglicy G. H. Hardy i J. E. Littlewood
oraz nadzwyczajny, genialny samouk Hindus Srinivasa Ramanujan.
Wszyscy trzej pracowali w Trinity College w Cambridge. Wojna
podzieliła Europę, pozostawiając Anglię praktycznie odciętą od
reszty kontynentu ze względu na obecność patroli niemieckich łodzi
podwodnych. Jednak niezaspokojone pragnienie Petrosa w połączeniu z
zupełną obojętnością na niebezpieczeństwa oraz więcej niż
wystarczającymi środkami finansowymi wkrótce doprowadziło go do
miejsca przeznaczenia.
- Przybywając do Anglii, nadal byłem początkującym - powiedział
mi. - Ale gdy trzy lata później wyjeżdżałem stamtąd, można
powiedzieć, że w teorii liczb byłem bardzo dobry.
Rzeczywiście, lata spędzone w Cambridge dały mu podstawy do
dalszych prac podczas długich i trudnych lat, jakie przyszły potem.
Nie miał formalnego stanowiska akademickiego, lecz jego (lub raczej
jego ojca) pozycja finansowa pozwalała mu obyć się bez niego.
Zatrzymał się w niewielkim pensjonacie w pobliżu Bishop Hostel, w
którym przebywał wtedy Srinivasa Ramanujan. Wkrótce zaprzyjaźnił
się z nim i razem chodzili na wykłady G. H. Hardy’ego.
Hardy był wcieleniem współczesnego matematyka-badacza. Prawdziwy
mistrz swego rzemiosła, podchodził do teorii liczb z błyskotliwą
przenikliwością, wykorzystując najbardziej skomplikowane metody
matematyczne do radzenia sobie z najważniejszymi jej problemami, z
których wiele dorównywało hipotezie Goldbacha prostotą
sformułowania. Na jego wykładach Petros nauczył się technik
niezbędnych w pracy matematyka i zaczął rozwijać głęboką
intuicję matematyczną, nieodzowną do prowadzenia zaawansowanych
badań. Uczył się szybko i wkrótce zaczął kreślić plany
labiryntu, do którego miał niebawem wkroczyć. Lecz chociaż Hardy
był kluczową postacią dla jego rozwoju matematycznego, to właśnie
kontakty z Ramanujanem stanowiły dla niego źródło
natchnienia.
- Był zupełnie niezwykłym zjawiskiem - powiedział Petros, kręcąc
głową. - Zdaniem Hardy’ego, w kategoriach zdolności
matematycznych Ramanujan zajmował absolutny zenit. Ulepiony był z
tej samej gliny co Archimedes, Newton i Gauss - niewykluczone, że
nawet ich przerastał. Jednak niemal zupełny brak formalnej edukacji
matematycznej w dzieciństwie, w latach gdy kształtowała się jego
umysłowość, sprawił, że było mu dane spełnić zaledwie
niewielki ułamek swego geniuszu.
Obserwowanie Ramanujana podczas pracy nad matematyką było dla
innych lekcją pokory. Podziw i zdumienie to jedyne możliwe reakcje
na jego niesamowitą zdolność tworzenia, w nagłych olśnieniach,
niewyobrażalnie skomplikowanych wzorów i tożsamości (ku wielkiej
frustracji ultra-racjonalisty Hardy’ego, Hindus często twierdził,
że jego ukochana hinduska bogini Namakiri objawia mu je we śnie).
Gdyby nie skrajna nędza, w jakiej się urodził, która pozbawiła
go wykształcenia dostępnego dla każdego przeciętnego ucznia z
Zachodu, jak wiele mógłby osiągnąć!
Pewnego dnia w jego obecności Petros nieśmiało wspomniał o
hipotezie Goldbacha. Celowo nie zdradzał zbyt wielu szczegółów,
obawiając się, że może tym wzbudzić zainteresowanie
utalentowanego kolegi. Odpowiedź Ramanujana była dla Petrosa
niemiłą niespodzianką:
- Mam przeczucie, że ta hipoteza nie sprawdza się dla kilku bardzo
wielkich liczb.
Petros oniemiał. Jak to możliwe? Lecz komentarza wielkiego
Ramanujana nie można było zlekceważyć. Przy pierwszej okazji, po
jednym z wykładów, zagadnął Hardy’ego i powtórzył mu słowa
Hindusa, znów starając się sprawić wrażenie nieszczególnie
zainteresowanego sprawą. Hardy uśmiechnął się przebiegle.
- Stary dobry Ramanujan miał kilka wspaniałych przeczuć -
powiedział. - Ma fenomenalną intuicję. Lecz w odróżnieniu od
Jego Świątobliwości papieża, nie rości sobie prawa do
nieomylności.
Hardy z błyskiem ironii w oczach, zmierzył wzrokiem Petrosa.
- A skąd to nagłe zainteresowanie hipotezą Goldbacha?
Petros wymamrotał pod nosem jakieś banały o "ogólnym
zainteresowaniu problemem" i zapytał najniewinniej jak tylko
potrafił: - Czy ktoś nad nią pracuje?
- Chodzi ci o to, czy ktoś próbuje ją udowodnić? - zapytał
Hardy. - Raczej nie, podejście bezpośrednie zakrawałoby na
głupotę!
Ostrzeżenie nie przestraszyło go, wręcz przeciwnie, wskazało
kierunek, w jakim powinien zmierzać. Hardy nie mógł wyrazić się
jaśniej: tak zwane podejście "elementarne" skazane było
na porażkę. Właściwy szlak wiódł przez niejasną metodę
analityczną, która po sukcesach francuskich matematyków Hadamarda
i de la Vallée-Poussina zyskała w teorii liczb wielką popularność.
Wkrótce zagłębił się bez reszty w jej poznawanie.
Przed podjęciem ostatecznej decyzji co do kierunku swoich prac
Petros poważnie rozważał zajęcie się zupełnie innym problemem.
Zdarzyło się to w wyniku jego nieoczekiwanego wejścia do
hermetycznego kręgu matematyków działających w Cambridge:
Littlewooda, Hardy’ego i Ramanujana. Ten pierwszy przez całą
wojnę spędzał niewiele czasu na uniwersytecie. Pokazywał się od
czasu do czasu na jakimś wykładzie, a potem znów znikał Bóg wie
gdzie. Jego prace otaczała aura tajemniczości. Petros nie miał
okazji go poznać, dlatego wyobraźcie sobie jego zaskoczenie, gdy
pewnego dnia na początku 1917 roku Littlewood sam go odszukał w
pensjonacie.
- Czy pan Petros Papachristos z Berlina? - zapytał, uścisnąwszy mu
dłoń i uśmiechnąwszy się ostrożnie. - Student Constantina
Caratheodory’ego?
- Tak, to ja - odparł Petros.
Littlewood sprawiał wrażenie nieco skrępowanego sprawą, z którą
przychodził. Stał wtedy na czele grupy naukowców prowadzących
badania balistyczne dla Artylerii Królewskiej. Niedawne doniesienia
wywiadu wojskowego wskazywały, że duża celność ognia wroga na
froncie zachodnim może być wynikiem nowej techniki obliczeń,
nazywanej "metodą Papachristosa".
- Jestem pewien, że nie będzie pan miał nic przeciwko
udostępnieniu swojego odkrycia rządowi Jego Królewskiej Mości.
Przecież Grecja jest po naszej stronie - zakończył.
Petros początkowo poczuł niezadowolenie, obawiając się, że
będzie zmuszony tracić cenny czas na rozwiązywanie zagadnień,
które przestały go już interesować. Jednak nie okazało się to
konieczne. Tekst rozprawy, którą na szczęście przywiózł ze
sobą, zawierał aż nadto matematyki jak na potrzeby wojsk
alianckich. Littlewood był podwójnie zadowolony, ponieważ metoda
Papachristosa, oprócz bezpośredniej przydatności w działaniach
wojennych, zaoszczędziła mu sporo czasu, który mógł przeznaczyć
na badania bliższe jego własnym matematycznym zainteresowaniom. Tak
więc wcześniejsze sukcesy Petrosa z równaniami różniczkowymi,
zamiast odsunąć go na boczny tor, dały mu sposobność wejścia do
jednej z najznamienitszych spółek w historii matematyki. Littlewood
z radością dowiedział się, że jego grecki kolega, podobnie jak
on sam, interesuje się teorią liczb. Wkrótce nadeszło zaproszenie
do prywatnych apartamentów Hardy’ego. Cała trójka przez wiele
godzin rozprawiała o matematyce. Podczas tego i następnych spotkań
Littlewood i Petros starali się nie zdradzić okoliczności, w
jakich się poznali. Hardy był fanatycznym pacyfistą i zdecydowanie
sprzeciwiał się wykorzystaniu odkryć naukowych dla celów
wojskowych.
Po zakończeniu wojny, gdy Littlewood wrócił do Cambridge na
poprzednie stanowisko, zaproponował Petrosowi współpracę nad
zagadnieniem, które zaczęli opracowywać jeszcze z Ramanujanem
(nieszczęsny Hindus był już wtedy poważnie chory i spędzał
większość czasu w sanatorium). Obaj wielcy matematycy zajmowali
się już wtedy hipotezą Riemanna, która dotąd opierała się
próbom udowodnienia za pomocą metod analitycznych. Mieli nadzieję,
że analiza miejsc zerowych funkcji dzeta Riemanna wywoła efekt
domina, w wyniku czego można byłoby udowodnić niezliczone
fundamentalne twierdzenia z dziedziny teorii liczb. Petros przyjął
propozycję (który młody, ambitny matematyk postąpiłby inaczej?),
a efektem ich współpracy było wspólne opublikowanie w latach 1918
i 1919 dwóch artykułów - właśnie tych, które Sammy Epstein
znalazł pod jego nazwiskiem w indeksie. Ironią losu, były to także
ostatnie jego opublikowane prace.
Zadowolony z wyników wspólnych badań, Hardy, bezkompromisowy
sędzia talentu matematycznego, zaproponował Petrosowi stanowisko w
Trinity College, co byłoby równoznaczne z dołączeniem na stałe
do elity matematyków w Cambridge. Petros poprosił o czas do
namysłu. Propozycja była niezmiernie atrakcyjna, ze względu na
możliwość kontynuowania współpracy w jego ulubionej dziedzinie z
tak znakomitymi umysłami. Dalszy związek z Littlewoodem i Hardym
bez wątpienia zaowocowałby większą ilością udanych prac, które
zapewniłyby mu błyskawiczne wejście na szczyty społeczności
naukowej. Co nie mniej ważne, Petros lubił obu matematyków.
Przebywanie z nimi było nie tylko miłe, lecz także niesamowicie
inspirujące - nawet powietrze, jakim oddychali, było pełne
błyskotliwej, ważnej matematyki. Mimo to perspektywa pozostania z
nimi napełniała go lękiem.
Gdyby został w Cambridge, jego życie stałoby się przewidywalne.
Mógł pisać dobre, może nawet wyjątkowe prace, lecz jego rozwój
naukowy byłby zdeterminowany przez Hardy’ego i Littlewooda.
Zagadnienia ich interesujące stałyby się tematami jego prac i, co
gorsza, ich sława przyćmiłaby jego zasługi. Gdyby wreszcie udało
im się potwierdzić hipotezę Riemanna (a Petros żywił taką
nadzieję), byłoby to wielkie osiągnięcie, o niesłychanych
reperkusjach w świecie matematycznym. Lecz czy będzie to jego
osiągnięcie? Prawdę mówiąc, nie był pewien, czy zostanie mu
przypisana nawet jedna trzecia zasług. Obawiał się, że jego
udział w odkryciu przyćmi sława dwóch znakomitych kolegów.
Każdy, kto twierdzi, że naukowcy - nawet ci zajmujący się
najbardziej abstrakcyjnymi zagadnieniami, jak matematycy - kierują
się wyłącznie poszukiwaniem Prawdy dla dobra ludzkości, albo nie
ma pojęcia, o czym mówi, albo kłamie w żywe oczy. Chociaż co
bardziej uduchowieni członkowie wspólnoty akademickiej mogą
rzeczywiście obojętnie spoglądać na zdobycze materialne, nie ma
wśród nich ani jednego, którego nie popychałaby do działania
ambicja i silna potrzeba rywalizacji. Oczywiście w przypadku
wielkich osiągnięć matematycznych, ilość zawodników jest z
konieczności ograniczona - w istocie, im większe osiągnięcie, tym
ta liczba jest mniejsza. O najwyższą nagrodę walczy zaledwie kilku
wybranych, same najwybitniejsze umysły. Wtedy współzawodnictwo
staje się prawdziwą gigantomachią,
walką gigantów. Zadeklarowaną intencją matematyka, gdy rozpoczyna
ważne badania, może być rzeczywiście odkrycie Prawdy, lecz
prawdziwą treścią marzeń jest sława. W tym względzie mój stryj
nie należał do wyjątków. Wyznał mi to z zupełną szczerością,
opowiadając historię swojego życia. Po Berlinie i rozczarowaniu
"najdroższą Isolde" poszukiwał w matematyce wielkich,
niemal transcendentnych sukcesów, totalnego triumfu, który
przyniesie mu światową sławę i (jak miał nadzieję) umożliwi
odzyskanie kobiety bez serca. Żeby triumf był pełny, musi być
zupełnie jego, nie podzielony na dwie czy na trzy części.
Przeciwko pozostaniu w Cambridge przemawiał także czas. Matematyka
jest bowiem zabawą dla ludzi młodych. To jedna z kilku dziedzin, w
których młodość jest warunkiem koniecznym do osiągnięcia
wielkości, w czym zresztą bardzo przypomina sport. Petros, jak
każdy młody matematyk, znał przygnębiającą statystykę: osoby w
wieku powyżej 35 lat z reguły nie dokonywały już żadnych
przełomowych odkryć. Riemann zmarł w wieku trzydziestu dziewięciu
lat, Niels Henrik Abel w wieku dwudziestu siedmiu, a Evariste Galois
ledwo skończył dwadzieścia, lecz ich nazwiska wypisane są złotymi
zgłoskami na kartach historii matematyki: funkcja dzeta Riemanna,
całki abelowe i grupy Galois są nieśmiertelną spuścizną, którą
pozostawili przyszłym pokoleniom matematyków. Chociaż Euler i
Gauss pracowali i formułowali twierdzenia aż do późnej starości,
największych odkryć dokonali we wczesnej młodości. W każdej
innej dziedzinie w wieku dwudziestu czterech lat Petros byłby
obiecującym debiutantem z perspektywą wielu twórczych lat. Jednak
w matematyce znajdował się blisko szczytu swoich możliwości.
Szacował, że zostało mu najwyżej dziesięć lat, w ciągu których
mógł zadziwić ludzkość (jak również najdroższą Isolde)
wielkim, wspaniałym, niesamowitym osiągnięciem. Potem, prędzej
czy później, jego moc twórcza zacznie wygasać. Technika i wiedza
pewnie pozostaną, lecz iskra, potrzebna do odpalenia imponujących
fajerwerków, błyskotliwa inwencja i element agresywności niezbędny
do dokonania rzeczywiście wielkiego odkrycia (marzenie o
udowodnieniu hipotezy Goldbacha coraz bardziej zaprzątało mu głowę)
zacznie powoli zanikać. Po niezbyt długich wahaniach postanowił,
że Hardy i Littlewood będą musieli sami iść wytyczonym przez
siebie szlakiem.
Odtąd nie mógł pozwolić sobie na zmarnowanie choćby jednego
dnia. Najbardziej produktywne lata miał wciąż przed sobą i myśl
o tym nieodparcie popychała go naprzód. Czuł, iż musi jak
najszybciej rozpocząć pracę nad poważnym zagadnieniem. Pod uwagę
brał tylko trzy wielkie pytania otwarte, które Caratheodory podał
mu kilka lat wcześniej - na nic mniejszego nie pozwalała mu jego
ambicja. Spośród nich hipoteza Riemanna znajdowała się już w
rękach Hardy’ego i Littlewooda i naukowy savoir-faire
jak też rozwaga nakazywały, by ją tak pozostawił. Co do Wielkiego
twierdzenia Fermata, tradycyjnie stosowane w pracy nad nim metody
miały, jak na jego gust, zbyt wiele wspólnego z algebrą. W
rzeczywistości wybór był więc bardzo prosty: postanowił, że
marzenia o sławie i nieśmiertelności pomoże mu zrealizować
niepozornie brzmiąca hipoteza Goldbacha.
Propozycja objęcia katedry Analizy Matematycznej na Uniwersytecie w
Monachium przyszła trochę wcześniej, lecz we właściwym momencie.
Było to wymarzone stanowisko dla Petrosa. Tytuł profesora,
dyskretna nagroda za przydatność metody Papachristosa w armii
Kajzera miał go uwolnić od nadmiernego obciążenia pracą
dydaktyczną, a także finansowo uniezależnić od ojca, gdyby ten
kiedykolwiek chciał sprowadzić go z powrotem do Grecji i namawiać
do pilnowania interesu rodzinnego. Kilka godzin wykładów nie
przeszkadzałoby mu zbytnio w badaniach, wręcz przeciwnie, mogły mu
pomóc zachować stały kontakt z technikami analizy, których miał
używać w pracy naukowej.
Petrosowi bardzo zależało na tym, żeby nie mieć konkurencji w
swoich badaniach. Dlatego wyjeżdżając z Cambridge, umyślnie
zatarł za sobą ślady. Nie tylko ani słowem nie wspomniał
Hardy’emu i Littlewoodowi o zamiarze poświęcenia się hipotezie
Goldbacha, przeciwnie, dał im nawet do zrozumienia, że pragnie
niezależnie od nich pracować nad hipotezą Riemanna. Także w tym
względzie Monachium było wymarzonym miejscem dla niego.
Uniwersytecki Wydział Matematyki nie cieszył się szczególną
sławą, jak ten w Berlinie lub niemal legendarny w Getyndze, a poza
tym znajdował się w bezpiecznej odległości od wielkich ośrodków
matematycznych plotek i dociekliwości.
Latem 1919 roku Petros zamieszkał w mrocznym mieszkaniu na drugim
piętrze (uważał, że nadmiar światła negatywnie wpływa na
koncentrację) położonym o parę kroków od uniwersytetu. Zapoznał
się z nowymi kolegami z Wydziału Matematyki i ustalił program
-nauczania z asystentami, z których większość była starsza od
niego. W domu przygotował sobie idealne warunki do pracy. Swojej
-gospodyni, małomównej Żydówce w średnim wieku, przykazał, że
kiedy pracuje, pod żadnym pozorem nie można mu przeszkadzać.
Po z górą czterdziestu latach stryj nadal dokładnie pamiętał
dzień, w którym rozpoczął pracę nad hipotezą. Przed wschodem
słońca usiadł przy biurku, wziął do ręki grube pióro i na
śnieżnobiałej kartce papieru napisał:
TWIERDZENIE:
Każda
liczba parzysta większa od 2 jest sumą dwóch liczb pierwszych.
DOWÓD:
Załóżmy,
że powyższe twierdzenie jest fałszywe. Oznacza to, że istnieje
liczba naturalna n > 1 taka, że 2n nie można wyrazić jako sumy
dwóch liczb pierwszych, tzn. dla każdej liczby pierwszej p < 2n,
2n - p jest złożone...
Po kilku miesiącach wytężonej pracy zaczął orientować się w
rzeczywistych rozmiarach zadania i oznaczył najbardziej oczywiste
ślepe zaułki. Teraz mógł już zaplanować strategię
analitycznego podejścia do problemu i określić, które wyniki
pośrednie będzie musiał uzyskać. Odwołując się do terminologii
wojskowej, nazwał je "strategicznie ważnymi wzgórzami, które
należało zdobyć przed ostatecznym szturmem na właściwą
hipotezę".
Zarówno z punktu widzenia algebry, jak i analizy matematycznej
teoria liczb zajmuje się tym samym przedmiotem - własnościami
liczb
naturalnych,
to znaczy nieułamkowych liczb dodatnich 1, 2, 3, 4, 5... itd., jak
również związkami między nimi. Wiele z zagadnień matematyki
wyższej można sprowadzić do problematyki liczb
pierwszych
(liczb naturalnych większych od 1, które dzielą się bez reszty
tylko przez 1 i samą siebie, np. 2, 3, 5, 7, 11...),
nieredukowalnych kwantów świata liczb. W tym względzie teoria
liczb przypomina fizykę cząstek elementarnych.
Starożytni Grecy, a po nich wielcy matematycy europejskiego
oświecenia, jak Pierre de Fermat, Leonard Euler i Carl Friedrich
Gauss, odkryli mnóstwo interesujących twierdzeń na temat liczb
pierwszych (jak choćby wspomniany wcześniej dowód Eulera na ich
nieskończoną ilość). Lecz aż do połowy XIX wieku poza zasięgiem
matematyków pozostawały najbardziej podstawowe prawdy o nich.
Zaliczają się do nich dwa najważniejsze problemy:
"rozmieszczenie", tzn. ilość liczb pierwszych mniejszych
od danej liczby naturalnej n,
i następstwo, ów nieuchwytny wzór, dzięki któremu mając daną
pewną liczbę pierwszą pn,
można określić kolejną, pn+1.
Często (może nawet nieskończenie często) liczby pierwsze
występują oddalone od siebie zaledwie o jedną liczbę, na przykład
w parach takich jak 5 i 7, 11 i 13, 41 i 43 lub 9857 i 98596.
Lecz w innych przypadkach dwie kolejne liczby pierwsze oddzielają
setki, tysiące lub miliony liczb niepierwszych. Dość łatwo można
wykazać, że dla dowolnej liczby naturalnej k
można znaleźć k
liczb naturalnych, wśród których nie będzie ani jednej liczby
-pierwszej7.
Fakt, że nie widać żadnej ogólnej reguły rządzącej
rozmieszczeniem i następstwem liczb pierwszych przez całe stulecia
prześladował matematyków i otoczył teorię liczb aurą
tajemniczości. Tutaj rzeczywiście mieli do czynienia z wielką
tajemnicą, godną najwyższej inteligencji: skoro liczby pierwsze są
atomami w zbiorze liczb naturalnych, a liczby naturalne są podstawą
naszego zrozumienia kosmosu, jak to możliwe, że nie imają się ich
żadne prawidłowości? Dlaczego w ich przypadku nie ujawnia się
"boska geometria"?
Analityczna teoria liczb zawdzięcza swoje powstanie błyskotliwemu
dowodowi Dirichleta z roku 1837 na nieskończoną ilość liczb
pierwszych w ciągach arytmetycznych. Lecz apogeum osiągnęła
dopiero pod koniec wieku. Kilka lat przed Dirichletem Carl Friedrich
Gauss opracował przybliżony wzór "asymptotyczny" (tzn.
przybliżenie danej wartości, które jest coraz lepsze w miarę
wzrostu zmiennej n)
na ilość liczb pierwszych poniżej danej wartości n.
Lecz ani on, ani nikt po nim nie zdołał zaproponować nawet cienia
dowodu. W 1859 roku Bernhard Riemann zdefiniował pewną nieskończoną
sumę na płaszczyźnie zespolonej, znaną odtąd jako "funkcja
dzeta Riemanna", po której matematycy wiele sobie obiecywali.
Jednak aby z niej właściwie korzystać, musieli najpierw wyjść
poza tradycyjne techniki algebraiczne (zwane "elementarnymi")
i przejść do analizy zespolonej, tzn. do rachunku różniczkowego
stosowanego na płaszczyźnie liczb zespolonych8.
Kilka dziesięcioleci później, gdy Hadamard i de la Vallée-Poussin
zdołali przeprowadzić dowód asymptotycznego wzoru Gaussa przy
wykorzystaniu funkcji dzeta Riemanna (znany odtąd jako twierdzenie o
liczbach pierwszych), podejście analityczne nagle wydało się
magicznym kluczem do najskrytszych tajemnic teorii liczb. Petros
rozpoczął pracę nad hipotezą Goldbacha właśnie w tym okresie.
Spędziwszy kilka pierwszych miesięcy na zapoznaniu się z zakresem
zagadnienia, postanowił, że spróbuje zastosować doń teorię
partycji (różnych sposobów zapisu liczby całkowitej w postaci
sumy), kolejną odmianę metody analitycznej. Poza naczelnym
twierdzeniem, sformułowanym przez Hardy’ego i Ramanujana, w polu
jego zainteresowań znalazła się także hipoteza tego ostatniego
(kolejne z jego słynnych "przeczuć"). Petros miał
nadzieję, że stanie się ona kluczem do hipotezy Goldbacha, gdyby
oczywiście udało mu się przeprowadzić dowód.
Napisał do Littlewooda z dyskretnym pytaniem o postępy w tej
dziedzinie, pozorując czysto koleżeńskie zainteresowanie sprawą.
Littlewood odpisał, że nie ma żadnych, a do listu dołączył
egzemplarz nowej książki Hardy’ego, Some
Famous Problems of Number Theory
(Kilka sławnych problemów teorii liczb). Zawarł w niej coś w
rodzaju dowodu tzw. drugiej hipotezy Goldbacha9.
Ten dowód zawierał podstawową lukę: zakładał prawdziwość (nie
udowodnionej) hipotezy Riemanna. Petros przeczytał książkę i
uśmiechnął się pobłażliwie. Położenie Hardy’ego musiało
być rozpaczliwe, skoro publikował wyniki oparte na niesprawdzonych
przesłankach! O głównej hipotezie Goldbacha, o tej hipotezie, nie
wspomniał ani słowem. Petros był bezpieczny.
Prowadził badania w zupełnej tajemnicy, a im dalej dociekania
prowadziły go na terram
incognitam
nakreśloną przez hipotezę, tym staranniej zacierał za sobą
ślady. Dla co bardziej wścibskich kolegów miał gotową odpowiedź,
którą wcześniej wypróbował na Hardym i Littlewoodzie:
kontynuował badania nad hipotezą Riemanna, bazując na wynikach, do
jakich doszedł wspólnie z nimi w Cambridge. Z czasem ostrożność
zaczęła graniczyć z obsesją. Aby uniemożliwić kolegom
wyciągnięcie wniosków co do kierunku jego prac na podstawie
tytułów książek wypożyczanych z biblioteki, interesujące go
pozycje zaczął zamawiać w towarzystwie trzech lub czterech
niepotrzebnych. Podobnie postępował z periodykami. Podawał tytuł
innego artykułu, który znajdował się w tym samym numerze
czasopisma co interesujący go tekst. Zabierał je do domu i pożerał
w zaciszu swojego domowego gabinetu.
Wiosną tamtego roku Petros otrzymał jeszcze jeden krótki list od
Hardy’ego, powiadamiający go o śmierci Srinivasa Ramanujana. Ten
genialny matematyk zmarł na gruźlicę w wieku trzydziestu dwóch
lat w slumsach na przedmieściach Madrasu. Odruchowa reakcja Petrosa
na tę wiadomość zakłopotała go i sprawiła przykrość. Pod
cienką powłoką żalu po odejściu nadzwyczajnego matematyka, a
także łagodnego, skromnego i dyskretnego przyjaciela w głębi
duszy odczuł szaloną radość i ulgę, że ten fenomenalny umysł
nie walczy już na arenie teorii liczb. Nie obawiał się nikogo
innego. Dwaj najgroźniejsi rywale, Hardy i Littlewood, zbyt
pogrążeni byli w pracach nad hipotezą Riemanna, żeby zawracać
sobie głowę Goldbachem. Co do Davida Hilberta, powszechnie
uznawanego za największego na świecie żyjącego matematyka, czy
Jacquesa Hadamarda, jedynego teoretyka, z którym należało się
liczyć - byli w rzeczywistości szanowanymi weteranami. W wieku
niemal sześćdziesięciu lat, w świecie matematyki uchodzili za
zgrzybiałych starców. Niezwykły intelekt Ramanujana był jedyną
siłą, jaką Petros uważał za zdolną sprzątnąć mu sprzed nosa
laury ostatecznego zwycięstwa. Mimo wątpliwości, jakie żywił co
do ogólności hipotezy Goldbacha, gdyby postanowił skierować swój
geniusz na rozwiązanie tej zagadki... Kto wie, może na przekór
sobie udałoby mu się ją udowodnić, a może ukochana bogini
Namakiri podałaby mu we śnie rozwiązanie, prześlicznie wypisane
sanskrytem na zwoju pergaminu!
Teraz znikło niebezpieczeństwo, że ktoś przed Petrosem udowodni
hipotezę Goldbacha. Lecz gdy Wyższa Szkoła Matematyki w Getyndze
zaprosiła go do wygłoszenia wykładu wspomnieniowego na temat
wkładu Ramanujana do teorii liczb, ani słowem nie wspomniał o jego
pracy na temat partycji, żeby przypadkiem nie natchnąć kogoś do
poszukania jej związków z hipotezą Goldbacha.
Pod koniec lata 1922 roku (tak się złożyło, że w tym samym dniu
jego krajem wstrząsnęła wieść o zniszczeniu Smyrny) Petros nagle
stanął w obliczu pierwszego wielkiego dylematu. Okazja była
szczególna. Po miesiącach morderczej pracy, gdy wybrał się na
dłuższą przechadzkę brzegiem Speichersee, doznał nagłego
olśnienia. Usiadł w pobliskiej piwiarni i zapisał swoje myśli w
notesie, który zawsze nosił przy sobie. Potem wsiadł w pierwszy
pociąg do Monachium i godziny od zmierzchu do świtu spędził przy
biurku, starannie dopracowując szczegóły swojego sylogizmu. Gdy
skończył, po raz drugi w życiu (pierwszy raz miał związek z
Isolde) poczuł się szczęśliwy. Udało mu się udowodnić hipotezę
Ramanujana!
W pierwszych latach pracy nad hipotezą Goldbacha zgromadził całkiem
sporo interesujących wyników pośrednich, tzw. lematów,
pomniejszych twierdzeń, z których część nadawała się do
opublikowania. Mimo to nigdy nie planował ogłoszenia ich drukiem.
Chociaż były znaczące, żadnego z nich nie można było nazwać
ważnym odkryciem, nawet w tak ezoterycznej dziedzinie jak teoria
liczb. Teraz sprawa przedstawiała się inaczej. Problem, który
rozwiązał podczas popołudniowej przechadzki, miał szczególną
wagę. W pracy nad hipotezą Goldbacha był tylko krokiem pośrednim,
lecz sam w sobie zaowocował głębokim, pionierskim twierdzeniem,
które otwierało teorii liczb nowe perspektywy. Rozwiązanie
Petrosa, dzięki nowatorskiemu zastosowaniu twierdzenia
Hardy’ego-Ramanujana, w zupełnie nowym świetle stawiało kwestię
partycji. Niewątpliwie opublikowanie odkrycia zapewniłoby mu
znacznie większe uznanie w świecie matematyki niż to, które
zyskał opracowując metodę rozwiązywania równań różniczkowych.
Przypuszczalnie wprowadziłoby go nawet w pierwsze szeregi nielicznej
międzynarodowej społeczności matematyków specjalizujących się w
teorii liczb, praktycznie na ten sam poziom co jego gwiazdy:
Hadamard, Hardy i Littlewood.
Publikując odkrycie, otworzyłby także drogę do problemu innym
matematykom, którzy kontynuowaliby badania - na skalę nieosiągalną
dla samotnego naukowca, nawet bardzo utalentowanego - otrzymując
nowe wyniki. To z kolei pomogłoby mu w poszukiwaniach dowodu
hipotezy. Innymi słowy, publikując twierdzenie Papachristosa o
partycjach (skromność nakazywała, żeby poczekać, aż koledzy
oficjalnie zaproponują tę nazwę), zdobyłby wielu pomocników.
Niestety, istniała też druga strona medalu. Jeden z nowych,
darmowych, lecz także nieproszonych, pomocników mógł znaleźć
lepszy sposób zastosowania jego twierdzenia i udowodnić hipotezę
Goldbacha przed nim. Nie zastanawiał się długo. Ryzyko znacznie
przerastało korzyści. Postanowił nie publikować odkrycia.
Twierdzenie Papachristosa miało na razie pozostać jego prywatnym,
dobrze strzeżonym sekretem.
Stryj Petros stwierdził, że ta decyzja była punktem zwrotnym w
jego życiu. Odtąd, jak powiedział, trudności zaczęły się
mnożyć. Powstrzymując się od publikacji swojego pierwszego
znaczącego odkrycia, postawił się w podwójnie trudnej sytuacji.
Teraz spędzał mu sen z powiek nie tylko zawrotny pęd dni, tygodni,
miesięcy i lat, które mijały, nie przynosząc osiągnięcia
ostatecznego celu, lecz także obawa, że ktoś niezależnie od niego
dokona tego samego odkrycia i sięgnie po jemu należne uznanie.
Sukcesy, jakie dotychczas osiągnął (odkrycie nazwane na jego cześć
i profesura na uniwersytecie) nie były wcale małe. Znajdował się
u absolutnego szczytu swoich możliwości intelektualnych, w twórczym
kwiecie wieku, który nie potrwa długo. Właśnie wtedy powinien
dokonać wielkiego odkrycia - jeżeli w ogóle było mu ono pisane.
Ponieważ wiódł życie samotnika, w niemal zupełnej izolacji od
innych, nie miał nikogo, z kim mógłby podzielić się troskami,
nikogo, z kim mógłby porozmawiać o swojej pracy. Samotność
naukowca, tworzącego oryginalną matematykę, nie przypomina w
niczym samotności innych. W jak najbardziej dosłownym sensie,
matematyk zamieszkuje wszechświat zupełnie niedostępny dla innych.
Nawet najbliżsi w żaden znaczący sposób nie mogą uczestniczyć w
jego radościach i smutkach, ponieważ jest rzeczą praktycznie
niemożliwą, żeby zrozumieli ich przedmiot.
Jedyną kategorią ludzi, z którą tak naprawdę może rozumieć się
twórczy matematyk, są jemu równi, lecz Petros świadomie zerwał z
nimi wszelkie kontakty. Przez pierwsze lata w Monachium co jakiś
czas robił wyjątki w imię tradycyjnej akademickiej gościnności
wobec nowo przybyłych. Jednak ilekroć przyjmował zaproszenie,
przeżywał istne tortury, starając się zachowywać normalnie,
przyjaźnie i prowadzić towarzyskie rozmowy. Przez cały czas musiał
powściągać skłonność do zamyślania się i zwalczać częste
impulsy, każące mu pędzić do domu, w szponach przeczucia, któremu
trzeba było natychmiast poświęcić uwagę. Na szczęście, a może
ze względu na coraz częstsze odmowy i krępującą atmosferę
podczas takich spotkań, zaproszenia przychodziły coraz rzadziej, aż
wreszcie - ku jego wielkiej uldze - przestały.
Nie muszę chyba dodawać, że nigdy się nie ożenił.
Wytłumaczenie, jakie mi podał, że małżeństwo z inną kobietą
oznaczałoby niewierność wobec pierwszej wielkiej miłości,
"najdroższej Isolde", było oczywiście tylko wykrętem. W
rzeczywistości doskonale zdawał sobie sprawę, że jego styl życia
nie pozwala na obecność innej osoby. Pracy naukowej poświęcił
się bez reszty, a hipoteza Goldbacha żądała odeń wszystkiego:
ciała, duszy i czasu.
Latem 1925 roku Petros osiągnął kolejny ważny wynik, który w
połączeniu z twierdzeniem o partycjach otworzył nowe możliwości
w dziedzinie klasycznych zagadnień związanych z liczbami
pierwszymi. Jego zdaniem, jak najbardziej obiektywnym i kompetentnym,
praca, jaką wykonał, stanowiła prawdziwy przełom. Pokusa
opublikowania wyników była teraz ogromna. Męczyła go całymi
tygodniami, jednak po raz kolejny udało mu się jej oprzeć. Znów
postanowił zachować tajemnicę dla siebie, żeby tylko nie ułatwiać
pracy intruzom. Jednak żaden z wyników pośrednich, bez względu na
to, jak były cenne, nie mógł odciągnąć go od pierwotnego celu.
Udowodni hipotezę Goldbacha lub będzie potępiony!
W listopadzie tego roku skończył trzydzieści lat, wiek graniczny
dla matematyka-badacza. Odtąd nieubłaganie wkraczał w wiek średni.
Miecz Damoklesa, którego obecność Petros przez wszystkie te lata
zaledwie wyczuwał gdzieś w ciemności nad sobą (nazywał się
"zanik możliwości twórczych"), stał się teraz niemal
widoczny. Gdy siedział pochylony nad swoimi papierami, odczuwał
jego złowrogą obecność. Niewidoczna klepsydra, odmierzająca jego
najlepsze twórcze lata, na stałe zagościła w jego umyśle, będąc
źródłem napadów przerażenia. W chwilach bezsenności
prześladowała go niepewność co do własnych możliwości
intelektualnych: czy dokona jeszcze równie przełomowych odkryć jak
dwa pierwsze? A może nieuniknione osłabienie zdolności
analitycznych już się niepostrzeżenie rozpoczęło? Każdy,
najmniejszy nawet, przypadek roztargnienia, każde niewielkie
potknięcie w obliczeniach, każda krótka chwila dekoncentracji
przywodziły mu na myśl złowróżbne pytanie: Czy już przeżyłem
najlepsze lata?
Mniej więcej w tym samym czasie w krótkie odwiedziny przyjechała
do niego rodzina (co wcześniej opisał mi ojciec), nie widziana od
wielu lat. Uznał to za rażące, gwałtowne naruszenie prywatności.
Krótkie chwile spędzone z rodzicami i braćmi traktował jako
bezpowrotnie stracone, a godziny zmarnowane z dala od biurka odbierał
jako niewielką dawkę swojego matematycznego samobójstwa. Pod
koniec ich wizyty znalazł się na krawędzi załamania.
Wykorzystanie do maksimum każdej chwili przerodziło się u niego w
kolejną obsesję. Zrezygnował ze wszystkiego, co nie było
bezpośrednio związane z hipotezą Goldbacha - z wyjątkiem dwóch
czynności, których nie mógł ograniczać poniżej pewnego minimum:
nauczania i snu. Jednak teraz spał mniej, niż powinien. Życie w
stałym napięciu sprowadziło bezsenność, a tą z kolei pogarszała
nadmierna konsumpcja kawy - paliwa napędzającego matematyków. Z
czasem zupełnie stracił umiejętność odprężania się. Sen i
samo zaśnięcie stawały się coraz trudniejsze, dlatego często
musiał uciekać się do tabletek. Sporadyczne ich zażywanie
przerodziło się w regularne, a dawki zwiększały się w sposób
alarmujący, aż do uzależnienia - co gorsza, bez widocznego
skutku.
Właśnie wtedy z najmniej oczekiwanej strony przyszło pokrzepienie.
Sen, który podniósł go na duchu, przyszedł kilka nocy po
przeprowadzeniu drugiego ważnego dowodu. Jego treść nie była
zdecydowanie matematyczna. Składał się tylko z jednego
wyobrażenia, kolorowego żywego obrazu o nieziemskiej piękności!
Po jednej stronie znajdował się Leonard Euler, a Christian Goldbach
(chociaż nigdy nie widział jego portretu, od razu wiedział, że to
on) stał po drugiej. Obaj mężczyźni wspólnie trzymali złoty
wieniec nad głową postaci stojącej w środku, którą był nie kto
inny jak on, Petros Papachristos. Triada otoczona była aureolą
oślepiającego światła. Przesłanie snu nie mogło być bardziej
klarowne: to jemu było pisane udowodnić hipotezę Goldbacha. Mimo
zupełnej niewiary w świat ponadnaturalny, Petros uznał sen za
proroczy, dobry znak prosto z Matematycznego Nieba. Podniecony pełną
chwały wizją, wrócił do pracy ze zdwojoną energią. Teraz
zapragnął skoncentrować wszystkie siły na badaniach i nie mógł
pozwolić sobie nawet na chwilę dekoncentracji.
Nie jest rzeczą niezwykłą, że naukowcy, zajmujący się
szczególnie trudnymi kwestiami, kontynuują swoje zajęcie we śnie.
Chociaż Petrosa nigdy nie uhonorowała nocnymi odwiedzinami bogini
Namakiri ani żadne inne bóstwo (fakt, który nie powinien nas
zaskakiwać ze względu na jego głęboko zakorzeniony agnostycyzm),
mniej więcej po roku zagłębiania się w hipotezę zaczął miewać
matematyczne sny. Prawdę mówiąc, z czasem wizje miłosnych
uniesień w ramionach "najdroższej Isolde" stały się
rzadsze, ustępując miejsca snom o liczbach parzystych, które
pojawiały się jako pary bliźniąt. Uczestniczyły w
wielowątkowych, fantastycznych przedstawieniach, obok chóru liczb
pierwszych - hermafrodytycznych, półludzkich postaci. W odróżnieniu
od niemych liczb parzystych, liczby pierwsze często wykonywały
dziwne kroki taneczne, równocześnie szczebiocząc między sobą w
jakimś niezrozumiałym narzeczu. (Przyznał, że choreografię snu
najprawdopodobniej zainspirował balet Strawińskiego Święto
wiosny,
który Petros widział na początku swojego pobytu w Monachium, gdy
jeszcze miał czas na takie rozrywki). Przy rzadszych okazjach
stworzenia używały zrozumiałego języka, lecz tylko klasycznej
greki, może w hołdzie Euklidesowi, który dał im nieskończoność.
Nawet wtedy, gdy wypowiedzi można było zrozumieć, ich matematyczna
treść nie miała sensu lub była banalna. Petros przypomniał sobie
jeden taki przypadek: hapantes
protoi perittoi,
co oznacza "wszystkie liczby pierwsze są nieparzyste", co
jest stwierdzeniem z gruntu fałszywym. (Co ciekawe, uwadze mojego
stryja umknęła inna możliwa interpretacja słowa perittoi
- wtedy zdanie brzmiałoby: "wszystkie liczby pierwsze są
bezużyteczne"). Lecz kilkakrotnie w snach pojawiła się
głębsza treść. W wypowiedziach ich bohaterów znajdował pomocne
wskazówki, które kierowały jego badania na interesujące,
wcześniej nie zbadane drogi10.
Nieprzyjemne doznania ze strony układu trawiennego, jakich
doświadczał od pewnego czasu (większość z nich dziwnym zbiegiem
okoliczności przychodziła w porach, które zbiegały się z jego
obowiązkami uniwersyteckimi), wynik stałego, narzuconego przez
siebie napięcia, dały mu pretekst, którego bardzo potrzebował.
Uzbrojony w opinię specjalisty, poszedł do dziekana Wydziału
Matematyki i poprosił o dwuletni bezpłatny urlop. Dziekan, mało
znaczący jako matematyk, lecz gorliwy biurokrata, najwidoczniej
czekał na sposobność wyrównania rachunków z profesorem
Papachristosem.
- Czytałem zalecenia pańskiego lekarza, panie profesorze - zaczął
sucho. - Najwyraźniej cierpi pan, jak wielu naszych profesorów, na
przewlekły nieżyt żołądka, a dolegliwość ta nie należy do
szczególnie niebezpiecznych. Czy dwuletni urlop nie jest
przesadą?
- Panie dziekanie, oprócz tego znalazłem się w krytycznym punkcie
badań - wymamrotał Petros. - Na urlopie będę mógł je
skończyć.
Dziekan wydawał się rzeczywiście zaskoczony.
- Badań? Nie miałem pojęcia! Wie pan, wszyscy myśleliśmy, że
jest pan nieaktywny pod względem naukowym. W ciągu tych wszystkich
lat spędzonych u nas nie opublikował pan ani jednej pracy.
Petros wiedział, że nie uniknie kolejnego pytania.
- A przy okazji, czym się pan zajmuje, profesorze?
- Pewnymi zagadnieniami z teorii liczb - odpowiedział potulnie.
Dziekan, człowiek na wskroś praktyczny, uważał teorię liczb za
zupełną stratę czasu, jako że wyników w niej otrzymanych nie
można było od razu zastosować w innych dziedzinach. On sam kiedyś
zajmował się równaniami różniczkowymi i przed laty miał
nadzieję, że przyłączenie twórcy metody Papachristosa do grona
profesorów wydziału zaowocuje publikacjami, na których i on złoży
swój podpis. Oczywiście, nigdy to nie nastąpiło.
- Chodzi panu o teorię liczb tak w ogóle, panie profesorze?
Petrosa męczyła przedłużająca się zabawa w kotka i myszkę.
Rozpaczliwie kluczył, nie odpowiadając na pytania o rzeczywisty
przedmiot swoich badań. Gdy jednak zorientował się, że nie ma
szans na urlop, o ile nie przekona dziekana o doniosłości swojej
pracy, wyjawił prawdę.
- Pracuję nad hipotezą Goldbacha, lecz proszę nikomu o tym nie
mówić!
Dziekan był poruszony.
- Ach tak? I jak panu idzie?
- Nawet nieźle.
- Co oznacza, że osiągnął pan pewne bardzo interesujące wyniki
pośrednie. Czy mam rację?
Petros poczuł, jakby szedł po linie rozpiętej na znacznej
wysokości. Jak wiele mógł bezpiecznie wyjawić?
- No więc... - Wiercił się w fotelu, spocony jak mysz. - Panie
dziekanie, uważam, że dzieli mnie od dowodu zaledwie jeden krok.
Jeśli da mi pan bezpłatny urlop na dwa lata, postaram się go
dokończyć.
Dziekan wiedział o hipotezie Goldbacha - któż jej nie znał? Mimo
że należała do nierealnego świata teorii liczb, miała tę
zaletę, że była sławnym zagadnieniem. Sukces profesora
Papachristosa (mimo wszystko miał reputację umysłu pierwszej
klasy) z pewnością przysporzy wiele splendoru Wydziałowi
Matematyki i oczywiście jego dziekanowi. Rozważał sprawę przez
chwilę, potem uśmiechnął się i oświadczył, że nie ma nic
przeciwko prośbie.
Gdy Petros poszedł do niego, żeby się pożegnać, dziekan był
cały w uśmiechach.
- Życzę powodzenia w badaniach nad hipotezą Goldbacha, panie
profesorze. Spodziewam się, że wróci pan z wielkimi wynikami!
Zapewniwszy sobie w ten sposób dwuletni okres wytchnienia, Petros
wyjechał na przedmieścia Innsbrucku w austriackim Tyrolu, gdzie
wynajął niewielką chatę. Jako adres do korespondencji pozostawił
tylko miejscową poste
restante.
W nowym miejscu zamieszkania nie znał go nikt. Tutaj nie musiał
obawiać się przypadkowego spotkania ze znajomym na ulicy,
dociekliwych kolegów czy też troskliwości gospodyni, którą
zostawił, żeby zajmowała się jego mieszkaniem. Odosobnienie miało
pozostać zupełne.
Podczas pobytu w Innsbrucku w życiu Petrosa zaszło coś, co wywarło
korzystny wpływ tak na jego nastrój, jak i na jego pracę - odkrył
szachy. Pewnego wieczora, wracając ze spaceru, zapragnął się
rozgrzać, wstąpił więc do kawiarni, w której, jak się okazało,
miejscowy klub szachowy odbywał swoje spotkania. Znał zasady gry i
jako dziecko grywał w nią nawet, lecz aż do tamtego dnia nie był
świadomy jej złożoności. Popijając kakao, zainteresował się
trwającą przy sąsiednim stole partią i śledził ją do końca z
narastającą uwagą. Obserwując grę stopniowo zaczął pojmować
jej fascynującą logikę.
Następnego wieczora nogi same zaprowadziły go w to miejsce. Po
kilku wizytach przyjął zaproszenie do gry. Przegrał, co
straszliwie go zirytowało, zwłaszcza gdy dowiedział się, że jego
przeciwnik jest zwykłym hodowcą bydła. Tamtej nocy nie położył
się spać. Odtwarzał po kolei w pamięci kolejne ruchy, starając
się znaleźć błędy. Przez kilka następnych wieczorów znów
przegrywał aż w końcu raz wygrał i poczuł ogromną satysfakcję,
która dodała mu bodźca do dalszych zwycięstw.
Stopniowo przedzierzgnął się w stałego bywalca kawiarni i wstąpił
do klubu szachowego. Jeden z jego członków powiedział mu o
ogromnym tomisku, zawierającym opis pierwszych ruchów w grze, znany
także jako "teoria otwarć". Petros wypożyczył tę
książkę i kupił komplet szachów, z którym nie rozstawał się
aż do śmierci. Zawsze pracował do późnej nocy, lecz w Innsbrucku
przyczyną tego nie była hipoteza Goldbacha. Rozkładając przed
sobą figury, z podręcznikiem w ręku, spędzał przed snem długie
godziny, ucząc się podstawowych otwarć: partii hiszpańskiej,
gambitów królewskiego i hetmańskiego i wariantów obrony
sycylijskiej.
Uzbrojony w nieco wiedzy teoretycznej, zwyciężał coraz częściej.
Gorliwość neofity doprowadziła go nawet do przesady. Spędzał nad
szachownicą czas przeznaczony na badania matematyczne, chodził do
kawiarni coraz wcześniej i wcześniej, zasiadał nad szachownicą
nawet we wczesnych godzinach rannych, żeby przeanalizować partie z
poprzedniego dnia. Jednak wkrótce opamiętał się i ograniczył
czas spędzany nad królewską grą do wieczornej wizyty w kawiarni i
mniej więcej godziny nauki (otwarcie lub słynna partia) przed snem.
Mimo to, gdy wyjeżdżał, był niekwestionowanym mistrzem
Innsbrucku.
Dzięki szachom w życiu Petrosa zaszła wielka zmiana. Od chwili,
gdy przed niemal dziesięciu laty poświęcił się hipotezie
Goldbacha, prawie nigdy nie odrywał się od pracy. Jednak matematyk
potrzebuje spędzić trochę czasu z dala od zagadnienia, nad którym
pracuje. Efektywna praca wymaga zarówno wysiłku, jak i odprężenia.
Roztrząsanie wzajemnych relacji między pojęciami matematycznymi
może być wspaniałą zabawą dla wyciszonego umysłu, lecz dla
zmęczonego pracą i nieustannym wysiłkiem staje się udręką.
Wszyscy znani mu matematycy mieli swoje sposoby wypoczynku.
Caratheodory relaksował się, wykonując obowiązki administracyjne
na Uniwersytecie Berlińskim. Niektórzy koledzy Petrosa z Monachium
spędzali czas wolny z rodzinami, inni kompletowali swoje zbiory lub
chodzili na przedstawienia teatralne, koncerty i uczestniczyli w
innych wydarzeniach kulturalnych, których nie brakowało w dużym
mieście. Nic z tego nie odpowiadało Petrosowi - nic nie mogło
zaabsorbować jego uwagi na tyle, by oderwać go od badań. Próbował
czytywać powieści detektywistyczne, lecz po serii przygód
ultraracjonalisty Sherlocka Holmesa nie był w stanie skoncentrować
się na innych. Co do długich popołudniowych spacerów,
zdecydowanie nie zaliczały się do relaksu. Ciało co prawda
poruszało się, lecz umysł w dalszym ciągu zajmował się
hipotezą, a sam spacer był tylko sposobem skupienia uwagi.
Tak więc szachy były dla niego prawdziwym darem niebios. Ponieważ
z natury wymagają wysiłku intelektualnego, podczas gry inne sprawy
schodzą na dalszy plan. Petros zagłębił się teraz w zapisy
słynnych partii wielkich mistrzów szachownicy (jak Steinitz,
Alechin czy Capablanca) ze skupieniem, na jakie potrafił się zdobyć
tylko za czasów studiów matematycznych. Walcząc z co lepszymi
przeciwnikami w Innsbrucku, odkrył, że potrafi zupełnie zapomnieć
o swojej pracy, choćby tylko na kilka godzin. Dzięki temu zaczął
bardziej produktywnie pracować. Następnego dnia po rozegraniu
szczególnie trudnej partii zabierał się do hipotezy z jasnym i
odświeżonym umysłem, dostrzegał nowe możliwości i związki,
mimo iż wcześniej obawiał się, że jego dar zanika. Szachy
pomogły mu zapomnieć o pigułkach nasennych. Odtąd, gdy nocą
przeżywał jakiekolwiek obawy związane ze swoją pracą, a zmęczony
umysł uciekał na matematyczne manowce, Petros wstawał z łóżka,
siadał nad szachownicą i analizował ruchy szczególnie
interesującej partii. Pogrążając się w niej, na chwilę
zapominał o matematyce, powieki same zamykały się i spał w fotelu
jak dziecko aż do rana.
Przed upływem dwóch lat bezpłatnego urlopu Petros podjął ważką
decyzję. Postanowił opublikować oba swoje ważne odkrycia:
twierdzenie Papachristosa o partycjach i to drugie. Nie dlatego, że
nagle stwierdził, iż będzie potrzebował pomocy ze strony innych
matematyków. Po prostu, gdy spokojnie przeanalizował stan swojej
wiedzy na temat hipotezy Goldbacha, przejrzał wyniki otrzymane przez
innych matematyków przed nim i rozważył kierunek własnych badań,
dwie rzeczy stały się oczywiste: a. oba udowodnione przezeń
twierdzenia były ważnymi wynikami same w sobie i b. nie przybliżyły
go do przeprowadzenia dowodu hipotezy. Pierwotny plan ataku nie dał
efektów.
Równowaga umysłowa, jaką udało mu się osiągnąć w Innsbrucku,
zaowocowała nader ważnym spostrzeżeniem: jego błąd polegał na
bezkrytycznym przyjęciu drogi analitycznej. Stwierdził, że dał
się zwieść sukcesom Hadamarda i de la Vallée-Poussina w
udowodnieniu twierdzenia o liczbach pierwszych, a także autorytetowi
Hardy’ego. Innymi słowy, w błąd wprowadziła go matematyczna
moda (tak, coś takiego rzeczywiście istnieje!), moda, która ma
tyle wspólnego z Prawdą Matematyczną co dorocznie zmieniające się
kaprysy guru haute
-couture
z platońskim ideałem piękna. Twierdzenia sformułowane w oparciu o
rygorystyczną procedurę dowodzenia rzeczywiście są absolutne i
wieczne, lecz metody wykorzystywane przy ich odkrywaniu zdecydowanie
takie nie są, dlatego zmieniają się tak często.
Potężna intuicja Petrosa podpowiedziała mu teraz, że metoda
analityczna niemal zupełnie wyczerpała swoje możliwości. Nadszedł
czas na coś nowego - albo mówiąc dokładniej - na powrót do
starożytnego, tradycyjnego podejścia do tajemnic liczb. Ciężkie
brzemię odpowiedzialności za zmianę kierunku rozwoju teorii liczb
w przyszłości legło teraz na jego barkach. Udowodnienie hipotezy
Goldbacha przy wykorzystaniu podstawowych technik algebraicznych
rozwiąże sprawę raz na zawsze.
Co do dwóch poważniejszych osiągnięć, można je było teraz
spokojnie opublikować. Ponieważ doszedł do nich metodą
analityczną (wyraźnie bezużyteczną w jego pracy nad dowodem
hipotezy Goldbacha), ich ogłoszenie nie mogło już zagrozić
wtargnięciem nieproszonych gości w dziedzinę, którą dawno uznał
za swoją.
Gdy wrócił do Monachium, jego gospodyni nie posiadała się z
radości, widząc Herr
Professora
w tak dobrej formie. Był środek lata, więc nie obciążony
obowiązkami akademickimi, natychmiast zabrał się do pisania
monografii, która miała przedstawić oba jego twierdzenia wraz z
dowodami. Petros poczuł głębokie zadowolenie, widząc jak owoce
dziesięciu lat ciężkiej pracy zaczynają nabierać kształtu
usystematyzowanego wykładu, z początkiem, środkiem i końcem.
Wiedział, że mimo iż nie udało mu się jeszcze udowodnić głównej
hipotezy, jego prace były wysokiej klasy. Ich publikacja miała
zapewnić mu pierwsze znaczące naukowe laury. (Jak już wcześniej
wspomniałem, nie obchodziły go wyrazy uznania za mniejsze
osiągnięcia, w rodzaju "metody Papachristosa rozwiązywania
równań różniczkowych"). Mógł sobie teraz pozwolić na parę
chwil radosnych uniesień, których źródłem były marzenia o
przyszłości. Oczyma duszy widział entuzjastyczne listy
gratulacyjne od kolegów i zaproszenia na wykłady ze wszystkich
znanych uniwersytetów. Wyobrażał sobie nawet ceremonie wręczania
międzynarodowych wyróżnień i nagród. Dlaczego nie? Jego
twierdzenia z pewnością na to zasługiwały!
Z początkiem nowego roku akademickiego (nadal pracując nad
monografią) Petros wrócił do obowiązków nauczyciela
akademickiego. Z zaskoczeniem stwierdził, że po raz pierwszy
odczuwa radość, prowadząc wykłady. Wysiłek intelektualny,
nieodzowny przy wyjaśnianiu zawiłości materiału studentom, dawał
mu zadowolenie. Dziekan Wydziału Matematyki był oczywiście
zadowolony, nie tylko z poprawy jakości nauczania, o jakiej słyszał
od asystentów i studentów, lecz głównie z powodu doniesień, że
profesor Papachristos przygotowuje do publikacji monografię. Dwa
lata spędzone w Innsbrucku przyniosły owoce. Nawet jeżeli
oczekiwana praca nie dowodziła hipotezy Goldbacha, wśród
wykładowców krążyły plotki, że zawiera bardzo ciekawe
wyniki.
Monografia, licząca około dwustu stron, była na ukończeniu tuż
po świętach Bożego Narodzenia. Zgodnie z pełną hipokryzji
tradycją, która każe matematykom używać niedomówień, ilekroć
publikują ważne wyniki, zatytułował ją skromnie "Kilka
spostrzeżeń na temat zagadnienia partycji". Petros kazał ją
przepisać w sekretariacie wydziału. Jeden egzemplarz wysłał
Littlewoodowi i Hardy’emu, niby to z prośbą o recenzję, zaś w
rzeczywistości na wypadek, gdyby zapędził się w jakąś pułapkę
albo gdyby umknął mu jakiś zamaskowany błąd dedukcji. Doskonale
przy tym wiedział, że nie było żadnych pułapek ani żadnych
błędów, po prostu sprawiało mu przyjemność wyobrażanie sobie
zaskoczenia i zdziwienia dwóch koryfeuszy teorii liczb. Prawdę
mówiąc, cieszył się na myśl o ich podziwie.
Wysławszy manuskrypt, Petros stwierdził, że zanim wróci do pracy
nad hipotezą, zasługuje na krótkie wakacje. Następne dni
poświęcił wyłącznie szachom. Zapisał się do miejscowego klubu
szachowego, gdzie z satysfakcją stwierdził, że potrafi pokonać
wszystkich z wyjątkiem kilku najlepszych graczy, a i ci mieli z nim
ciężką przeprawę. Odkrył niewielki sklepik należący do
entuzjasty tej gry, w którym odtąd zaopatrywał się w potrzebną
literaturę. Komplet szachów kupiony w Innsbrucku położył na
niewielkim stoliku przy kominku, przed wygodnym, głębokim fotelem
obitym miękkim aksamitem. Tam co wieczór spotykał się ze swymi
nowymi czarnymi i białymi przyjaciółmi. Idylla trwała prawie
przez dwa tygodnie.
- Dwa bardzo szczęśliwe tygodnie - powiedział mi, a szczęście
potęgowała spodziewana entuzjastyczna reakcja Littlewooda i
Hardy’ego na jego monografię. Lecz odpowiedź, która nadeszła,
daleka była od entuzjazmu.
Przypisy
6
Największą znaną dzisiaj parą takich liczb są niemal
niewyobrażalnie wielkie 83533539014+/-1.
7
Niech k
będzie daną liczbą całkowitą. Zbiór (k + 2)! + 2, (k + 2)! + 3,
(k + 2)! + 4... (k + 2)! + (k + 1), (k + 2)! + (k + 2) zawiera k
liczb całkowitych, z których żadna nie jest pierwsza, ponieważ
każda z nich jest podzielna odpowiednio przez 2, 3, 4..., k
+ 1, k
+ 2. (wyrażenie k!,
czyli "k silnia", oznacza iloczyn wszystkich liczb
całkowitych od 1 do k).
8
Liczby postaci a + bi, gdzie "a" i "b" są
liczbami rzeczywistymi, zaś i jest "urojonym"
pierwiastkiem kwadratowym z -1.
9
Mówi ona, że każda liczba nieparzysta większa od 5 jest sumą
trzech liczb pierwszych.
10
W swojej pionierskiej pracy The
Nature of Mathematical Discovery
(Charakter odkryć matematycznych) Henri Poincaré rozprawia się z
mitem matematyka jako zupełnie racjonalnej istoty. Na przykładach
zaczerpniętych z historii, jak również z własnego doświadczenia
pokazuje rolę podświadomości w badaniach naukowych. Zauważa, że
często wielkie odkrycia zdarzają się nieoczekiwanie, w przebłysku
olśnienia, które przychodzi w chwili wytchnienia. Oczywiście
zdarza się to tylko umysłom odpowiednio przygotowanym długimi
miesiącami, a nawet latami świadomych wysiłków. Dlatego w
działaniu umysłu matematyka sny mogą odgrywać ważną rolę,
czasami wytyczając drogę, za pośrednictwem której podświadomość
przekazuje świadomości wyniki prac.
Czar
prysł. W dość krótkim liście Hardy poinformował Petrosa, że
pierwszy ważny wynik, ten, który prywatnie ochrzcił "twierdzeniem
Papachristosa o partycjach", odkrył dwa lata wcześniej pewien
młody austriacki matematyk. Hardy wyraził nawet zdziwienie, że
Petros o tym nie wie, bo jego opublikowanie wywołało sensację w
kręgu matematyków zajmujących się teorią liczb i przyniosło
wielki rozgłos jego młodemu autorowi. Przecież śledzi rozwój
wydarzeń w swojej dziedzinie. A może przestał? Co do drugiego
twierdzenia, jego nieco ogólniejszą wersję przedstawił bez dowodu
Ramanujan w liście do Hardy’ego na kilka dni przed śmiercią w
1920 roku, jako ostatnie ze swoich wielkich przeczuć. Od tamtego
czasu spółka Hardy-Littlewood zdołała wypełnić luki w
rozumowaniu, a przeprowadzony przez nią dowód został opublikowany
w najnowszym numerze Proceedings
of the Royal Society.
Egzemplarz przesyłał w załączeniu.
Hardy zakończył list wyrazami współczucia dla Petrosa z powodu
takiego obrotu sprawy. Towarzyszyła temu sugestia, ubrana - jak
przystało na człowieka jego klasy - w eufemistyczne słowa, że w
przyszłości byłoby lepiej, gdyby utrzymywał bliższe kontakty z
kolegami po fachu. Gdyby Petros prowadził normalne życie naukowca,
zauważył Hardy, przyjeżdżał na międzynarodowe kongresy i
kolokwia, korespondował z kolegami, dowiadywał się od nich o
postępach w badaniach i zawiadamiał ich o swoich wynikach, nie
zająłby drugiego miejsca w tych tak bardzo ważnych odkryciach.
Jeżeli jednak będzie dalej tkwił w narzuconej przez siebie
izolacji, kolejne takie "niefortunne wydarzenie" znów się
powtórzy.
W tym miejscu stryj przerwał opowieść. Mówił prawie bez przerwy
od kilku godzin. Zrobiło się ciemno i śpiew ptaków w sadzie milkł
już z wolna. Ciszę przerywało tylko rytmiczne cykanie samotnego
świerszcza. Stryj Petros wstał i zmęczonym krokiem podszedł
zapalić lampę, pojedynczą nagą żarówkę, rzucającą słabe
światło na miejsce, w którym siedzieliśmy. Gdy wracał ku mnie,
poruszając się powoli na granicy bladożółtej poświaty i
fioletowej ciemności, wyglądał bez mała jak duch.
- Więc takie jest wyjaśnienie - wymamrotałem, gdy usiadł.
- Jakie wyjaśnienie? - zapytał z roztargnieniem.
Opowiedziałem mu o Sammym Epsteinie i jego bezskutecznych wysiłkach
znalezienia pod nazwiskiem Petrosa Papachristosa w bibliograficznym
indeksie teorii liczb czegokolwiek poza wczesnymi wspólnymi
publikacjami z Hardym i Littlewoodem na temat funkcji dzeta Riemanna.
Powtórzyłem teorię o wypaleniu, zasugerowaną mojemu przyjacielowi
przez "znanego profesora" na naszym uniwersytecie: że
domniemane próby udowodnienia hipotezy Goldbacha były kłamstwem,
mającym zatrzeć ślady bezczynności.
Stryj Petros roześmiał się z goryczą.
- Ależ nie! To najprawdziwsza prawda, mój ulubiony bratanku! Możesz
powiedzieć swojemu koledze i temu "znanemu profesorowi",
że rzeczywiście starałem się przeprowadzić dowód hipotezy
Goldbacha - i jak długo nad nim pracowałem! Otrzymałem nawet
wartościowe wyniki pośrednie - ale nie opublikowałem ich wtedy,
kiedy powinienem, i inni uczynili to przede mną. Niestety, w
matematyce nie ma srebrnego medalu. Pierwszy, który obwieści
odkrycie i je opublikuje, zgarnia całą pulę. Nie zostaje nic dla
innych. - Przerwał. - Jak mówi znane powiedzenie, lepszy wróbel w
garści niż gołąb na dachu. Ja, ścigając tego drugiego,
straciłem pierwszego...
Mimo wszystko nie wydało mi się, żeby pełen rezygnacji spokój, z
jakim wypowiedział te słowa, był szczery.
- Ale stryjku, czy nie byłeś strasznie załamany, kiedy dostałeś
list od Hardy’ego? - zapytałem.
- Oczywiście, że byłem. "Załamany" jest tu jak
najbardziej właściwym słowem. Byłem zrozpaczony, ogarnęła mnie
złość, rozgoryczenie i żal, przez chwilę nawet rozważałem
samobójstwo. Ale to było tam i wtedy, w innym czasie, byłem wtedy
inny. Teraz, spoglądając na swoje życie, nie żałuję niczego, co
zrobiłem, ani niczego, czego nie zrobiłem.
- Naprawdę? To znaczy, że nie żałujesz zmarnowanej sposobności
zdobycia sławy, uznania jako wielki matematyk?
Podniósł palec, jakby w geście ostrzeżenia.
- Może jako bardzo dobry matematyk, lecz nie jako wielki! Odkryłem
tylko dwa dobre twierdzenia, i to wszystko.
- To też chyba coś znaczy, prawda?
Stryj Petros pokręcił przecząco głową.
- Sukces w życiu mierzy się osiągnięciem celów, jakie sobie
wyznaczamy. Co roku na świecie publikuje się dziesiątki tysięcy
nowych twierdzeń, ale tylko kilka w stuleciu przechodzi do
historii!
- Przecież sam powiedziałeś, że twoje twierdzenia były
ważne.
- Przypomnij sobie tego młodego człowieka, Austriaka, który
opublikował przede mną moje - nadal tak o nim myślę - twierdzenie
o partycjach - sprzeciwił się. - Czy dzięki temu wyniesiono go na
piedestał godny Hilberta czy Poincaré’ego? Na pewno nie! Może
zdobył dla siebie małą wnękę na portret gdzieś w małym pokoiku
na tyłach Gmachu Matematyki... ale nawet gdyby, to co z tego? Albo
weźmy na przykład Littlewooda i Hardy’ego, matematyków
najwyższej klasy. Może dostali się do panteonu, do wielkiego
panteonu, ale pamiętaj, nawet im nie wzniesiono pomników przy
wejściu u boku Euklidesa, Archimedesa, Newtona, Eulera czy Gaussa...
Właśnie o tym marzyłem i tylko udowodnienie hipotezy Goldbacha, co
oznaczałoby także wyjaśnienie głębszej tajemnicy liczb
pierwszych, mogło mnie tam zaprowadzić...
Jego oczy rozbłysły nagle głęboką, skupioną mocą, gdy
zakończył:
- Ja, Petros Papachristos, nigdy nie opublikowawszy niczego
wartościowego, zapiszę się w historii matematyki, lub raczej nie
zapiszę się, jako ktoś, kto niczego nie osiągnął. Wiedz, że mi
to odpowiada. Niczego nie żałuję. Przeciętność mnie nie
zadowala. Od erzacu, nieśmiertelności z przypisów u dołu książki,
wolę moje kwiaty, sad, szachownicę, dzisiejszą rozmowę z tobą...
Zupełna anonimowość!
Po tych słowach na nowo zapłonął we mnie dziecinny podziw dla
Petrosa-bohatera romantycznego. Lecz teraz znacznie lepiej go
rozumiałem.
- Wszystko albo nic, prawda?
- Można to tak wyrazić - przyznał z namysłem.
- Czy na tym zakończyło się twoje twórcze życie? Czy od tej pory
pracowałeś jeszcze nad hipotezą Goldbacha?
Spojrzał na mnie z zaskoczeniem.
- Oczywiście, że tak! Dopiero potem wykonałem najważniejsze
prace! - Uśmiechnął się. - Dojdziemy do tego w swoim czasie,
drogi chłopcze. Nie martw się, w mojej opowieści nie będzie
ignorabimus!
Nagle roześmiał się ze swego żartu, zbyt głośno, więc chyba
nieszczerze. Potem nachylił się ku mnie i zapytał przyciszonym
głosem:
- Czy uczyłeś się twierdzenia Gödla o niezupełności?
- Tak - odparłem. - Ale co to ma wspólnego z...
Gwałtownie podniósł dłoń, przerywając mi.
-
Wir
müssen wissen,
wir
werden wissen!
In
der Mathematik gibt es kein ignorabimus!
- zadeklamował chrapliwie, tak głośno, że jego głos odbił się
echem od jodeł i wrócił, groźny i natarczywy. Nagle przemknęła
mi przez myśl teoria Sammy’ego o niepoczytalności mojego stryja.
Czy te wszystkie wspomnienia nie pogorszyły jego stanu? Może
rzeczywiście na koniec postradał zmysły?
Z ulgą usłyszałem, że mówi dalej prawie normalnym głosem.
- Musimy wiedzieć, więc się dowiemy! W matematyce nie ma
ignorabimus!
Tako rzecze wielki David Hilbert na Międzynarodowym Kongresie w 1900
roku. Proklamacja matematyki jako nieba Prawdy Absolutnej.
Euklidesowa wizja spójności i pełni...
Stryj Petros wrócił do swego opowiadania.
Euklides miał wizję przekształcenia przypadkowej zbieraniny
spostrzeżeń arytmetycznych i geometrycznych w klarowny system, w
którym wychodząc od przyjętych a
priori
prawd elementarnych, i używając logicznych przejść, można
podążać krok za krokiem, po kolei udowadniając w sposób
rygorystyczny, wszystkie prawdziwe twierdzenia. Matematyka jest
drzewem o silnych korzeniach (aksjomaty), solidnym pniu (starannie
przeprowadzane dowody) i stale rosnących gałęziach, zakwitających
wspaniałymi kwiatami (twierdzenia). Późniejsi matematycy,
geometrzy, specjaliści od teorii liczb, algebry, a ostatnio od
analizy, topologii, geometrii algebraicznej, teorii grup i tak dalej,
przedstawiciele wszystkich nowych dyscyplin, które pojawiają się
po dziś dzień (nowe gałęzie tego samego starożytnego drzewa),
nie odeszli od kierunku wytyczonego przez wielkiego pioniera:
aksjomaty - dowody - twierdzenia.
Z gorzkim uśmiechem Petros wspominał słowa kierowane przez
Hardy’ego do każdego, kto zawracał mu głowę hipotezami
(zwłaszcza do biednego Ramanujana, w którego umyśle rodziły się
jak króliki): "Udowodnij ją! Najpierw ją udowodnij!".
Hardy powtarzał, że gdyby szlachetnej rodzinie matematyków
potrzebne było motto, nie można znaleźć lepszego niż Quod
erat demonstrandum.
W 1900 roku, podczas drugiego Międzynarodowego Kongresu Matematyków
w Paryżu Hilbert ogłosił, że nadszedł czas spełnić starożytne
marzenie. W odróżnieniu od Euklidesa, matematycy mają teraz do
dyspozycji język logiki formalnej, który pozwalała im w
rygorystyczny sposób badać samą matematykę. Święta trójca:
aksjomat - dowód - twierdzenie powinna odtąd stosować się nie
tylko do liczb, figur czy tożsamości algebraicznych, lecz także do
samych teorii. Matematycy mogą wreszcie dobitnie dowieść tego, co
przez dwa tysiąclecia było ich centralnym, niekwestionowanym credo,
niezmiennym trzonem ich wizji: w matematyce każde prawdziwe
twierdzenie można udowodnić.
Kilka lat później Russell i Whitehead opublikowali swoje
monumentalne dzieło Principia
mathematica,
po raz pierwszy proponując całkowicie precyzyjny sposób mówienia
o dedukcji i teorii dowodu. Lecz choć to nowe narzędzie rozbudziło
wielkie nadzieje na spełnienie postulatu Hilberta, dwaj angielscy
logicy nie udowodnili pewnej kluczowej własności. Brakowało bowiem
dowodu "zupełności teorii matematycznych" lecz w tamtym
czasie w umyśle ani w sercu żadnego człowieka nie zagościł nawet
cień wątpliwości, że wkrótce, już bardzo niedługo, dowód taki
zostanie przeprowadzony. Podobnie jak Euklides, matematycy nadal
wierzyli, że uprawiają dyscyplinę Absolutnej Prawdy. Zwycięski
okrzyk kongresu paryskiego: "musimy wiedzieć i dowiemy się, w
matematyce nie ma ignorabimus",
nadal stanowił jedyną niewzruszoną prawdę wiary każdego czynnego
matematyka.
Przerwałem mu ten dość egzaltowany wywód historyczny.
- Wiem o tym, stryjku. Kiedy kazałeś mi nauczyć się twierdzenia
Kurta Gödla, musiałem oczywiście sprawdzić jego historię.
- To nie historia - poprawił mnie. - To psychologia. Musisz
zrozumieć klimat emocjonalny, w którym pracowali matematycy w tych
szczęśliwych dniach przed Gödlem. Zapytałeś mnie, jak zebrałem
się na odwagę kontynuowania prac po tak wielkim rozczarowaniu.
Właśnie tak...
Mimo że nie udało mu się udowodnić hipotezy Goldbacha, Petros,
jako duchowy praprawnuk Euklidesa, nie miał najmniejszych
wątpliwości, że cel jest osiągalny. Ponieważ hipoteza była
niemal na pewno uzasadniona (nikt, z wyjątkiem Ramanujana
powodowanego nieokreślonym "przeczuciem", w to nie
wątpił), jej dowód musiał w jakiejś formie zaistnieć. Podał mi
przykład.
- Załóżmy, iż kolega mówi ci, że gdzieś w domu zgubił klucz i
prosi cię o pomoc w jego odnalezieniu. Jeżeli uważasz, że ma
dobrą pamięć i wierzysz w jego szczerość, co to oznacza?
- Oznacza to, że rzeczywiście gdzieś w domu zgubił klucz.
- A jeżeli zapewnia cię, że nikt inny od tej pory nie wchodził do
domu?
- Możemy przyjąć, że klucza nie wyniesiono na zewnątrz.
- Ergo?
- Ergo
klucz nadal tam jest i jeśli będziemy szukać wystarczająco długo,
zważywszy że dom jest skończoną przestrzenią, prędzej czy
później go znajdziemy.
Stryj przyklasnął mojemu rozumowaniu.
- Doskonale! Właśnie to było źródłem mojej pewności i
optymizmu. Otrząsnąwszy się z pierwszego rozczarowania, pewnego
ranka wstałem i powiedziałem sobie: "A niech to, przecież
dowód musi gdzieś tam być!"
- A więc?
- A więc, drogi chłopcze, skoro dowód istnieje, należało go
tylko znaleźć!
Nie bardzo go rozumiałem.
- Nie wiem, stryju, czemu to było pociechą. Przecież to, że dowód
istnieje, wcale nie oznacza, że właśnie ty go znajdziesz!
Zmierzył mnie groźnym spojrzeniem za to, że nie od razu
dostrzegłem coś tak oczywistego.
- Czy znasz kogoś, kto był do tego lepiej przygotowany niż ja,
Petros Papachristos?
Pytanie było, rzecz jasna, retoryczne, więc nie odpowiedziałem na
nie. Byłem jednak zdziwiony: Petros Papachristos, o którym
opowiadał, był zupełnym przeciwieństwem unikającego rozgłosu,
zamkniętego w sobie starszego człowieka, jakiego znałem od
dzieciństwa.
Pogodzenie się z losem i zniechęcającymi wieściami przekazanymi
mu w liście przez Hardy’ego zabrało Petrosowi, rzecz jasna,
trochę czasu. Wreszcie wziął się w garść, a pomogło mu w tym
przekonanie, że "dowód gdzieś tam istnieje". Wrócił do
pracy, lecz teraz był już innym człowiekiem. Przeżyty wstrząs
uzmysłowił mu, dokąd doprowadziła go próżność, i dał mu
wewnętrzny spokój, świadomość życia istniejącego poza hipotezą
Goldbacha. Rozkład jego zajęć stał się teraz mniej napięty.
Umysł Petrosa, mimo nieustannego wysiłku, działał lepiej dzięki
przerwom na grę w szachy. Ponadto zmiana sposobu podejścia do
problemu na algebraiczny, o czym postanowił już w Innsbrucku,
pozwoliła mu raz jeszcze odczuć podniecenie związane z
rozpoczynaniem czegoś nowego, z wejściem na dotychczas nie zbadane
tereny. Przez całe sto lat, od ukazania się pracy Riemanna w
połowie XIX wieku, w teorii liczb dominowała metoda analityczna.
Powracając teraz do starożytnego, podstawowego podejścia, mój
stryj znajdował się w awangardzie ważnego regresu, jeżeli mogę
sobie pozwolić na taki oksymoron. Choćby z tego powodu powinni
pamiętać o nim historycy matematyki, jeśli nawet zapomnieliby o
wszystkich innych jego osiągnięciach.
Należy tu wyjaśnić fakt, że w kontekście teorii liczb słowa
"elementarny" w żaden sposób nie można utożsamiać z
"prostym", a jeszcze mniej - z "łatwym".
Techniki stosowane w tym podejściu zaczerpnięte są z wielkich prac
Diofantosa, Euklidesa, Fermata, Gaussa i Eulera i mają charakter
elementarny tylko w sensie związku z elementami matematyki, tj.
podstawowymi operacjami arytmetycznymi i metodami klasycznej algebry
na liczbach rzeczywistych. Mimo skuteczności technik analitycznych
metoda elementarna pozostaje bliższa fundamentalnym właściwościom
liczb naturalnych, a wyniki otrzymane tą drogą są intuicyjnie
przez matematyków postrzegane jako bardziej przystępne i mające
głębsze znaczenie.
Wkrótce z Cambridge zaczęły przeciekać plotki, że Petros
Papachristos z Uniwersytetu Monachijskiego miał pecha, bo odwlekał
publikację bardzo ważnych prac. Koledzy zajmujący się teorią
liczb zaczęli zasięgać jego opinii. Zapraszano go na spotkania, na
których odtąd systematycznie bywał, urozmaicając swój monotonny
tryb życia sporadycznymi podróżami. Pojawiły się także wieści
(dzięki dziekanowi Wydziału Matematyki), że pracuje nad
niesamowicie trudną hipotezą Goldbacha, co sprawiło, że koledzy
zaczęli traktować go z mieszaniną współczucia i podziwu.
Mniej więcej rok po powrocie do Monachium, na pewnej międzynarodowej
konferencji przypadkiem spotkał Littlewooda.
- Jak idzie praca nad Goldbachem, kolego? - zapytał Anglik.
- Ani na chwilę nie przestaję o tym myśleć.
- Słyszałem, że korzystasz z metod algebraicznych. Czy to
prawda?
- Prawda.
Littlewood podzielił się z nim swoimi wątpliwościami, a Petros
zaskoczył sam siebie, otwarcie omawiając z nim wyniki swoich
badań.
- A poza tym, drogi kolego, znam ten problem lepiej niż ktokolwiek
inny. Intuicja podpowiada mi, iż prawda wyrażona w hipotezie
Goldbacha jest tak fundamentalna, że można ją odkryć tylko przez
podejście elementarne.
Littlewood wzruszył ramionami.
- Szanuję twoje przeczucia, problem jednak w tym, że jesteś
zupełnie odizolowany. Bez stałej wymiany idei, zanim się
zorientujesz, znów będziesz walczył z wiatrakami.
- Więc co mi radzisz? Wydawać tygodniowe sprawozdania z postępów
moich badań? - zażartował Petros.
- Posłuchaj - powiedział Littlewood z powagą. - Powinieneś mieć
kilku ludzi, których opiniom i uczciwości możesz zaufać. Zacznij
się dzielić wynikami, rozmawiaj z ludźmi, mój stary!
Im dłużej myślał o tej propozycji, tym bardziej nabierała sensu.
Ku swojemu wielkiemu zaskoczeniu stwierdził, że perspektywa
omówienia postępów w pracy, zamiast przerażać, napełniała go
przyjemnym podnieceniem. Oczywiście grupa słuchaczy będzie musiała
być nieliczna, bardzo ograniczona. Jeżeli miała składać się z
ludzi, "których opiniom i uczciwości mógł zaufać",
mogło to oznaczać tylko dwóch: Hardy’ego i Littlewooda. Na nowo
podjął z nimi korespondencję, przerwaną kilka lat wcześniej, gdy
wyjechał z Cambridge, i zaproponował spotkanie, na którym chciał
zaprezentować swoją pracę. Przed Bożym Narodzeniem 1931 roku
otrzymał oficjalne zaproszenie do Trinity College na kolejny rok.
Wiedział, że skoro bardzo długo był praktycznie nieobecny w
świecie matematyki, Hardy musiał użyć wszystkich swoich wpływów,
żeby uzyskać dla niego tę ofertę. Wdzięczność, w połączeniu
z perspektywą twórczej wymiany myśli z dwoma wielkimi teoretykami
liczb, sprawiła, że natychmiast przyjął zaproszenie.
Petros scharakteryzował pierwsze miesiące swego pobytu w Anglii w
roku akademickim 1932-1933 jako najszczęśliwsze w życiu.
Wspomnienia pierwszej wizyty w tym kraju, piętnaście lat wcześniej,
nadały dniom spędzanym w Cambridge posmak wczesnej młodości,
jeszcze nie naznaczonej piętnem ewentualnej porażki.
Tuż po przybyciu, przez kilka poranków prezentował Hardy’emu i
Littlewoodowi zarys swoich prac prowadzonych metodą algebraiczną
przez trzy lata po odejściu od technik analitycznych. Stojąc przy
tablicy w gabinecie Hardy’ego doznał dawno nie odczuwanej
satysfakcji z uznania kolegów po fachu, którzy początkowo
okazywali daleko idący sceptycyzm, lecz później zaczęli
dostrzegać zalety jego podejścia. (Littlewood dostrzegał ich
więcej niż Hardy).
- Musisz sobie uświadomić, że ryzykujesz bardzo wiele - ostrzegł
go Hardy. - Jeżeli nie doprowadzisz tego podejścia do końca, nie
będziesz miał do pokazania nic, co świadczyłoby na jego rzecz.
Pośrednie wyniki dotyczące podzielności, choć ładne, nie
znajdują się już w centrum zainteresowań. Same w sobie nie są
wiele warte, chyba że udałoby ci się przekonać ludzi, że mogą
być przydatne w dowodach ważnych twierdzeń, takich jak hipoteza,
nad którą pracujesz.
Petros, jak zawsze, był świadom podejmowanego ryzyka.
- Tak czy inaczej, coś mi mówi, że możesz być na właściwej
drodze - dodał mu otuchy Littlewood.
- Tak - mruknął Hardy. - Tylko pospiesz się, Papachristos. Musisz
zdążyć, zanim umysł zacznie ci się rozkładać tak jak mój.
Pamiętaj, w twoim wieku Ramanujan nie żył już od pięciu lat!
W czasie kilku zimowych miesięcy Petros zrobił większe postępy w
swojej pracy niż do tej pory. Właśnie wtedy zaczął korzystać z
metody, która nazwał "geometryczną". Polegała na tym,
że wszystkie złożone (tzn. nie-pierwsze) liczby wpisywał jako
kropki w prostokąt, którego szerokością była liczba pierwsza -
najmniejszy podzielnik, a wysokością - iloraz danej liczby przez
podzielnik. Na przykład 15 reprezentował prostokąt o bokach 3 na 5
kropek, 25 - prostokąt o wymiarach 5 na 5, a 35 - prostokąt o
wymiarach 5 na 7.
Wszystkim liczbom parzystym odpowiadają podwójne rzędy,
liczby pierwsze z kolei, nie mając dzielników właściwych, są przedstawiana jako pojedyncze rzędy.
Te
elementarne analogie geometryczne doprowadziły go do wniosków z
dziedziny teorii liczb. Po świętach Bożego Narodzenia
zaprezentował pierwsze wyniki. Zamiast korzystać z papieru i
atramentu, ułożył swoje wzory na podłodze gabinetu Hardy’ego,
używając ziaren fasoli, co Hardy’ego wprawiło niemal we
wściekłość.
- Fasola! Rzeczywiście, świetny pomysł - powiedział z przekąsem.
- Jest ogromna różnica między badaniami podstawowymi a
dziecinadą... Nie zapominaj, Papachristos, ta cholerna hipoteza jest
trudna, gdyby było inaczej, Goldbach sam by ją udowodnił!
Niemniej jednak Petros ufał swojej intuicji i przypisywał reakcje
Hardy’ego "intelektualnemu zaparciu spowodowanemu przez wiek"
(jego własne słowa).
- Wielkie prawdy w życiu są proste - wyznał później
Littlewoodowi, gdy obaj popijali herbatę w apartamencie matematyka.
Littlewood skontrował, przytaczając niesamowicie złożony dowód
twierdzenia o liczbach pierwszych Hadamarda i de la Vallée-Poussina.
Potem poddał mu pewną myśl:
- A co byś powiedział na trochę prawdziwej matematyki, stary? Od
jakiegoś czasu pracuję nad dziesiątym problemem Hilberta o
rozwiązywalności równań Diofantosa. Mam pewien pomysł, który
chciałbym sprawdzić, ale obawiam się, że będę potrzebował
wsparcia od strony algebraicznej. Czy myślisz, że mógłbyś mi
pomóc?
Littlewood musiał jednak poszukać pomocy gdzie indziej. Chociaż
zaufanie, jakim sławny kolega go obdarzał, było balsamem dla dumy
Petrosa, zdecydowanie odmówił. Wyjaśnił, że jest zbyt głęboko
zaangażowany w pracę nad hipotezą, żeby mógł owocnie zająć
się czymkolwiek innym. Jego wiara w "dziecinne" (zdaniem
Hardy’ego) podejście geometryczne sprawiła, iż po raz pierwszy,
odkąd zaczął pracować nad hipotezą, doświadczył uczucia, że
znajduje się o włos od dowodu, i takie wrażenie towarzyszyło mu
coraz częściej. Pewnego styczniowego popołudnia przeżył nawet
kilka pełnych uniesienia chwil, gdy doznał krótkotrwałego
złudzenia, że osiągnął cel. Niestety, kolejny, bardziej
krytyczny rzut oka odkrył niewielki, lecz ważki błąd w
dowodzie.
Muszę wyznać, drogi czytelniku, że w tym miejscu opowiadania mimo
woli poczułem dreszcz mściwej radości. Przypomniałem sobie
wakacje spędzone w Pylos kilka lat wcześniej, gdy także przez
chwilę wydawało mi się, iż odkryłem dowód hipotezy Goldbacha,
chociaż nie znałem jej wtedy z nazwy.
Mimo optymizmu, sporadyczne napady zwątpienia, czasami graniczące z
rozpaczą (zwłaszcza po skrytykowaniu metody geometrycznej przez
Hardy’ego), zdarzały się coraz częściej. Zwalczał je,
nazywając chwilami cierpienia przed wielkim triumfem, bólami
porodowymi przed narodzinami wielkiego odkrycia, porównywał także
do nocy, która najciemniejsza bywa tuż przed świtem. Czuł, że
wychodzi na ostatnią prostą. Potrzebował tylko skupienia, jednego,
ostatniego błyskotliwego olśnienia. A potem nadejdzie pełen chwały
koniec wyścigu...
Zapowiedź kapitulacji Papachristosa, zwiastująca koniec wysiłków
udowodnienia hipotezy Goldbacha, przyszła we śnie, jakiś czas po
Bożym Narodzeniu. Podobnie jak wielu matematyków pracujących przez
długi czas nad podstawowymi zagadnieniami arytmetycznymi, Petros
"zaprzyjaźnił się z liczbami naturalnymi", to znaczy
posiadł szeroką wiedzę na temat osobliwych właściwości i
zachowań tysięcy konkretnych liczb. Oto kilka przykładów.
"Przyjaciel liczb naturalnych" natychmiast pozna, że 199,
457 i 1009 są liczbami pierwszymi. 220 automatycznie powiąże z
284, bo obie łączy niezwykła wspólna cecha (sumy wszystkich
dzielników są takie same). Na 256 patrzy jak na 2 do ósmej potęgi.
Kolejna liczba naturalna, 257, od dawna stanowiła przedmiot
zainteresowania matematyków, ponieważ można ją zapisać jako
223+1,
a znana hipoteza głosi, że wszystkie liczby postaci 22n+1
są liczbami pierwszymi11.
Pierwszym poznanym przez mojego stryja człowiekiem, który posiadał
ten dar (i to w niesamowitym stopniu), był Srinivasa Ramanujan.
Petros, który niejednokrotnie był świadkiem, jak demonstrował
swoje niezwykłe umiejętności, opowiedział mi następującą
anegdotę12.
Pewnego dnia w 1918 roku razem z Hardym odwiedzili chorego Ramanujana
w sanatorium. Nie bardzo wiedząc, jak zacząć, Hardy przypomniał
sobie, że taksówka, którą przyjechali, miała numer rejestracyjny
1729, który osobiście uznał za "dość nieciekawy". Lecz
Ramanujan, zaledwie po chwili zastanowienia, zdecydowanie
zaprzeczył.
- Ależ skąd, Hardy! To wyjątkowo interesująca liczba. Jest
najmniejszą liczbą naturalną, jaką można na dwa różne sposoby
zapisać w postaci sumy dwóch sześcianów!13
Przez długie lata spędzone nad hipotezą Goldbacha Petros także
blisko zaprzyjaźnił się z liczbami naturalnymi. Czuł, że
"znajduje się wśród znajomych". Przestały być dla
niego abstrakcyjnymi bytami, nabrały życia, a nawet demonstrowały
własną osobowość, pojawiały się także coraz częściej w jego
snach. Z bezimiennej, niezróżnicowanej masy liczb naturalnych,
które dotąd zaludniały jego nocne dramaty, teraz zaczęli
wyodrębniać się pojedynczy aktorzy, a nawet bohaterowie. Na
przykład liczba 65 występowała, nie wiadomo dlaczego, jako
dżentelmen z miasta, w meloniku i ze zwiniętym parasolem, w stałym
towarzystwie jednej z liczb pierwszych, swojego podzielnika.
Trzynastka przypominała wyglądem chochlika, zwinnego i szybkiego
jak błyskawica. 333 było otyłym niechlujem, podkradającym
jedzenie sprzed nosa swojemu rodzeństwu: 222 i 111. 8191, znana jako
"liczba pierwsza Mersenne’a", zawsze występowała w
stroju francuskiego gamina,
z nieodłącznym gauloise’em przyklejonym do ust.
Niektóre z tych wizji były zabawne i przyjemne, inne obojętne, a
jeszcze inne niepokojące. Istniała jeszcze jedna kategoria
arytmetycznych snów, którą można by nazwać koszmarną, jeżeli
nie przerażającą i bolesną, ze względu na towarzyszący jej
głęboki, bezgraniczny smutek: liczby parzyste, uosabiane przez pary
identycznych bliźniąt (przypominam, że liczba parzysta ma zawsze
formę 2k, jako suma dwóch równych liczb naturalnych). Bliźnięta
te wpatrywały się w niego natarczywie, nieruchomym, pozbawionym
wyrazu wzrokiem. Lecz w ich oczach czaiło się pełne rozpaczy
cierpienie. Gdyby mogły mówić, powiedziałby: "Prosimy cię,
przyjdź! Pospiesz się i uwolnij nas!"
Pewnej nocy, w styczniu 1933 roku, obudziła go kolejna odmiana tego
snu, który później uznał za zwiastuna porażki. Przyśniło mu
się 2100
(dwa do setnej potęgi, gigantyczna liczba) w postaci dwóch
ślicznych, identycznych, piegowatych, ciemnookich dziewczynek,
patrzących mu prosto w oczy. W ich spojrzeniu był jednak nie tylko
smutek, jak w poprzednich wizjach liczb parzystych. Patrzyły na
niego ze złością, a nawet nienawiścią. Przyglądały mu się
dość długo (to wystarczyło, żeby nazwać sen koszmarem), po czym
jedna z bliźniaczek pokiwała głową gwałtownymi, urywanymi
ruchami. Jej usta wykrzywił okrutny uśmiech, którym obdarza się
odrzuconego kochanka.
- Nigdy nas nie dostaniesz - wysyczała.
W tej samej chwili zlany zimnym potem Petros wyskoczył z łóżka.
Słowa, które 299
(połowa 2100)
wypowiedziała, oznaczały tylko jedno: nie było mu przeznaczone
udowodnienie hipotezy. Nie należał do osób przesądnych, które
wierzyłyby w omeny. Lecz wyczerpanie, spowodowane wielu latami
bezowocnych poszukiwań, zaczęło teraz dawać o sobie znać. Nerwy
miał słabsze niż kiedyś i treść snu bardzo go przygnębiła.
Ponieważ nie mógł już potem zasnąć, wyszedł na spacer po
ciemnych, zamglonych uliczkach Cambridge, żeby pozbyć się
natrętnego, straszliwego uczucia. Nagle usłyszał za sobą odgłos
szybkich kroków. Przerażony, błyskawicznie odwrócił się. Z mgły
wynurzył się młody mężczyzna w dresie, pozdrowił go i zniknął.
Przez chwilę słychać było jeszcze jego rytmiczny oddech, po czym
nastała cisza. Nadal zdenerwowany koszmarem, Petros nie był pewien,
czy mężczyzna istniał naprawdę, czy był tylko wytworem jego
snów. Jednak gdy kilka miesięcy później ten sam mężczyzna
przybył do jego mieszkania w Trinity College ze swoją zgubną
misją, od razu rozpoznał w nim porannego biegacza. Po jego wizycie
Petros zorientował się, że ich pierwsze spotkanie o brzasku, zaraz
po wizji 2100
było niczym innym jak sygnałem ostrzegawczym, że oto nadchodzi
wiadomość o niepowodzeniu.
Drugie spotkanie nadeszło kilka miesięcy później. W swoim
dzienniku Petros zapisał lakoniczny komentarz - po raz pierwszy i
jedyny odwołał się w nim do pomocy religii: "17 marca 1933.
Twierdzenie Kurta Gödla. Niech Maria, Matka Boża, zlituje się nade
mną!"
Było późne popołudnie. Przez cały dzień siedział w swoim
mieszkaniu zatopiony w myślach, przyglądając się prostokątom
ułożonych na podłodze ziaren fasoli, gdy usłyszał pukanie do
drzwi.
- Profesor Papachristos?
W uchylonych drzwiach pojawiła się głowa z jasnymi włosami.
Petros miał znakomitą pamięć wzrokową i natychmiast rozpoznał w
człowieku, który teraz przepraszał go za najście, młodego
biegacza.
- Proszę mi wybaczyć, że przeszkadzam, panie profesorze, ale
rozpaczliwie potrzebuję pańskiej pomocy - powiedział.
Petros był zaskoczony - wydawało mu się, że jego obecność w
Cambridge przeszła zupełnie niezauważona. Nie był sławny, nie
był nawet dobrze znany i poza Hardym i Littlewoodem nie zamienił z
nikim nawet jednego słowa.
- Pomocy w czym?
- W przetłumaczeniu trudnego niemieckiego tekstu. Tekstu
matematycznego.
Młody mężczyzna po raz kolejny przeprosił za zajmowanie mu czasu
tak przyziemną sprawą. Jednak artykuł miał dla niego tak ogromne
znaczenie, że gdy usłyszał, iż w Trinity gości doświadczony
matematyk z Niemiec, nie mógł oprzeć się pokusie poproszenia go o
pomoc w precyzyjnym przekładzie tekstu. W jego zachowaniu dostrzegł
coś z dziecinnej gorliwości i nie mógł mu odmówić.
- Pomogę panu, jeżeli potrafię. Z jakiej dziedziny jest ten
artykuł?
- Logika formalna, profesorze. Grundlagen,
podstawy matematyki.
Petros poczuł ulgę, że artykuł nie dotyczy teorii liczb. Przez
chwilę obawiał się, iż młody gość miał zamiar wypytać go o
pracę nad hipotezą, a artykuł był tylko pretekstem. Ponieważ
mniej więcej zakończył już pracę w tym dniu, zaprosił gościa
do środka.
- Jak się pan nazywa?
- Alan Turing, panie profesorze. Jestem studentem.
Turing podał mu otwarte na właściwej stronie czasopismo z
artykułem.
- Aha, Monatshefte
für Mathematik und Physik
- zauważył Petros. - Ten miesięcznik należy do bardzo cenionych.
"Über
formal unentscheidbare Sätze der Principia
Mathematica
und verwandter Systeme". W
przekładzie brzmiałoby to mniej więcej tak… zobaczmy… "O
formalnie nie rozstrzygniêtych zdaniach Principia
Mathematica
i systemów im pokrewnych". Autorem jest Kurt Gödel z Wiednia.
Czy jest dobrze znany w swojej dziedzinie?
- To znaczy, że nie słyszał pan o tym artykule, profesorze? -
Turing spojrzał na niego zdumiony.
Petros uśmiechnął się.
- Mój drogi młody człowieku, matematykę także dotknęła
współczesna plaga, nadmierna specjalizacja. Obawiam się, że nie
mam pojęcia o osiągnięciach logiki formalnej ani postępach w
żadnej innej dziedzinie. Poza teorią liczb jestem, niestety,
zupełnym dyletantem.
- Ależ profesorze! - zaprotestował Turing. - Twierdzenie Gödla
interesuje wszystkich matematyków, zwłaszcza tych, którzy zajmują
się teorią liczb! Zastosowano je po raz pierwszy do podstaw
arytmetyki, systemu aksjomatycznego Peano-Dedekinda.
Ku zdumieniu Turinga, Petros nie bardzo orientował się w tym
systemie aksjomatycznym. Jak większość aktywnych matematyków,
uważał logikę formalną, której głównym przedmiotem jest
właśnie sama matematyka, za zajęcie zbyt ekstrawaganckie i
najprawdopodobniej zupełnie niepotrzebne. Jej kategoryczne wymogi
rygorystycznego sprawdzania założeń i niekończące się
roztrząsanie podstaw uważał za stratę czasu. Podzielał obiegową
prawdę, że nie należy naprawiać rzeczy, które nie są zepsute,
innymi słowy, zadaniem matematyka jest przeprowadzanie dowodów
twierdzeń, a nie wieczne zastanawianie się nad statusem
niekwestionowanych podstaw przedmiotu. Mimo to zapał, z jakim mówił
młody gość, obudził ciekawość Petrosa.
- A więc cóż takiego udowodnił pan Gödel?
- Rozwiązał problem zupełności - oznajmił Turing z błyskiem w
oczach.
Petros uśmiechnął się. Problem zupełności był poszukiwaniem
formalnego dowodu na to, że wszystkie prawdziwe twierdzenia dadzą
się w końcu udowodnić.
- To dobrze - powiedział uprzejmie Petros. - Muszę panu jednak
powiedzieć, oczywiście nie obrażając pana Gödla, że dla
aktywnego naukowca zupełność matematyki zawsze była oczywista.
Ale dobrze wiedzieć, że wreszcie ktoś usiadł i udowodnił to.
Turing gwałtownie pokręcił głową, czerwony z podniecenia.
- Właśnie o to chodzi, profesorze, Gödel nie to udowodnił!
- Nie rozumiem, panie Turing - rzekł ze zdziwieniem Petros. - Przed
chwilą powiedział pan, że ten młody człowiek rozwiązał problem
zupełności, prawda?
- Tak, panie profesorze, ale wbrew oczekiwaniom wszystkich, rozwiązał
je negatywnie! Wykazał, że arytmetyka i wszystkie teorie
matematyczne są niezupełne!
Petros nie od razu zrozumiał prawdziwą wagę tych słów, bo nie
orientował się tak dobrze w pojęciach logiki formalnej.
- Że co?
Turing ukląkł przy fotelu, gorączkowo wskazując palcem
skomplikowane symbole wypełniające artykuł Gödla.
- O, proszę! Udowodnił, i to przekonywająco, że bez względu na
rodzaj przyjętych aksjomatów, teoria liczb będzie zawierała
twierdzenia, których nie da się udowodnić!
- Oczywiście chodzi panu o fałszywe twierdzenia?
- Nie, mam na myśli prawdziwe - ale takie, których nie da się
udowodnić!
Petros skoczył na równe nogi.
- To niemożliwe!
- Ależ tak! A dowód tego znajduje się właśnie tutaj, na
piętnastu stronach: "Prawdę nie zawsze da się udowodnić!"
Petros poczuł, że kręci mu się w głowie.
- Ale... to niemożliwe...
Szybko przewertował kilka stron, starając się w jednej chwili, na
ile to możliwe, przyswoić sobie całość złożonego wywodu.
Mamrotał coś do siebie, nie zwracając uwagi na gościa.
- To bezwstydne... nienormalne... to aberracja...
Turing uśmiechnął się z zadowoleniem.
- Właśnie tak reagują wszyscy matematycy... Ale Russell i
Whitehead sprawdzili dowód Gödla i ogłosili, że jest bezbłędny.
Uznali go wręcz za doskonały.
Petros skrzywił się.
- Doskonały? Przecież jeśli to rzeczywiście prawda, w co nie chce
mi się wierzyć, dowód Gödla oznacza koniec matematyki!
Przez długie godziny ślęczeli nad krótkim, niesamowicie
skomplikowanym tekstem. Petros tłumaczył, a Turing objaśniał mu
pojęcia logiki formalnej. Gdy skończyli, zabrali się za dowód od
początku, krok po kroku. Petros rozpaczliwie poszukiwał błędu w
procesie dedukcji.
Był to początek końca.
Turing wyszedł dopiero po północy, a Petros długo nie mógł
zasnąć. Następnego rana od razu poszedł do Littlewooda. Ku swemu
zaskoczeniu stwierdził, że ten zna twierdzenie o niezupełności.
- Dlaczego mi o nim nie powiedziałeś? - zapytał. - Wiesz o czymś
takim i nic mi nie mówisz? A do tego jesteś taki spokojny?
Littlewood nie rozumiał.
- Czym się tak przejmujesz, stary? Gödel zbadał kilka bardzo
szczególnych przypadków, paradoksów, które można znaleźć we
wszystkich systemach aksjomatycznych. Co to ma wspólnego z nami,
matematykami z pierwszej linii?
Do Petrosa nie przemawiały takie argumenty.
- Czy naprawdę tego nie widzisz? Odtąd możemy podejrzewać, że do
każdej nie udowodnionej hipotezy stosuje się twierdzenie o
niezupełności... Może być a
priori
niedowiedlna! Więc Hilbert nie miał racji, że w matematyce nie ma
"ignorabimus".
Grunt usunął nam się spod nóg!
Littlewood wzruszył ramionami.
- Nie wiem, czy jest sens podniecać się kilkoma twierdzeniami nie
do udowodnienia. Przecież istnieją miliardy takich, które da się
udowodnić.
- Tak, ale skąd możemy wiedzieć które są które?
Chociaż wyważona opinia Littlewooda powinna była uspokoić
Petrosa, poszukiwał on bardziej jednoznacznej odpowiedzi na jedno
jedyne nurtujące go przerażające pytanie, które przyszło mu do
głowy, gdy tylko usłyszał o twierdzeniu Gödla. Tak straszliwe, że
niemal nie ośmielił się go sformułować: a gdyby twierdzenie o
niezupełności stosowało się do jego problemu? A jeżeli hipotezy
Goldbacha nie da się udowodnić?
Z mieszkania Littlewooda poszedł prosto do Alana Turinga i zapytał
go, czy w kwestii twierdzenia o niezupełności po pracy Gödla
ukazały się jakieś nowe wyniki. Turing nie wiedział. Najwyraźniej
była tylko jedna osoba na świecie, która mogła odpowiedzieć na
jego pytanie.
Petros napisał do Hardy’ego i Littlewooda, że ma pilną sprawę
do załatwienia w Monachium i tego samego wieczoru przeprawił się
przez kanał La Manche. Następnego dnia był już w Wiedniu. Przez
znajomego pracownika naukowego odnalazł człowieka, o którego mu
chodziło. Telefonicznie umówili się w kawiarni hotelu Sachera,
gdyż Petros nie chciał, żeby widziano go na uniwersytecie.
Kurt Gödel przybył punktualnie. Okazał się chudym, młodym
chłopcem średniego wzrostu, z malutkimi oczyma krótkowidza
spoglądającymi zza grubych szkieł okularów. Petros przeszedł od
razu do rzeczy.
- Herr Gödel, jest coś, o co chciałbym pana zapytać w ścisłej
tajemnicy.
Gödel z natury niezbyt dobrze czuł się w towarzystwie innych
ludzi. Teraz był jeszcze bardziej spięty.
- Czy to sprawa osobista, panie profesorze?
- To sprawa zawodowa, ale ponieważ dotyczy moich prywatnych badań,
byłbym wdzięczny, a nawet żądam, żeby nasza rozmowa pozostała
wyłącznie między nami. Proszę mi powiedzieć, Herr Gödel, czy
istnieje jakaś metoda rozstrzygnięcia, czy pańskie twierdzenie
stosuje się do danej hipotezy?
Gödel dał mu odpowiedź, której się obawiał.
- Nie.
- Czyli nie można a
priori
stwierdzić, które twierdzenia da się udowodnić, a których
nie?
- O ile wiem, profesorze, to w zasadzie każde nie udowodnione
twierdzenie może być niedowiedlne.
Wtedy Petros wpadł w złość. Poczuł nieodpartą chęć złapać
ojca twierdzenia o niezupełności za kark i rąbnąć jego głową w
lśniący blat stolika. Jednak opanował się, pochylił ku niemu i
chwycił mocno za rękę.
- Całe życie spędziłem, starając się udowodnić hipotezę
Goldbacha - powiedział cichym, pełnym napięcia głosem. - A teraz
pan mi mówi, że może w ogóle nie da się tego zrobić?
Blada i tak twarz Gödla była teraz zupełnie pozbawiona koloru.
- Teoretycznie - tak...
- Niech szlag trafi teorię, człowieku! - okrzyk Petrosa sprawił,
że wytworna klientela Sachera odwróciła głowy w ich kierunku.
- Muszę być pewien, czy pan rozumie? Mam prawo wiedzieć, czy
marnuję swoje życie!
Ściskał go za rękę tak silnie, że na twarzy Gödla pojawił się
grymas bólu. Nagle Petros poczuł się zawstydzony swoim
zachowaniem. Przecież ten biedny człowiek nie odpowiada osobiście
za niezupełność matematyki - on ją po prostu odkrył! Puścił
jego rękę, mamrocząc słowa przeprosin. Gödel drżał na całym
ciele.
- Rozumiem, co pan czuje, profesorze - wyjąkał. - Ale o-obawiam
się, że na razie nie ma odpowiedzi na p-pańskie pytanie.
Od tej pory nieuchwytne zagrożenie związane z twierdzeniem o
niezupełności rozwinęło się w nieprzejednany lęk, który
stopniowo zaczął rzucać cień na wszystkie chwile życia Petrosa i
w rezultacie zniszczył jego ducha walki. Nie stało się to z dnia
na dzień. Jeszcze przez kilka lat prowadził badania, lecz teraz nie
przykładał się tak bardzo, pracował na pół gwizdka. Od czasu do
czasu ogarniała go tak dojmująca rozpacz, że z czasem
przekształciła się w formę obojętności, uczucie bardziej do
zniesienia.
- Widzisz, gdy tylko o nim usłyszałem, twierdzenie o niezupełności
odebrało mi pewność, która była motorem moich wysiłków -
tłumaczył mi Petros. - Wychodzi na to, że błąkałem się w
labiryncie, z którego wyjścia nie mogłem znaleźć, nawet gdybym
go szukał przez tysiąc lat. A to z bardzo prostego powodu: całkiem
możliwe, że wyjście nie istniało, że labirynt składał się
wyłącznie ze ślepych zaułków! Mój drogi bratanku, uwierzyłem,
że straciłem życie na tropieniu chimery!
Zilustrował tę nową sytuację, odwołując się do przykładu,
który zacytował mi wcześniej. Hipotetyczny przyjaciel, który
poprosił go o pomoc w znalezieniu klucza, być może (ale nie
wiadomo tego na pewno) cierpi na amnezję. Całkiem możliwe, że
zagubiony klucz nigdy nie istniał!
Krzepiąca pewność, na której opierał wysiłki dwudziestu lat
pracy, przestała istnieć. Częste odwiedziny liczb parzystych we
śnie potęgowały jego lęki. Powracały praktycznie co noc, nadając
jego snom charakter złych przeczuć. Nowe wyobrażenia prześladowały
go w koszmarach, stałych wariacjach na temat poczucia klęski.
Między nim i liczbami parzystymi wyrosły mury, liczby uciekały
przed nim gromadnie, coraz dalej i dalej, z opuszczonymi głowami,
jak smutna, pokonana armia, usuwająca się w ciemność ogromnych,
pustych przestrzeni... Lecz najgorszym spośród snów, po którym
zawsze budził się drżący i zlany potem, była wizja 2100,
dwóch ślicznych bliźniaczek. Spoglądały nań w milczeniu, z
oczyma pełnymi łez, potem z wolna odwracały głowy i rysy ich
rozpływały się w otchłani nocy. Znaczenie snu było jasne. Jego
ponurej wymowy nie musiał mu objaśniać żaden wróżbita ani
psychoanalityk: niestety, twierdzenie o niezupełności stosowało
się do jego hipotezy. Hipotezy Goldbacha a
priori
nie dało się udowodnić.
Wróciwszy do Monachium po roku spędzonym w Cambridge, Petros podjął
rutynowe zajęcia, jakie wykonywał przez wyjazdem: nauczanie, szachy
i niezbędne minimum życia towarzyskiego. Skoro nie miał teraz zbyt
wiele do roboty, przyjmował niektóre zaproszenia. Po raz pierwszy
od czasów wczesnego dzieciństwa matematyka nie odgrywała
najważniejszej roli w jego życiu. Chociaż przez jakiś czas
kontynuował badania, dawny zapał zniknął. Odtąd nad hipotezą
Goldbacha spędzał tylko kilka godzin dziennie, pracując bez pełnej
koncentracji nad metodą geometryczną. Nadal budził się przed
świtem, szedł do gabinetu i powoli spacerował między ułożonymi
na podłodze prostokątami z ziaren fasoli (wszystkie meble rozsunął
pod ściany, żeby zrobić więcej miejsca). Co jakiś czas
przekładał kilka z jednego miejsca na drugie, mamrocząc do siebie.
Trwało to jakiś czas, a potem siadał w fotelu, wzdychał głęboko
i zajmował się szachami. W ten sposób żył przez kolejne dwa,
może trzy lata. Czas spędzany na badaniach stopniał niemal do
zera. Nagle, pod koniec 1936 roku, otrzymał telegram od Alana
Turinga, który pracował teraz na Uniwersytecie w Princeton:
UDOWODNIŁEM,
ŻE NIE MOŻNA ROZSTRZYGNĄĆ A
PRIORI
STOP.
Właśnie: STOP. Oznaczało to, że nie można z góry przewidzieć,
czy dane twierdzenie matematyczne da się udowodnić. Turing wykazał,
że dopóki pozostaje nie udowodnione, nie ma możliwości
stwierdzenia, czy przeprowadzenie dowodu jest niemożliwe, czy po
prostu bardzo trudne. Dla Petrosa płynął z tego wniosek, że gdyby
chciał kontynuować badania nad hipotezą Goldbacha, będzie to
musiał uczynić na własną odpowiedzialność. Brakowało mu jednak
do tego optymizmu i ducha walki, nadwerężonych upływem czasu,
wyczerpaniem, brakiem szczęścia, twierdzeniem Kurta Gödla, do
których doszedł jeszcze na dodatek Alan Turing ze swoim STOP.
Kilka dni po telegramie Turinga (w jego dzienniku widnieje data 17
grudnia 1936 roku) Petros poinformował gospodynię, że nie będzie
już potrzebował fasoli. Ta zmiotła wszystkie nasiona, dobrze
wypłukała i zrobiła z nich pożywny cassoulet
na obiad dla profesora.
*
Stryj
Petros zamilkł na chwilę, spoglądając ze smutkiem na swoje
dłonie. Poza niewielkim kręgiem bladożółtego światła,
rzucanego wokół przez jedną żarówkę, zalegała zupełna
ciemność.
- Czyli wtedy poddałeś się? - zapytałem cicho.
- Tak - skinął głową.
- I nigdy odtąd nie zajmowałeś się hipotezą Goldbacha?
-
Nigdy.
- A Isolde?
Moje
pytanie najwyraźniej go poruszyło.
- Isolde? A co ona ma do tego?
- Myślałem, że to dla niej postanowiłeś udowodnić hipotezę
Goldbacha. A może nie?
Uśmiechnął się melancholijnie.
- Isolde natchnęła mnie do wyruszenia w "piękną podróż",
jak mówi nasz poeta14.
Bez niej może wcale bym nie wyruszył. Ale w sumie była tylko
bodźcem, który natchnął mnie do rozpoczęcia pracy. Kilka lat
później wspomnienie o niej zaczęło przygasać. Stała się
iluzją, słodko--gorzkim wspomnieniem... Moje ambicje były już
większe, bardziej wzniosłe.
Westchnął.
- Biedna Isolde! Razem z obiema córkami zginęła podczas
bombardowania Drezna przez aliantów. Jej mąż, przystojny młody
porucznik, dla którego mnie porzuciła, poległ wcześniej na
froncie wschodnim.
Ostatnia część opowiadania mojego stryja nie miała wiele
wspólnego z matematyką.
W następnych latach historia, nie matematyka, stała się dominującą
siłą sprawczą w jego życiu. Burzliwe wydarzenia na świecie
zniszczyły bezpieczną wieżę z kości słoniowej, w której
prowadził badania. W 1938 roku gestapo aresztowało jego gospodynię
i wysłało do tak zwanego "obozu pracy". Nie wynajął
nikogo na jej miejsce, naiwnie wierząc, że wkrótce wróci, a jej
uwięzienie spowodowane było nieporozumieniem - wszak była wdową
po żołnierzu kajzera. (Po wojnie dowiedział się od jednego z jej
krewnych, który przeżył, że zginęła w Dachau, niedaleko
Monachium). Zaczął jadać w restauracjach, wracając do domu tylko
żeby się wyspać. W czasie wolnym od zajęć na uniwersytecie
chadzał do klubu szachowego, przyglądając się, analizując lub
rozgrywając partie. W 1939 roku dziekan Wydziału Matematyki, wtedy
już wysoko postawiony członek partii nazistowskiej, dał Petrosowi
do zrozumienia, że powinien natychmiast wystąpić o obywatelstwo
niemieckie i zostać obywatelem Trzeciej Rzeszy. Petros domyślił
się w tym sugestii niemieckiego Ministerstwa Wojny. Odmówił,
bynajmniej nie ze względu na wyznawane zasady (udało mu się
przejść przez życie bez żadnych obciążeń ideologicznych), lecz
dlatego, że nie mógł znieść perspektywy powrotu do równań
różniczkowych. Natychmiast stał się persona
non grata.
We wrześniu 1940 roku, tuż przed wypowiedzeniem przez Włochy wojny
Grecji, został zwolniony ze swojego stanowiska i po życzliwym
ostrzeżeniu wyjechał z Niemiec, unikając w ten sposób
internowania.
Biorąc pod uwagę ścisłe kryteria działalności naukowej, przez
ponad dwadzieścia lat niczego nie opublikował, nie mógł więc
liczyć na zatrudnienie na żadnym uniwersytecie i musiał wrócić
do Grecji. Przez pierwsze lata okupacji jego ojczyzny przez wojska
państw Osi mieszkał w domu rodzinnym w Atenach przy ulicy królowej
Sophii, wraz z niedawno owdowiałym ojcem, bratem Anargyrosem i jego
młodą żoną (moi rodzice wcześniej przeprowadzili się do
własnego domu), poświęcając praktycznie cały swój czas grze w
szachy. Jednak wkrótce płacz i dziecięce figle moich nowo
narodzonych kuzynów przyczyniły mu znacznie więcej udręki niż
faszystowska okupacja, wobec czego przeprowadził się do małego,
rzadko używanego letniego domu w Ekali.
Po wyzwoleniu mojemu dziadkowi udało się załatwić dla niego
propozycję objęcia stanowiska dyrektora Zakładu Analizy
Matematycznej na Uniwersytecie w Atenach. Petros odmówił, tłumacząc
się, że będzie mu to przeszkadzać w badaniach. (W tym punkcie
musiałem zgodzić się z teorią Sammy’ego: hipoteza Goldbacha
była rzeczywiście wygodnym pretekstem uzasadniającym nieróbstwo
mojego stryja). Dwa lata później zmarł ojciec rodziny
Papachristos, pozostawiając trzem synom równe udziały w firmie,
lecz na stanowiska dyrektorskie mianował wyłącznie mojego ojca i
Anargyrosa.
"Mój najstarszy syn Petros zachowa przywilej prowadzenia swoich
badań matematycznych", stwierdził wyraźnie w ostatniej woli,
co było równoznaczne z otrzymaniem przywileju życia na koszt
braci.
- A potem? - zapytałem, nadal mając nadzieję, że czeka mnie
niespodzianka, nieoczekiwany zwrot akcji na ostatniej stronie.
- A potem nic - zakończył stryj. - Od prawie dwudziestu lat moje
życie składa się z tego, co znasz - z szachów i pracy w ogrodzie,
z pracy w ogrodzie i z szachów. Aha, jeszcze raz w miesiącu
odwiedzam instytucję charytatywną założoną przez twojego
dziadka. Pomagam w prowadzeniu ksiąg rachunkowych. Coś dla
zbawienia duszy, na wypadek, gdyby tamten świat rzeczywiście
istniał.
Wybiła północ i byłem już bardzo zmęczony, jednak podjąłem
próbę zakończenia wieczoru pozytywnym akcentem. Po przeciągłym
ziewnięciu zebrałem się na odwagę i powiedziałem:
- Podziwiam cię, stryjku... za odwagę i wielkiego ducha, za to, że
z podniesionym czołem przyjąłeś porażkę.
Na jego twarzy odmalowało się zaskoczenie w najczystszej
formie.
- O czym ty mówisz? - zapytał. - Ja wcale nie przegrałem!
- Nie? - Teraz nadeszła moja kolej na zdumienie.
- Ależ skąd, drogi chłopcze! - Pokręcił przecząco głową. -
Nic z tego nie zrozumiałeś. Nie przegrałem, po prostu nie miałem
szczęścia.
- Nie miałeś szczęścia? Chodzi ci o to, że wybrałeś
niewłaściwy problem do rozwiązania?
- Nie - powiedział, załamany moją niezdolnością uzmysłowienia
sobie czegoś zupełnie oczywistego. - Brak szczęścia to, jak sam
przyznasz, dość łagodne określenie wyboru problemu, który nie ma
rozwiązania. Nie słuchałeś? - Westchnął ciężko. - W miarę
upływu czasu moje podejrzenia potwierdzały się: hipotezy Goldbacha
nie da się udowodnić!
- Skąd ta pewność? - zapytałem.
- Intuicja - odparł, wzruszając ramionami. - To jedyne narzędzie
pozostałe matematykowi przy braku dowodów. Dla prawdy tak
fundamentalnej, tak prostej do stwierdzenia, lecz jednocześnie
niesamowicie opornej na wszelkie formy systematycznego rozumowania
nie ma innego wyjaśnienia. Nieświadomie podjąłem się syzyfowej
pracy.
- Nie wiedziałem o tym - zmarszczyłem brwi. - Ale wydaje mi
się...
Teraz stryj Petros przerwał mi wybuchem śmiechu.
- Jesteś bystrym chłopcem - powiedział - ale w matematyce nie
jesteś nawet karzełkiem, podczas gdy ja w swoim czasie byłem
prawdziwym gigantem. Więc nie przeciwstawiaj mojej intuicji -
swojej, mój ulubiony bratanku!
Z tą opinią nie mogłem dyskutować.
3
Moją
pierwszą reakcją na szczegółową opowieść Petrosa był
niekłamany podziw dla jego szczerości. Dopiero kilka dni później,
gdy klimat jego melancholijnej opowieści trochę osłabł,
zorientowałem się, że nie miała żadnego związku z moim
pierwotnym pytaniem. Przyjechałem do Ekali specjalnie po to, żeby
dać mu sposobność wytłumaczenia swojego postępowania. Historia
jego życia była istotna o tyle, o ile wyjaśniała jego okropne
zachowanie, gdy kazał mi udowodnić hipotezę Goldbacha. Rozwodził
się na temat swoich niepowodzeń, (może powinienem wyświadczyć mu
przysługę, nazywając je "pechem"?), lecz ani słowem nie
wyjaśnił, dlaczego postanowił mnie odwieść od pomysłu
studiowania matematyki. Sprawa wyboru metody wiodącej do tego celu
także pozostawała niejasna. Czy spodziewał się, że automatycznie
skojarzę ją z jego własnymi gorzkimi doświadczeniami? Jedno nie
wiązało się z drugim. Jego opowieść znakomicie pełniła funkcję
ostrzegawczą, jednak przyszły matematyk mógł się z niej także
dowiedzieć, jakich pułapek unikać, żeby jak najlepiej zaplanować
karierę, nie zaś - jak ją przedwcześnie zakończyć. Po kilku
dniach wróciłem do Ekali i zapytałem go wprost, czy mógłby mi
wyjaśnić, dlaczego próbował mi obrzydzić matematykę. Wzruszył
tylko ramionami.
- Czy chcesz znać prawdę? - zapytał.
- Oczywiście. Po co bym pytał?
- Dobrze. Przykro mi to mówić, ale od samego początku uważałem,
i nadal uważam, że nie masz specjalnych uzdolnień do wielkiej
matematyki.
Po raz kolejny wpadłem we wściekłość.
- Ach tak? A skąd możesz o tym wiedzieć? Czy zadałeś mi chociaż
jedno pytanie? Czy poza niemożliwą do udowodnienia hipotezą
Christiana Goldbacha kiedykolwiek zadałeś mi cokolwiek innego? Mam
nadzieję, że nie będziesz na tyle bezczelny i nie powiesz mi, że
właśnie z tego wywnioskowałeś o braku moich zdolności
matematycznych!
Uśmiechnął się smutnie.
- Znasz pewnie powiedzenie, że w życiu nie da się ukryć trzech
rzeczy: kaszlu, bogactwa i miłości? Cóż, dla mnie istnieje
jeszcze czwarta rzecz: talent do matematyki.
- Aha, od razu to wyczułeś, prawda? Czy wydały mnie moje oczy, czy
też coś w rodzaju je
ne sais quoi,
co zdradza twoim nadwrażliwym zmysłom obecność lub brak
matematycznego geniuszu? A może potrafisz też określić iloraz
inteligencji po uścisku dłoni?
- Wiesz, że z tymi oczami możesz mieć rację? - odparł, nie
zwracając uwagi na mój sarkazm. - Lecz w twoim przypadku fizjonomia
była tylko niewielką częścią całości. Warunkiem koniecznym,
lecz nie wystarczającym, do osiągnięcia znakomitych wyników jest
bezgraniczne poświęcenie jednemu celowi. Gdybyś miał dar, który
pragniesz mieć, drogi chłopcze, nie przyszedłbyś do mnie prosić
o błogosławieństwo, tylko od razu zacząłbyś studiować
matematykę. Właśnie tak wygląda pierwszy znak.
Im dłużej mi wyjaśniał, tym bardziej byłem na niego
wściekły.
- Skoro byłeś tak pewien, że nie mam zdolności matematycznych,
dlaczego tamtego lata tak mnie torturowałeś? Dlaczego musiałem
przeżyć zupełnie niepotrzebne upokorzenie? Mało brakowało, a
uznałbym się za kompletnego idiotę!
- Czy ty nie rozumiesz, że hipoteza Goldbacha była moim
ubezpieczeniem? - odparł wesoło. - Gdybym jakimś zrządzeniem losu
pomylił się co do ciebie i, co niemal zupełnie nieprawdopodobne,
rzeczywiście miałbyś zadatki na geniusza, przeżycie to wcale by
cię nie załamało, a nawet nie byłoby okropne, jak sam je
nazwałeś, lecz podniecające, inspirujące i radosne. Widzisz,
ostatecznym sprawdzianem była próba zdecydowania. Gdybyś po
nieudanej próbie rozwiązania zadania, co zresztą przewidziałem,
przyszedł do mnie i chciał dowiedzieć się więcej, gdybyś
uporczywie dociekał prawdy, wywnioskowałbym, że może rzeczywiście
masz zadatki na matematyka. Ale ty... nie wystarczyło ci nawet
ciekawości, żeby zapytać o rozwiązanie! Co gorsza, wręczyłeś
mi podpisaną deklarację własnej nieudolności!
Gniew, który dusiłem w sobie od wielu lat, wreszcie
eksplodował.
- Wiesz co, ty stary draniu? Może kiedyś byłeś dobrym
matematykiem, ale jako człowiek jesteś zerem! I to zerem
bezwzględnym!
Nie posiadałem się ze zdumienia, gdy moje słowa przywitał
szeroki, szczery uśmiech.
- Co do tego, mój drogi bratanku, zgadzam się w całej
rozciągłości!
Miesiąc później wróciłem do USA, żeby przygotować się do
ostatniego roku studiów. Zamieszkałem z nowym kolegą, który, na
szczęście, nie miał nic wspólnego z matematyką. Sammy zdążył
tymczasem ukończyć studia i w Princeton zgłębiał zagadnienie,
które miało wkrótce stać się tematem jego pracy doktorskiej:
"Rzędy grup torsyjnych i ciąg spektralny Adamsa".
W pierwszy weekend wsiadłem w pociąg i pojechałem go odwiedzić.
Bardzo się zmienił. Stał się bardziej nerwowy i wybuchowy niż
wtedy, kiedy go poznałem. Co jakiś czas twarz wykrzywiał mu
mimowolny grymas, coś w rodzaju nerwowego tiku. Niewątpliwie grupy
torsyjne, czymkolwiek by nie były, wywierały na niego zdecydowanie
negatywny wpływ. Zjedliśmy obiad w małej pizzerii naprzeciwko
uniwersytetu. Tam streściłem mu historię opowiedzianą mi przez
Petrosa. Wysłuchał jej, ani razu nie przerywając pytaniem ani
komentarzem. Kiedy skończyłem, podsumował swoją reakcję:
- Kwaśne winogrona.
- Co?
- Sam powinieneś wiedzieć. Przecież Ezop był Grekiem.
- A co on ma z tym wszystkim wspólnego?
- Wszystko. Bajka o lisie, który nie mógł dosięgnąć kiści
winogron i dlatego uznał, że są kwaśne. Co za znakomita wymówka
dla twojego stryja: oskarżył o wszystko Kurta Gödla! Coś
podobnego! - Sammy wybuchnął śmiechem. - Pomysłowe! Niesłychane!
Ale muszę przyznać, że oryginalne, prawdę mówiąc, tak
unikatowe, że powinno się to zapisać w jakiejś księdze rekordów!
Nigdy wcześniej żaden matematyk na poważnie nie przypisywał
swojego niepowodzenia twierdzeniu o niezupełności!
Chociaż słowa Sammy’ego odzwierciedlały moje własne
wątpliwości, do zrozumienia jego osądu brakowało mi wiedzy
matematycznej.
- Więc uważasz, że hipotezę Goldbacha da się udowodnić?
Przypisy
11
Po raz pierwszy sformułował tę hipotezę Fermat, uogólniając
dawne spostrzeżenie, że jest to prawdą dla pierwszych czterech
wartości n,
tzn. 221
+ 1 = 5, 222
+ 1 = 17, 223
+ 1 = 257, 224
+ 1 = 65 537, które wszystkie są liczbami pierwszymi. Jednak
później wykazano, że dla n
= 5, 225
+ 1 = 4 294 967 297 nie jest liczbą pierwszą, bo dzieli się przez
641 i 6 700 417. Tak więc hipotezy geniuszy nie zawsze się
sprawdzają!
12
Hardy pisze o tym zdarzeniu w swojej Mathematician’s
Apology,
nie wspominając jednak o obecności mojego wuja.
13
1729 = 123
+ 13
= 103
+ 93,
co jest cechą niespotykaną dla mniejszych liczb całkowitych.
14
Konstandinos Kawafis, Itaka.
-
Człowieku, co znaczy "da się" w tym kontekście? -
ironizował Sammy. - Jak twój stryj zauważył, dzięki Turingowi
nie można z pewnością stwierdzić, że dana hipoteza jest a
priori
niedowiedlna. Ale gdyby wszyscy aktywni matematycy zaczęli cytować
Gödla, nikt nigdy nie sięgnąłby po interesujące problemy. Tak
się składa, że wszystko, co interesujące w matematyce, jest
zawsze bardzo trudne. Hipoteza Riemanna pozostaje nie udowodniona od
stu lat. Kolejny przykład na zastosowanie twierdzenia o
niezupełności? Zagadnienie czterech barw? Tak samo! Wielkie
twierdzenie Fermata? Przecież to wina złego Kurta Gödla! Nikt
nigdy nie tknąłby dwudziestu trzech problemów Hilberta15,
kto wie, może nawet zaprzestano by wszelkich badań matematycznych,
z wyjątkiem tych trywialnych. Zaprzestać badań nad jakimś
problemem tylko dlatego, że może nie mieć rozwiązania, to tak,
jakby... jakby... - Twarz mu się rozjaśniła, gdy znalazł właściwą
analogię. - To tak, jakbyś nie wychodził na ulicę, żeby ci cegła
nie spadła na głowę!
- Bądźmy szczerzy - zakończył. - Twój stryj Petros po prostu nie
udowodnił hipotezy Goldbacha, zresztą tak samo jak wielu lepszych
matematyków przed nim. Ale ponieważ w odróżnieniu od nich strawił
nad nią całe swoje twórcze życie, przyznanie się do porażki
było nie do zniesienia. Dlatego obmyślił sobie takie
ekstrawaganckie wyjaśnienie.
Sammy podniósł szklankę z wodą mineralną, udając, że wznosi
-toast.
- Za ekstrawaganckie wyjaśnienia - powiedział, a potem dodał
poważniejszym tonem: - Oczywiście, skoro Hardy i Littlewood
przyjęli go w charakterze współpracownika, musiał być
rzeczywiście zdolnym matematykiem. Mógł odnieść w życiu wielkie
sukcesy, ale zamiast tego wolał zaryzykować wszystkim, stawiając
sobie cel nie do osiągnięcia. Zgrzeszył pychą, bo nabrał
przekonania, że powiedzie mu się tam, gdzie za pokonanych musieli
się uznać Euler i Gauss.
Roześmiałem się.
- Co w tym takiego śmiesznego? - zapytał Sammy.
- Po tylu latach mocowania się z sekretem stryja Petrosa znów
jestem w punkcie wyjścia. Właśnie powtórzyłeś słowo w słowo
opinię mojego ojca, którą, jeszcze jako nastolatek, odrzuciłem
jako filisterską i niesprawiedliwą. "Sekret życia, mój synu,
polega na stawianiu sobie celów możliwych do osiągnięcia".
Właśnie to mi teraz powtarzasz. Jego tragedia polega na tym, że
nie postawił sobie takich celów.
- Pozory mylą - zgodził się Sammy z udawaną powagą. - Okazuje
się, że mądrym starcem w rodzinie Papachristosów wcale nie jest
stryj Petros!
Noc spędziłem na podłodze w pokoju Sammy’ego, zasypiając przy
wtórze skrzypiącego pióra, sporadycznych westchnień i jęków,
gdy borykał się z zawiłościami jakiegoś trudnego problemu
topologicznego. Wcześnie rano wyszedł na seminarium, a po południu
spotkaliśmy się w bibliotece matematycznej w Fine Hall.
- Idziemy zwiedzać - powiedział. - Mam dla ciebie
niespodziankę.
Poszliśmy wolnym krokiem podmiejską ulicą, porośniętą drzewami
i obsypaną żółtymi liśćmi.
- Jakie kursy wybrałeś w tym roku? - zapytał Sammy, gdy
zmierzaliśmy ku zagadkowemu miejscu przeznaczenia.
Zacząłem wymieniać: wstęp do geometrii algebraicznej,
zaawansowana analiza zespolona, teoria reprezentacji grup...
- A teoria liczb? - przerwał.
- Nie. Dlaczego pytasz?
- Myślałem o twoim stryju. Nie chcę, żebyś zwariował, więc
upewniam się, czy zgodnie z tradycją rodzinną nie zająłeś się
przypadkiem...
- Hipotezą Goldbacha? Nie ma mowy! - roześmiałem się.
- To dobrze. Bo już zacząłem podejrzewać, że wy, Grecy,
lubujecie się w nierozwiązywalnych problemach.
- Znasz jeszcze kogoś?
- Mamy tu znanego topologa, profesora Papakyriakopoulosa. Od wielu
lata stara się udowodnić hipotezę Poincaré’ego. To
najsłynniejsza hipoteza w topologii niskich wymiarów,
nieudowodniona od ponad sześćdziesięciu lat...
Ultrasupertrudna!
- Nawet nie mam zamiaru zbliżać się do niczyjej ultrasupertrudnej
hipotezy - zapewniłem go.
- Miło mi to słyszeć.
Doszliśmy do ogromnego, nieciekawego budynku, otoczonego parkiem.
Gdy weszliśmy, Sammy zniżył głos do szeptu.
- Zdobyłem dla ciebie specjalne pozwolenie na wejście - oznajmił
szeptem.
- Co to za miejsce?
Z korytarza weszliśmy do wielkiej, mrocznej sali, której atmosfera
przypominała wysłużone, lecz nobliwe wnętrze klubu angielskich
dżentelmenów. Mniej więcej piętnastu mężczyzn w wieku średnim
i starszych siedziało na skórzanych fotelach i sofach. Niektórzy
czytali gazety przy słabym dziennym świetle, sączącym się z
okien, podczas gdy inni dyskutowali w niewielkich grupkach. Sami
usiedliśmy w kącie przy niewielkim stoliku.
- Widzisz tego gościa, o tam? - szepnął Sammy, pokazując
dyskretnie starszego Azjatę, spokojnie mieszającego kawę.
- Tak. Kto to?
- Laureat nagrody Nobla z fizyki. A ten drugi, po przeciwnej stronie
- wskazał na korpulentnego, rudowłosego mężczyznę, żywo
gestykulującego do siedzącego obok rozmówcy, mówiącego z silnym
akcentem - ma Nobla z chemii.
Potem zwrócił moją uwagę na dwóch mężczyzn w średnim wieku,
którzy właśnie zajęli stolik obok nas.
- Ten po lewej, to André Weil...
-
Ten André Weil?
-
Tak, jeden z największych żyjących matematyków. A ten drugi, z
fajką, to Robert Oppenheimer, ojciec bomby atomowej. Jest tutaj
dyrektorem.
- Dyrektorem czego?
- Tego miejsca. Jesteś teraz w Institute for Advanced Study, grupie
dyskusyjnej największych naukowych umysłów świata!
Miałem zadać jeszcze więcej pytań, ale Sammy przerwał mi.
- Cicho! Patrz! Tam!
Do sali wszedł właśnie nader osobliwie wyglądający człowiek.
Mniej więcej sześćdziesiąt lat, średni wzrost, straszliwie
wychudzony, ubrany w gruby płaszcz i wełnianą czapkę, naciągniętą
głęboko na uszy. Stał przez chwilę i przyglądał się obecnym
przez bardzo grube okulary. Nikt nie zwracał na niego uwagi, więc
najwyraźniej był tu regularnym bywalcem. Nie witając się z nikim,
z wolna podszedł do stołu z kawą i herbatą. Nalał do filiżanki
wrzątku z czajnika i skierował się ku miejscu przy oknie.
Niespiesznie zdjął płaszcz, pod którym miał jeszcze grubą
kurtkę na czterech czy pięciu warstwach swetrów, widocznych przez
kołnierzyk.
- Kto to? - spytałem.
- Zgadnij!
- Nie mam zielonego pojęcia. Wygląda jak człowiek z ulicy. Czubek
czy co?
Sammy zachichotał.
- To, mój drogi, jest nemezis twojego stryja, człowiek, który dał
mu pretekst do porzucenia kariery matematycznej, twórca twierdzenia
o niezupełności, wielki Kurt Gödel we własnej osobie!
- O Boże! - jęknąłem zdumiony. - To jest Kurt Gödel? Ale
dlaczego jest tak dziwnie ubrany?
- Najwidoczniej jest przekonany, mimo odmiennego zdania lekarzy, że
ma słabe serce i jeżeli nie odizoluje się od zimna tymi warstwami
ubrań, dostanie zawału.
- Ale tu jest ciepło!
- Nowożytny arcykapłan logiki, współczesny Arystoteles, nie
zgadza się z twoim osądem. Komu powinienem wierzyć: jemu czy
tobie?
W drodze powrotnej do budynków uniwersytetu Sammy wyjaśniał dalej
swoją teorię.
- Uważam, że szaleństwo Gödla - bo nie ulega wątpliwości, że w
pewnym sensie jest obłąkany - jest ceną, którą zapłacił za
zbytnie zbliżenie się do absolutnej Prawdy. W jakimś wierszu
piszą, że "ludzie nie potrafią znieść nadmiaru
rzeczywistości", czy coś w tym rodzaju. Pomyśl o biblijnym
drzewie poznania albo o Prometeuszu ze swojej mitologii. Ludzie tacy
jak on wyrośli ponad zwykłą miarę, i za swą pychę muszą
zapłacić.
Powiał wiatr, wzbijając wokół nas tumany suchych liści.
W tym miejscu krótko rozprawię się z moją własną historią. Nie
zostałem matematykiem, i to wcale nie ze względu na jakiekolwiek
podstępy stryja Petrosa. Chociaż jego "intuicyjne"
powątpiewanie w moje zdolności odegrało pewną rolę w podjęciu
takiej a nie innej decyzji, podtrzymując stałe, dręczące uczucie
niewiary we własne siły, prawdziwym powodem był strach.
Matematyczni enfants
terribles
z opowiadania mojego stryja - Srinivas Ramanujan, Alan Turing, Kurt
Gödel i on sam - dali mi do myślenia. Byli ludźmi, którzy w wieku
około dwudziestu pięciu lat, a nawet wcześniej, rozwiązywali
problemy o niewyobrażalnym stopniu trudności i epokowym znaczeniu.
W tym rzeczywiście przypominałem mojego stryja: nie chciałem
skończyć jako miernota i "chodząca tragedia", by
zacytować jego słowa. Matematyka, jak nauczył mnie Petros, jest
dziedziną, w której liczą się tylko najlepsi, stosuje się tu
szczególny rodzaj naturalnej selekcji, według którego klęska jest
jedyną alternatywą chwały. Nie chodziło jednak o strach przed
zawodową klęską. Przeciwnie, wciąż jeszcze miałem nadzieję na
sukcesy, gdyż trwałem w ignorancji co do moich matematycznych
predyspozycji.
Zapowiedź tego, co mnie czeka, ujrzałem w postaci twórcy
twierdzenia o niezupełności opatulonego kilkoma warstwami grubych
ubrań, wielkiego Kurta Gödla - biednego, starego szaleńca,
samotnie popijającego gorącą wodę w Institute for Advanced Study.
Gdy wróciłem do siebie, z ciekawości zajrzałem do biografii
wielkich matematyków, którzy odegrali jakąś rolę w życiu mojego
stryja. Spośród sześciu wspomnianych w jego opowiadaniu, tylko
dwóch (zaledwie jedna trzecia) wiodło życie osobiste, które można
było uznać za udane. Jest przy tym rzeczą znamienną, że były to
osoby stosunkowo mniejszego formatu: Caratheodory i Littlewood. Hardy
i Ramanujan podejmowali próby samobójcze (Hardy dwukrotnie);
Turingowi taka próba powiodła się. O stanie psychicznym Gödla już
wspomniałem16.
Dołączenie Petrosa do tej listy pogorszyło jeszcze tę i tak
ponurą statystykę. Mimo że nadal podziwiałem jego romantyczną
odwagę i wytrwałość w dążeniu do celu z czasów młodości, nie
mogłem powiedzieć tego samego o sposobie, w jaki postanowił
zmarnować drugą część życia. Po raz pierwszy ujrzałem go
takim, jakim rzeczywiście był - zrezygnowanym samotnikiem,
pozbawionym życia towarzyskiego, przyjaciół, aspiracji,
zabijającego czas rozwiązywaniem zadań szachowych. Jego losy
zdecydowanie nie mogły posłużyć za wzorzec udanego życia.
Teoria pychy Sammy’ego prześladowała mnie od chwili, gdy ją
usłyszałem, i po pobieżnym zapoznaniu się z historią matematyki
przyjąłem ją całym sercem. Nie mogłem zapomnieć jego słów o
niebezpieczeństwie, jakie czyha na umysły zbyt blisko obcujące z
Prawdą absolutną. Przysłowiowy "szalony matematyk" to
coś więcej niż tylko karykatura. Coraz częściej dostrzegałem w
wielkich przedstawicielach królowej nauk ćmy, wabione do palącego,
ostrego światła. Niektórzy nie mogli go znieść, jak Pascal i
Newton, którzy porzucili matematykę dla teologii, inni wybierali
przypadkowe, zaimprowizowane sposoby odejścia - natychmiast
przychodzi tu na myśl bezsensowna brawura Evariste Galoisa, która
doprowadziła do jego przedwczesnej śmierci. Georg Cantor, ojciec
teorii zbiorów, zakończył życie w szpitalu dla obłąkanych.
Ramanujan, Hardy, Turing, Gödel i tak wielu innych zakochanych w
jasnym świetle prawdy - wszyscy zginęli w płomieniach jej
ognia.
Szybko zorientowałem się, że nawet gdybym posiadał ich talent (w
co, po wysłuchaniu opowieści Petrosa, zacząłem poważnie wątpić),
to zdecydowanie nie chciałem podzielić ich tragicznego losu. Tak
więc mając po jednej stronie Scyllę przeciętności, a po drugiej
Charybdę obłędu, postanowiłem porzucić okręt. Chociaż w
czerwcu skończyłem wszystkie kursy na Wydziale Matematyki, złożyłem
już papiery na studia podyplomowe z ekonomii i zarządzania,
dziedziny, która tradycyjnie nie obfituje w nieszczęśliwe
postaci.
Mimo to nigdy nie żałowałem lat, które przeżyłem jako dobrze
zapowiadający się matematyk. Poznanie tej niewielkiej części
prawdziwej matematyki było dla mnie najcenniejszą lekcją w życiu.
Oczywiście, problemy życia codziennego można doskonale rozwiązywać
bez znajomości systemu aksjomatycznego Peano-Dedekinda, a opanowanie
klasyfikacji skończonych grup prostych wcale nie stanowi gwarancji
powodzenia w interesach. Z drugiej strony, osoba nie zajmująca się
matematyką nie ma pojęcia, co straciła, jak wiele radosnych chwil
nie stało się jej udziałem. Tak wspaniałego zespolenia Prawdy i
Piękna w akcie zrozumienia ważnego twierdzenia nie można osiągnąć
w żadnej innej dziedzinie działalności człowieka, chyba oprócz
religii (której mistycyzm jest mi zupełnie obcy). Wprawdzie moje
wykształcenie było zaledwie wstępem do przedmiotu i chociaż można
je porównać z zamoczeniem palców w ogromnym oceanie matematyki,
jego piętno pozostało na całe życie, dając mi wgląd w świat
wyższego rzędu. Tak, uczyniło istnienie Ideału nieco bardziej
wiarygodnym, nawet namacalnym. Za to przeżycie pozostanę na zawsze
wdzięczny stryjowi Petrosowi. Bez niego, wątpliwego idola, nie
dokonałbym tego -wyboru.
Moja decyzja porzucenia kariery matematycznej stała się dla mojego
ojca radosną niespodzianką (biedak, pogrążył się w czarnej
rozpaczy podczas ostatnich lat moich studiów), a gdy dowiedział
się, że zamierzam studiować ekonomię, ucieszył się jeszcze
bardziej. Kiedy po ukończeniu studiów podyplomowych i odbyciu
służby wojskowej dołączyłem do niego w rodzinnej firmie, jego
szczęście wydawało się nie mieć granic.
Mimo tej wolty (a może właśnie dzięki niej?) moje stosunki ze
stryjem Petrosem rozkwitły na nowo, gdy wróciłem do Aten. Pozbyłem
się resztek urazy, jaką wcześniej żywiłem do niego. Po wdrożeniu
się w rutynę pracy i życia rodzinnego odwiedziny u niego stały
się dla mnie częstym zwyczajem, a nawet koniecznością. Nasze
kontakty stanowiły orzeźwiające antidotum na wzrost napięcia w
kraju i na świecie. Spotkania z nim pomogły mi utrzymać przy życiu
tę część siebie, którą większość ludzi traci lub zapomina
wraz z nadejściem dorosłości - można ją nazwać skłonnością
do marzeń, umiejętnością dziwienia się lub po prostu dzieckiem w
każdym z nas. Jednakże nigdy nie udało mi się pojąć, co moja
przyjaźń dawała jemu, jeśli wykluczyć towarzystwo, którego, jak
utrzymywał, nie potrzebował.
Nie rozmawialiśmy z sobą za często, ponieważ znaleźliśmy środek
porozumienia znacznie lepiej pasujący do dwóch byłych matematyków
- szachy. Stryj Petros był znakomitym nauczycielem i wkrótce
zacząłem podzielać jego fascynację (chociaż, niestety, nie
posiadałem jego talentu do gry). Po raz pierwszy miałem wtedy
sposobność ujrzeć, jak rozwiązuje trudne problemy. Gdy analizował
dla mnie wielkie, klasyczne partie albo ostatnie partie najlepszych
graczy na świecie, byłem pełen podziwu dla szybkości działania
jego umysłu, błyskotliwości, natychmiastowego rozumienia choćby
najbardziej złożonych sytuacji i rozbudowanych zdolności
analitycznych. Gdy siadał za szachownicą, na jego twarzy pojawiał
się wyraz absolutnej koncentracji, a spojrzenie stawało się ostre
i przenikliwe. Logika i intuicja - narzędzia, z których pomocą
przez dwadzieścia lat tropił najbardziej ambitne z intelektualnych
marzeń - połyskiwały w jego głębokich, niebieskich oczach.
Kiedyś zapytałem go, dlaczego nigdy nie bierze udziału w
oficjalnych zawodach.
Pokręcił głową z niesmakiem.
- Dlaczego miałbym starać się zostać miernym profesjonalistą,
gdy mogę cieszyć się do woli statusem wyjątkowego amatora? -
powiedział. - Poza tym, mój ulubiony bratanku, każde życie
powinno toczyć się zgodnie z podstawowymi aksjomatami, a w moim nie
było szachów - tylko matematyka.
Pierwszy raz, gdy ośmieliłem się powrócić w rozmowie do jego
badań (po szczegółowej historii jego życia, jaką mi opowiedział,
nigdy więcej nie wspominaliśmy o matematyce, najwyraźniej obaj
woleliśmy nie poruszać kontrowersyjnych kwestii), natychmiast
zmienił temat.
- Zostawmy te sprawy na boku i przyjrzyjmy się sytuacji na
szachownicy. Najnowsza partia Petrosjan-Spasski, obrona sycylijska.
Biały pionek na f 4...
Bardziej oględne próby nakłonienia go do zwierzeń także spełzały
na niczym. Stryja Petrosa nie dało się namówić na żadne
matematyczne rozważania - koniec kropka. Ilekroć próbowałem
zapytać o to wprost, zawsze odpowiadał:
- Pozostańmy przy szachach, dobrze?
Mimo to nie poddawałem się. Chciałem jeszcze raz poprosić go o
rozmowę na temat dzieła jego życia. Tym razem nie powodowała mną
wyłącznie ciekawość. Chociaż od dłuższego czasu nie
wiedziałem, co dzieje się z moim starym przyjacielem Sammym
Epsteinem (słyszałem, że jest asystentem w Kalifornii), nie mogłem
zapomnieć jego słów o przyczynach zaprzestania pracy przez
Petrosa. Przeciwnie, nadałem im wielkie znaczenie egzystencjalne.
Koleje mojego własnego romansu z matematyką nauczyły mnie ważnej
rzeczy: z brutalną szczerością trzeba uświadomić sobie własne
słabości i właściwie zdecydować o dalszym postępowaniu. Ja tak
postąpiłem, ale czy stryj Petros też?
Fakty przedstawiały się następująco: a. Petros od wczesnej
młodości postanowił poświęcić całą swoją energię i czas
niewiarygodnie trudnemu problemowi (który, jak mógł wtedy
przypuszczać, miał jednak rozwiązanie), i tę jego decyzję nadal
uważałem za zasadniczo szlachetną; b. jak można było się
spodziewać (spodziewali się inni, nie on), nie osiągnął
postawionego sobie celu; c. swoją porażkę przypisał niezupełności
matematyki, uznając hipotezę Goldbacha za niemożliwą do
udowodnienia.
Co do jednego byłem przekonany: Zasadność jego wyjaśnień należy
osądzać według surowych reguł rządzących sztuką, którą
zdecydował się uprawiać, dlatego musiałem przyjąć opinię
Sammy’ego Epsteina za wiążącą. Fakt, iż ktoś nie potrafi
udowodnić jakiejś matematycznej hipotezy, nie oznacza, że powinien
od razu odwoływać się do twierdzenia Kurta Gödla. Nie chodziło
tutaj o pecha. Petrosowi nie udało się spełnić marzenia, a
odwołanie się do twierdzenia o niezupełności było rzeczywiście
oryginalnym sposobem ucieczki przed prawdą.
W miarę upływu lat zacząłem dostrzegać tragizm jego postaci.
Poświęcenie się ogrodnictwu, przyjazny uśmiech i błyskotliwa gra
w szachy nie mogły przysłonić faktu, że był człowiekiem
złamanym. Moim zdaniem, powodem takiego stanu rzeczy był brak
szczerości wobec siebie. Stryj Petros okłamywał się co do
najważniejszego wydarzenia w jego życiu, a kłamstwo to stało się
rakowatą naroślą, która zaatakowała najgłębsze zakamarki jego
duszy. Rzeczywiście zgrzeszył pychą. I ta pycha nadal w nim
tkwiła, a jej najbardziej widocznym przejawem była niezdolność
stawienia czoła samemu sobie.
Nigdy nie byłem osobą religijną, lecz uważam, że w rytuale
rozgrzeszenia tkwi wielka mądrość. Petros Papachristos, jak każdy
człowiek, zasługiwał na to, żeby przynajmniej u schyłku życia
uwolnić się od niepotrzebnych cierpień. Oczywiście najpierw
musiałby uznać swoją winę, skoro jednak kontekst sytuacji nie był
religijny, kapłan nie przydałby się tu na nic. Jedyną osobą,
która mogłaby rozgrzeszyć stryja Petrosa, byłem ja, bo tylko ja
rozumiałem istotę jego przewinienia. (Pychy mojego własnego
postępowania nie dostrzegłem, dopóki nie było za późno). Lecz
jak mogłem go rozgrzeszyć, jeżeli wcześniej nie przyzna się do
błędu? I jak mogę skłonić go do takiego wyznania, jeżeli nie
zaczniemy znów rozmawiać o matematyce, czego bezustannie
odmawiał?
Pomoc nadeszła w 1971 roku z zupełnie nieoczekiwanej strony.
Wojskowi, którzy sprawowali wtedy rządy w Grecji, postanowili
zaprezentować się społeczeństwu jako życzliwi mecenasi kultury i
nauki. Elementem ich kampanii było przyznawanie "Złotego
Medalu Zasługi" zapomnianym greckim naukowcom, którzy w jakiś
sposób wsławili się za granicą. Lista była krótka, ponieważ
większość nominowanych, ostrzeżona przez życzliwe osoby,
odmówiła przyjęcia wyróżnienia. Tak więc jedno z najwyższych
miejsc na liście zajmował "wielki matematyk światowej sławy,
profesor Petros Papachristos".
Mój ojciec i stryj Anargyros, ogarnięci zupełnie nie pasującym do
nich demokratycznym zapałem, starali się go namówić do odrzucenia
wątpliwego wyróżnienia. Komentarze typu "ten stary głupiec
wysługuje się reżimowi" czy też "daje pułkownikom
alibi" należały do najłagodniejszych. W chwilach większej
szczerości obaj młodsi bracia (teraz już starsi ludzie) przyznali
się do mniej szlachetnego motywu: tradycyjnej niechęci ludzi
interesu do zbyt bliskich związków z jedną frakcją polityczną z
obawy o to, co się stanie, gdy inna dojdzie do władzy. Lecz ja,
doświadczony obserwator rodziny Papachristos, dostrzegłem w nich
także podszytą pewnym rodzajem zazdrości silną potrzebę
utwierdzenia się w przekonaniu, że mieli rację, negatywnie
oceniając jego życiowe dokonania. Poglądy ojca i stryja Anargyrosa
zawsze opierały się na prostym założeniu, że stryj Petros jest
tak zły, jak oni są dobrzy. Ich biało-czarna kosmologia
wprowadzała rozróżnienie między konikami polnymi i mrówkami,
dyletantami i "ludźmi odpowiedzialnymi". Z niewielkim
entuzjazmem przyjęli fakt, że bądź co bądź oficjalny rząd ich
kraju miał uhonorować wysokim odznaczeniem "życiowego
nieudacznika", podczas gdy oni za swą ciężką pracę
dostawali tylko pieniądze (z podtekstem: jego też
utrzymywaliśmy).
Nie zgadzałem się z nimi. Byłem przekonany, że Petros zasługuje
na nagrodę, nawet gdyby miała pochodzić z rąk pułkowników,
miałem także nadzieję załatwić przy okazji jeszcze jedną ważną
sprawę. Wybrałem się do Ekali i wykorzystując w pełni swój
wpływ jako "ulubionego bratanka", przekonałem go do
przyjęcia odznaczenia wbrew apelom braci i własnym skrupułom.
Ceremonia przyznania odznaczeń - "ostateczna kompromitacja dla
rodziny", zdaniem stryja Anargyrosa, świeżo nawróconego
radykała - odbyła się w głównym audytorium Uniwersytetu
Ateńskiego. Ubrany w uroczysty strój dziekan Wydziału Matematyki i
Fizyki wygłosił krótki wykład na temat wkładu Petrosa w naukę.
Jak było do przewidzenia, mówił niemal wyłącznie o jego metodzie
rozwiązywania równań różniczkowych, które wychwalał pod
niebiosa wymyślnymi konstrukcjami retorycznymi. Atoli mile
zaskoczyło mnie wspomnienie Hardy’ego i Littlewooda i ich "prośby
skierowanej do naszego wielkiego rodaka o pomoc w rozwiązywaniu
najtrudniejszych problemów". Gdy słuchałem tych słów,
rzucałem ukradkowe spojrzenia na stryja Petrosa i widziałem, jak
czerwieni się ze wstydu, przez cały czas starając się wcisnąć
głębiej w przypominający tron pozłacany fotel, na którym został
posadzony. Premier (główny dyktator) udekorował go medalem, po
czym odbył się krótki bankiet, podczas którego mój biedny stryj
musiał pozować do zdjęć z najwyższymi dostojnikami junty. (Muszę
przyznać, że na tym etapie ceremonii poczułem wyrzuty sumienia, ze
względu na moją kluczową rolę w przekonaniu go do przyjęcia tego
wyróżnienia).
Po zakończeniu uroczystości zaprosił mnie do domu na partyjkę
szachów, "żeby wrócić do siebie". Rozpoczęliśmy grę.
Byłem już wystarczająco dobrym graczem, żeby stawić mu silny
opór, lecz nie na tyle, żeby go zaskoczyć, nawet po przejściach
tego dnia.
- Co sądzisz o tym całym cyrku? - zapytał, podnosząc wreszcie
głowę znad szachownicy.
- O ceremonii odznaczenia? Trochę nudna, ale cieszę się, że na
nią poszedłeś. Jutro wszystko opiszą w gazetach.
- Tak - powiedział. - Usłyszałem, że moja metoda rozwiązywania
równań różniczkowych stoi niemal na równi z teorią względności
Einsteina i zasadą nieoznaczoności Heisenberga, jednym z koronnych
osiągnięć nauki XX wieku... Co za brednie wygadywał ten głupek
dziekan! A czy zauważyłeś - dodał z kwaśnym uśmiechem - pełną
napięcia ciszę, która przywitała moje "wielkie odkrycie"
z wczesnej młodości? Prawie słyszałem, jak wszyscy zastanawiają
się: a co laureat robił przez kolejne pięćdziesiąt lat swojego
życia?
Każda oznaka użalania się nad sobą straszliwie mnie
denerwowała.
- Wiesz, stryju - prowokowałem go. - To tylko twoja wina, że ludzie
nie mają pojęcia o twojej pracy nad hipotezą Goldbacha. A skąd
mieli się dowiedzieć? Nigdy nikomu nie powiedziałeś! Gdybyś
kiedykolwiek napisał artykuł o swoich badaniach, rzeczy wyglądałyby
zupełnie inaczej. Historia twoich prób byłaby znakomitą
publikacją.
- Tak - ironizował. - Pełny przypis w księdze wielkich porażek
matematycznych naszego stulecia.
- Cóż - nie dawałem za wygraną - nauka posuwa się naprzód tak
samo dzięki porażkom, jak dzięki sukcesom. A poza tym dobrze, że
twoja praca na temat równań różniczkowych została nagrodzona.
Byłem dumny z tego, że usłyszałem nasze nazwisko łączone z
czymś innym niż pieniądze.
Nieoczekiwanie, z szerokim uśmiechem na twarzy, stryj Petros zapytał
mnie:
- Znasz ją?
- Czy znam co?
- Moją metodę rozwiązywania równań różniczkowych.
Zupełnie zaskoczył mnie pytaniem i odpowiedziałem bezmyślnie:
- Nie.
Uśmiech zanikł.
- Cóż, chyba już jej nie uczą...
Poczułem nagły przypływ podniecenia - to była szansa, na którą
czekałem. Chociaż na uniwersytecie stwierdziłem, że nie uczy się
już metody Papachristosa (powszechne użycie kalkulatorów
elektronicznych uczyniło ją nieprzydatną), z zapałem
skłamałem:
- Pewnie, że uczą, stryjku! Ale ja nie zapisałem się na równania
różniczkowe.
- Weź papier i ołówek, to ci o niej opowiem.
Zdusiłem triumfalny okrzyk. Właśnie o to mi chodziło, gdy
przekonywałem go do przyjęcia odznaczenia. Otrzymane wyróżnienie
na nowo rozbudziło jego próżność i zainteresowanie matematyką,
przynajmniej na tyle, żeby opowiedział mi o hipotezie Goldbacha i
dalej... aż do właściwego powodu przerwania prac. Wyjaśnienie
metody Papachristosa było doskonałym wstępem. Popędziłem po
papier i ołówek, zanim zmieni zdanie.
- Musisz okazać trochę cierpliwości - zaczął. - Od tamtych lat
upłynęło wiele wody. Popatrzmy... - wymamrotał i zaczął pisać.
- Załóżmy, że mamy rozwiązać równanie cząstkowe Clairauta...
o już! Teraz -bierzemy...
Z uwagą śledziłem jego wyjaśnienia przez prawie godzinę. Chociaż
niezupełnie nadążałem za jego argumentacją, okazywałem
podniecenie każdym krokiem.
- To niewiarygodne, stryju! - krzyknąłem, kiedy skończył.
- Nonsens - zlekceważył moje pochwały, lecz jego skromność nie
była zupełnie szczera. - To obliczenia typu sklepowego, a nie
prawdziwa matematyka.
Nadeszła chwila, na którą czekałem.
- Więc porozmawiajmy o prawdziwej matematyce, stryjku. Opowiedz mi o
swojej pracy na temat hipotezy Goldbacha!
Rzucił mi z ukosa przebiegłe, dociekliwe, lecz zarazem pytające
spojrzenie. Wstrzymałem oddech.
- A dlaczego, jeżeli wolno zapytać, interesuje się pan tym, panie
niedoszły matematyku?
Na to pytanie zaplanowałem sobie odpowiedź dużo wcześniej, chcąc
wprowadzić go w impas emocjonalny.
- Jesteś mi to winien, stryjku! Przynajmniej jako rekompensatę za
zmarnowane lato, kiedy miałem szesnaście lat i przez trzy miesiące
starałem się na próżno sam ją udowodnić, nie wiedząc, na co
się porywam.
Wydawało się, że rozważa moje słowa przez chwilę, jakby pragnąc
sprawić wrażenie, iż nie poddaje się zbyt łatwo. Gdy się
uśmiechnął, wiedziałem, że wygrałem.
- Co konkretnie chcesz wiedzieć na temat mojej pracy nad hipotezą
Goldbacha?
Wyjechałem od stryja po północy, z książką Hardy’ego i
Wrighta An
Introduction to Number Theory
(powiedział mi, że muszę najpierw opanować trochę podstaw). W
tym miejscu należy wyjaśnić osobom nie mającym zawodowo do
czynienia z matematyką, że książek matematycznych nie da się
czytać jak powieści, w łóżku, w wannie czy w fotelu. "Czytanie"
w języku matematycznym oznacza zrozumienie, a do tego zwykle
potrzeba twardego podłoża, papieru, ołówka i czasu. Ponieważ nie
miałem zamiaru zajmować się teorią liczb w zaawansowanym wieku
trzydziestu lat, przeczytałem książkę jedynie z umiarkowaną
uwagą ("umiarkowana" w matematyce oznacza tyle, co "dość
znaczna" w innych dziedzinach), nie tracąc czasu na pełne
zrozumienie szczegółów, które opierały się pierwszemu natarciu
rozumu. Mimo to, uwzględniając fakt, że czytanie tej książki nie
było moim głównym zajęciem, zabrało mi to prawie miesiąc.
Gdy wróciłem do Ekali, stryj Petros, niech odpoczywa w spokoju,
zaczął mnie odpytywać, jakbym był uczniem.
- Przeczytałeś całą książkę?
- Tak.
- Twierdzenie Landaua.
Wyrecytowałem.
- Napisz dowód twierdzenia Eulera dla funkcji kj, uogólniający
małe twierdzenie Fermata.
Wziąłem kartkę papieru, ołówek i zacząłem pisać dowód
najlepiej jak potrafiłem.
- A teraz udowodnij mi, że nietrywialne zera funkcji dzeta Riemanna
mają części rzeczywiste równe ˝.
Wybuchnąłem śmiechem. Zawtórował mi.
- Nie, już dosyć, stryjku - zaprotestowałem. - Wystarczy, że
kazałeś mi udowodnić hipotezę Goldbacha. Znajdź kogoś innego,
kto zajmie się hipotezą Riemanna!
Przez najbliższe dwa i pół miesiąca odbywaliśmy nasze dziesięć
"lekcji na temat hipotezy Goldbacha", jak nazywał nasze
spotkania. Ich treść zapisywałem, jak mogłem najlepiej, nie
pomijając dat ani godzin. Ponieważ teraz posuwałem się
zdecydowanie w kierunku osiągnięcia mojego głównego celu (żeby
sam przed sobą przyznał się, dlaczego zaprzestał badań), do
głowy przyszedł mi jeszcze inny pomysł: prowadziłem dokładne
notatki, żeby po jego śmierci opublikować krótką historię
odysei Petrosa Papachristosa, może jako mało znaczący przypis do
historii matematyki, lecz z pewnością godny hołd dla stryja
Petrosa, dla jego pomysłowości, a co ważniejsze, poświęcenia i
niesamowitej wytrwałości.
Podczas lekcji stałem się świadkiem zaskakującej metamorfozy.
Łagodny, uprzejmy, starszy mężczyzna, jakiego znałem od
dzieciństwa, którego można by łatwo pomylić z urzędnikiem na
emeryturze, na moich oczach zmienił się w człowieka o niespożytej
inteligencji i niewyczerpanych zasobach energii. Już wcześniej
widywałem coś podobnego podczas matematycznych dyskusji z Sammym
Epsteinem, a nawet ze stryjem Petrosem, gdy zasiadał przy
szachownicy. Słuchając, jak wyjawia sekrety teorii liczb,
doświadczyłem jednak po raz jedyny w życiu czegoś realnego. Nie
trzeba było znać się na matematyce, żeby to zauważyć. Błysk w
oczach i milcząca siła emanująca z całej jego postaci były
wystarczającym tego świadectwem. Był absolutnym, rasowym, czystym,
nie rozcieńczonym geniuszem.
Nasze spotkania zaowocowały także nieoczekiwanym produktem
ubocznym. Rozproszyły resztki skrupułów (tkwiły gdzieś uśpione
w moim wnętrzu przez te wszystkie lata) co do decyzji porzucenia
kariery matematycznej. Patrzenie, jak mój stryj zagłębia się w
tajniki matematyki, wystarczyło, żeby potwierdzić to w całej
pełni. Byłem ulepiony z innej gliny niż on - teraz upewniłem się
o tym ponad wszelką wątpliwość. Przebywając twarzą w twarz z
wcieleniem czegoś, czym ja zdecydowanie nie byłem, wreszcie
pogodziłem się z prawdą powiedzenia: Mathematicus
nascitur,
non
fit.
Prawdziwy matematyk rodzi się, nie można go stworzyć. Nie
urodziłem się matematykiem i dobrze, że porzuciłem ten
przedmiot.
Szczegółowa treść naszych lekcji wykracza poza ramy tej książki,
dlatego nie będę się starał jej zreferować. Do ósmego spotkania
powtórzyliśmy to, co stryj Petros osiągnął na pierwszym etapie
badań nad hipotezą Goldbacha, którego kulminacją było jego
błyskotliwe twierdzenie o partycjach, teraz upamiętniające
nazwisko Austriaka, który odkrył je niezależnie, a także drugi
wynik pośredni, przypisywany Ramanujanowi, Hardy’emu i
Littlewoodowi. Na dziewiątej lekcji wyjaśnił mi tyle, ile zdołałem
zrozumieć z jego uzasadnienia zmiany kierunku natarcia z
analitycznego na algebraiczny. Na kolejną kazał mi przywieźć dwa
kilo fasoli. Prawdę mówiąc, najpierw poprosił o kolorową, lecz
potem zmienił zdanie, uśmiechając się z zakłopotaniem:
- Wolę białą, żebym lepiej widział. Nie staję się wcale
młodszy, mój ulubiony bratanku.
Gdy jechałem do Ekali na dziesiątą lekcję (która miała okazać
się ostatnią, lecz wtedy o tym nie wiedziałem), odczuwałem
przemożny niepokój. Wiedziałem, że przerwał badania wtedy, gdy
korzystał ze swojej " metody fasolowej". Wkrótce mieliśmy
dojść do chwili, gdy dowiedział się o twierdzeniu Gödla, które
przerwało poszukiwania dowodu. Właśnie wtedy będę musiał
przypuścić atak na drogi jego sercu pretekst i ujawnić prawdziwy
charakter wymówki.
Zapukałem. Wpuścił mnie bez słowa. Tak zwany pokój gościnny, w
którym pracowaliśmy, wyglądał teraz zupełnie inaczej niż
wcześniej. Wszystkie meble odsunięte były pod ściany, nawet fotel
i niewielki stolik z szachownicą, stosy książek stały się
jeszcze wyższe, za to na środku zrobiło się teraz sporo miejsca.
Wziął ode mnie torbę z fasolą i zaczął z niej układać
prostokąty na podłodze. Przyglądałem się temu w milczeniu.
Gdy skończył, powiedział:
- Na wcześniejszych lekcjach przerobiliśmy moje pierwsze podejście
do hipotezy Goldbacha. Jest to przykład dobrej, może nawet
znakomitej matematyki w moim wykonaniu, lecz mimo to matematyki o
dość tradycyjnym charakterze. Twierdzenia, jakie udowodniłem,
chociaż trudne i ważne, podążały śladami i rozwijały myśli
innych, którzy przeszli przede mną. Dzisiaj jednak przedstawię ci
moje najważniejsze i oryginalne dokonania, coś zupełnie nowego,
otwierającego zupełnie nowe możliwości. Wraz z odkryciem metody
geometrycznej, wreszcie znalazłem się na dziewiczym, nie zbadanym
terenie.
- Tym bardziej szkoda, że przerwałeś pracę - powiedziałem,
przygotowując klimat pod konfrontację.
Nie zwrócił na mnie uwagi i mówił dalej.
- U podstaw metody geometrycznej leży założenie, że mnożenie
jest działaniem nienaturalnym.
- Co to znaczy nienaturalnym? - wykrzyknąłem.
- Leopold Kronecker powiedział kiedyś: "Nasz drogi Bóg
stworzył liczby naturalne, lecz wszystko inne jest dziełem
człowieka". Cóż, myślę że Kronecker zapomniał dodać, iż
w ten sam sposób, jak stworzył liczby naturalne, Wszechmogący
stworzył dodawanie i odejmowanie.
Roześmiałem się.
- Myślałem, że jestem tutaj na lekcjach matematyki, nie
teologii!
Mówił dalej, podobnie jak poprzednio nie zwracając uwagi na mój
przerywnik.
- Mnożenie jest nienaturalne w tym samym sensie, co dodawanie jest
naturalne. Jest to sztuczne pojęcie drugiego rzędu, nic więcej,
jak tylko powtarzalne dodawanie tych samych składników. Na przykład
3 razy 5 to przecież 5 plus 5 plus 5. Nazwać taką powtarzalność
"działaniem" mógł chyba tylko sam diabeł...
Nie zaryzykowałem kolejnego żartobliwego komentarza.
- Jeżeli mnożenie jest nienaturalne - ciągnął dalej - tym
bardziej nienaturalne jest pojęcie "liczby pierwszej",
które wywodzi się wprost z niego. Skrajna trudność podstawowych
problemów związanych z liczbami pierwszymi jest w rzeczywistości
bezpośrednim tego skutkiem. Widocznych prawidłowości w dystrybucji
liczb pierwszych nie można zaobserwować dlatego, że samo pojęcie
mnożenia - a stąd i pojęcie liczb pierwszych - jest skomplikowane
bardziej, niż to konieczne. Celem mojej metody geometrycznej jest
uzyskanie bardziej naturalnego spojrzenia na liczby pierwsze.
Stryj Petros pokazał ręką na swoje dzieło, które ułożył
podczas wykładu.
- Co to jest? - zapytał mnie.
- Prostokąt ułożony z ziaren fasoli - odpowiedziałem. - 7 rzędów
i 5 kolumn daje nam 35, całkowitą liczbę ziaren w prostokącie.
Tak?
Wtedy wyjaśnił mi, jak uderzyło go stosunkowo proste
spostrzeżenie, które jednak odzwierciedlało ważną prawidłowość:
gdyby w teorii zbudować wszystkie możliwe prostokąty kropek (albo
ziaren), można by wtedy otrzymać wszystkie liczby całkowite - z
wyjątkiem pierwszych (ponieważ liczba pierwsza nigdy nie jest
wynikiem mnożenia, nie można przedstawić jej jako prostokąta,
lecz tylko jako pojedynczy rząd). Następnie zaprezentował mi
rachunek służący do zapisywania operacji na prostokątach i podał
parę przykładów, wreszcie sformułował i udowodnił kilka
podstawowych twierdzeń.
Po chwili zacząłem zauważać zmiany w jego zachowaniu. Podczas
naszych wcześniejszych spotkań był doskonałym nauczycielem.
Dostosowywał tempo prezentacji do stopnia trudności materiału,
zawsze upewniając się, że zrozumiałem jedną rzecz, zanim
przeszedł do następnej. Jednak gdy zaczął zagłębiać się w
podejście geometryczne, opisy stały się pospieszne i
fragmentaryczne. Prawdę mówiąc, w pewnej chwili przestał w ogóle
reagować na moje pytania i to, co początkowo mogło wydawać się
wyjaśnieniami, było w rzeczywistości podsłuchanymi przeze mnie
fragmentami monologu wewnętrznego wielkiego matematyka.
Z początku uznałem tę niezwykłą formę prezentacji za wynik
tego, że nie pamięta szczegółów podejścia geometrycznego tak
dobrze jak bardziej konwencjonalnej matematyki analitycznej i
podejmuje rozpaczliwe wysiłki ich zrekonstruowania. Usiadłem
wygodnie i patrzyłem, jak spaceruje po pokoju, przestawiając
prostokąty, mamrocząc pod nosem, podchodzi do kominka, na którym
zostawił papier i ołówek, zapisuje, sprawdza coś w postrzępionym
notatniku, znów mamrocze, wracając do ziaren fasoli, popatruje to
tu, to tam, przerywa, zastanawia się, znów przestawia ziarna, potem
jeszcze coś zapisuje... Coraz częściej odniesienia do "obiecującej
linii myślenia", "bardzo eleganckiego lemaciku" czy
"głębokiego twierdzonka" (oczywiście jego własnego
pomysłu) sprawiały, że na jego twarzy pojawiał się uśmiech, a w
oczach iskrzyły chłopięce, psotne ogniki. Nagle zorientowałem
się, że to, co na zewnątrz wyglądało na chaos, było niczym
innym, jak tylko zewnętrznym wyrazem gorączkowej pracy umysłu. Nie
tylko doskonale pamiętał "metodę ziaren fasoli" - samo
jej wspomnienie sprawiało, że pęczniał z dumy!
Właśnie wtedy zakiełkowała mi w głowie myśl, która w chwilę
później zmieniła się w przekonanie. Gdy po raz pierwszy
rozmawiałem z Sammym, wydawało się nam obu oczywiste, że powodem
przerwania przez Petrosa prac była forma wypalenia, skrajny
przypadek znużenia po latach walki i bezowocnych prób. Starał się
i starał, jak mógł, aż wreszcie, po tylu upadkach, wyczerpanie i
rozczarowanie przerodziło się w niechęć do kontynuowania badań.
Właśnie wtedy Kurt Gödel dał mu wygodną, choć mało
przekonującą wymówkę. Teraz, widząc jego uniesienie podczas
układania ziaren fasoli, pojawił się nowy, jeszcze bardziej
ekscytujący scenariusz: nie można było wykluczyć, że wbrew temu,
co dotąd myślałem, rezygnacja przyszła tuż przed zdobyciem
szczytu, w chwili, gdy był gotów rozwiązać problem.
Przypomniałem sobie słowa, jakich użył, opisując swój stan
ducha tuż przed wizytą Turinga - słowa, których rzeczywistego
znaczenia wtedy nie zrozumiałem. Z pewnością powiedział, że
rozpacz i zwątpienie, jakie odczuwał w Cambridge wiosną 1933 roku,
były silniejsze niż kiedykolwiek wcześniej. Lecz czyż nie
zinterpretował ich jako "nieuniknionego cierpienia przed
ostatecznym triumfem", gdy "pojawiają się bóle porodowe,
prowadzące do narodzin wielkiego odkrycia"? Trochę wcześniej
wyjaśnił mi, że była to "przełomowa chwila w najważniejszej
i oryginalnej pracy". O Boże! Przed ostatnim skokiem w nieznane
i triumfem mógł po prostu stracić nerwy! Nie mogłem już dłużej
czekać na właściwy taktycznie moment. Zaatakowałem
natychmiast.
- Widzę, że wysoko cenisz sobie tę "metodę fasolową
Papachristosa" - powiedziałem bardziej oskarżycielsko niż
rzeczowo.
Przerwałem mu tok myślenia, dlatego moje słowa dotarły do niego z
opóźnieniem.
- Masz dar znakomitego rozumienia rzeczy oczywistych - powiedział
nieuprzejmie. - Oczywiście, że bardzo ją sobie cenię.
- ...w odróżnieniu od Hardy’ego i Littlewooda - dodałem, zadając
pierwszy poważny cios.
Wywołał spodziewaną reakcję, jednak znacznie bardziej nasiloną,
niż przewidywałem.
- "Nie można udowodnić hipotezy Goldbacha za pomocą fasoli"
- powiedział aroganckim tonem, najwyraźniej przedrzeźniając
Littlewooda. Potem zajął się drugim z nieśmiertelnej pary
matematyków, z lubością naśladując jego zniewieściałość. -
"Zbyt elementarne, jak na Ciebie, drogi przyjacielu, a nawet
dziecinne!"
Z wściekłością walnął pięścią w półkę nad kominkiem.
- Ten dupek Hardy! Nazwał moją metodę geometryczną - dziecinadą,
jakby cokolwiek z niej zrozumiał!
- Ależ stryjku, nie możesz nazywać Hardy’ego dupkiem!
- Był dupkiem, a do tego sodomitą! Wielki G. H. Hardy - królowa
pedałów teorii liczb!
Wybuch ten zupełnie nie pasował do niego.
- Stryjku, stajesz się nieludzki!
- Wcale nie. Nazywam rzeczy po imieniu.
Oprócz zdumienia odczuwałem także radość. Jak za dotknięciem
czarodziejskiej różdżki, pojawił się przed mną zupełnie
odmieniony człowiek. Czy to możliwe, że razem z "metodą
fasolową" wróciła mu młodość? Czy teraz słyszałem
prawdziwy głos Petrosa Papachristosa? Ekscentryczność, a nawet
psychoza, były z pewnością bardziej charakterystycznymi cechami
skupionego na jednym celu, bardzo ambitnego i błyskotliwego
matematyka niż łagodne, uprzejme maniery, jakie kojarzyłem ze
stryjem Petrosem w podeszłym wieku. Zarozumiałość i złośliwość
w stosunku do kolegów po fachu mogły stanowić tę drugą, mniej
chwalebną stronę jego geniuszu. Przecież obie cechy doskonale
pasowały do pychy, jego grzechu głównego, według diagnozy
Sammy’ego. Aby doprowadzić do przełomu, rzuciłem sucho:
- Nie interesują mnie seksualne preferencje G. H. Hardy’ego. Wiem
tylko tyle, że był wielkim matematykiem!
Stryj Petros poczerwieniał na twarzy.
- Bzdury! Udowodnij! - warknął.
- Nie muszę - powiedziałem lekceważąco. - Jego twierdzenia mówią
same za siebie.
- Doprawdy? A które?
Zacytowałem dwa czy trzy, które zapamiętałem z jego
podręcznika.
- Ha! - warknął. - Zwykłe szkolne wyliczanki! Pokaż mi jedną
wielką ideę, jedną natchnioną myśl... Nie potrafisz? Dlatego, że
takiej nie ma! - Teraz już wściekł się na dobre. - Aha, a skoro
już przy nim jesteśmy, wymień mi twierdzenie, jakie ten stary
pedał udowodnił bez starego Littlewooda albo biednego drogiego
Ramanujana, którzy trzymali go za rękę - albo jakąkolwiek inną
część ciała!
Narastające zdenerwowanie oznaczało, że zbliżamy się do
przesilenia. Jeszcze trochę i uda się.
- Stryjku, to poniżej twojej godności - powiedziałem, starając
się nadać głosowi jak najbardziej wyniosłe brzmienie. -
Twierdzenia, jakie udowodnił, z pewnością były ważniejsze od
twoich.
- Ach tak? - krzyknął. - Ważniejsze niż hipoteza Goldbacha?
Wybuchnąłem śmiechem.
- Ale ty przecież nie udowodniłeś tej hipotezy!
- Nie udowodniłem jej, ale...
Przerwał w połowie zdania. Wyraz jego twarzy zdradzał, że
powiedział więcej, niż chciał.
- Nie udowodniłeś, ale co? - naciskałem go. - No, dokończ to, co
chciałeś powiedzieć! Nie udowodniłeś, lecz byłeś bardzo
blisko? Mam rację, prawda?
Nagle spojrzał na mnie, jak Hamlet musiał patrzeć na ducha swego
ojca. Teraz albo nigdy. Jednym skokiem zerwałem się ze swojego
-miejsca.
- Na miłość Boską, stryjku! - krzyknąłem. - Nie jestem twoim
bratem ani dziadkiem Papachristosem! Pamiętaj, że trochę znam się
na matematyce. Nie wciskaj mi tu głodnych kawałków o twierdzeniu o
niezupełności! Czy myślisz, że choć przez chwilę uwierzyłem w
historyjkę o tym, jak to "twoja intuicja podpowiedziała ci, że
hipotezy nie można udowodnić"! Nie, od samego początku
wiedziałem, co to jest - marna wymówka!
Otworzył usta ze zdziwieniem - z ducha musiałem się chyba
przeistoczyć w potwora.
- Znam całą prawdę, stryjku - mówiłem dalej gorączkowo. -
Znalazłeś się o włos od udowodnienia hipotezy! Już tam prawie
byłeś... Prawie... Wystarczyło zrobić ostatni krok... - mój głos
przypominał deklamację -... ale wtedy straciłeś odwagę!
Przestraszyłeś się, prawda? Co się stało? Czy zabrakło ci siły
woli, czy bałeś się przejścia wytyczoną drogą aż do końca?
Jakkolwiek było w rzeczywistości, zawsze wiedziałeś, że wcale
nie chodzi tutaj o niezupełność matematyki!
Moje ostatnie słowa sprawiły, iż instynktownie cofnął się,
jakby chcąc uniknąć ciosu, więc pomyślałem, że rozegram partię
do samego końca: chwyciłem go za ramiona i krzyknąłem prosto w
twarz:
- Przyznaj się, stryjku, nie widzisz, że jesteś sobie to winien?
Twojej odwadze, błyskotliwości, wszystkim długim, samotnym,
bezowocnym latom! Nie udowodniłeś hipotezy Goldbacha, więc klęska
jest tylko twoja - tak samo jak triumf byłby tylko twój, gdyby ci
się powiodło! Ale ci się nie udało! Hipotezę Goldbacha da się
udowodnić, a ty wiedziałeś o tym przez cały czas! Ale ci się nie
udało! Przegrałeś, padłeś, musisz to wreszcie przyznać!
Zabrakło mi tchu.
Petros na krótką chwilę przymknął oczy i zachwiał się.
Myślałem, że straci przytomność, ale nie, natychmiast wrócił
do siebie, jego wewnętrzne wzburzenie niespodziewanie roztopiło się
w miękkim, łagodnym uśmiechu. Ja także się uśmiechnąłem,
naiwnie myśląc, że szalonym wybuchem osiągnąłem cel. W tej
chwili gotów byłem założyć się, że jego następne słowa
zabrzmią mniej więcej tak: "Masz całkowitą rację.
Przegrałem. Przyznaję. Dziękuję, że pomogłeś mi się z tym
pogodzić, mój ulubiony bratanku. Teraz mogę umrzeć
szczęśliwy".
Tymczasem stryj Petros powiedział:
- Bądź dobrym chłopcem i przynieś mi jeszcze z pięć kilo
fasoli.
Zamurowało mnie. Teraz on był duchem, a ja - Hamletem.
- Najpierw musimy zakończyć naszą rozmowę - wyjąkałem. Lecz
wtedy zaczął mnie błagać.
- Proszę! Proszę, proszę, proszę, przynieś mi więcej
fasoli!
Jego ton był tak nieznośnie żałosny, iż musiałem się poddać.
Wtedy uświadomiłem sobie, że mój eksperyment z wymuszoną
konfrontacją dobiegł końca.
Zdobycie surowej fasoli w kraju, w którym ludzie zwykle nie robią
zakupów w środku nocy, było wyzwaniem godnym moich rozwijających
się umiejętności przedsiębiorcy. Jeździłem od tawerny do
tawerny, przekonując kucharzy, żeby sprzedali mi trochę ze swoich
zapasów, kilo tu, pół kilo tam, dopóki nie zebrałem wymaganej
ilości. (Było to chyba najdroższe pięć kilo fasoli w historii).
Gdy wróciłem do Ekali, minęła północ. Zastałem stryja Petrosa,
czekającego na mnie przy wejściu do ogrodu.
- Spóźniłeś się! - rzucił mi na powitanie.
Zauważyłem, że jest w stanie ogromnego podniecenia.
- Czy wszystko w porządku, stryjku?
- Czy to jest ta fasola?
- Tak, ale o co chodzi? Dlaczego jesteś taki zdenerwowany?
Nie odpowiadając, chwycił torbę.
- Dziękuję - powiedział i zaczął zamykać bramę.
- Nie zaprosisz mnie? - spytałem zaskoczony.
- Robi się późno - odparł.
Nie chciałem go zostawiać, dopóki nie wyjaśnię, co się
właściwie dzieje.
- Nie musimy rozmawiać o matematyce - zaproponowałem. - Możemy
zagrać w szachy albo napijemy się ziołowej herbaty i poplotkujemy
o rodzinie.
- Nie - uciął stanowczo. - Dobranoc.
Szybkim krokiem ruszył w kierunku domu.
- Kiedy będzie następna lekcja? - wykrzyknąłem za nim.
- Zadzwonię do ciebie - rzucił przez ramię i zatrzasnął za sobą
drzwi.
Postałem przez chwilę na chodniku, zastanawiając się, co robić:
spróbować po raz kolejny wejść do domu, porozmawiać z nim i
przekonać się, czy wszystko z nim w porządku? Ale wiedziałem, że
potrafi być uparty jak osioł. Tak czy inaczej, zmęczyłem się
naszą lekcją i nocnym poszukiwaniem fasoli. W drodze powrotnej do
Aten miałem wyrzuty sumienia. Po raz pierwszy zakwestionowałem sens
własnego postępowania. Czy nie było przypadkiem niczym więcej,
jak tylko wyrazem ukrytego pragnienia wyrównania rachunków z
Petrosem za wakacyjne cierpienia? A nawet gdyby było inaczej, jakie
miałem prawo wywoływać upiory z przeszłości wbrew jego woli? Czy
poważnie rozważyłem konsekwencje mojej niewybaczalnej
niedojrzałości? Wiele pytań pozostawało bez odpowiedzi, lecz
zanim dotarłem do domu, poradziłem sobie z moralnym niepokojem:
przykrość, jaką najwyraźniej sprawiłem stryjowi Petrosowi, była
chyba koniecznym, niezbędnym krokiem do jego odkupienia. Teraz
biedak potrzebował czasu, żeby przemyśleć sobie wszystko w
spokoju. Musiał sam przed sobą przyznać się do porażki, zanim
będzie to mógł uczynić przede mną... Lecz gdyby rzeczywiście
tak było, po co mu jeszcze pięć kilo fasoli? W moim umyśle
zaczęła nabierać kształtów pewna hipoteza, lecz była zbyt
śmiała, żeby ją poważnie rozważać, przynajmniej do rana.
Nic na świecie nie jest naprawdę nowe - a z pewnością nie dramaty
ludzkiego ducha. Nawet gdy tragedia wydaje się oryginalna, po
bliższym poznaniu okazuje się, iż zdarzyła się już wcześniej,
tylko z innymi bohaterami i z innymi wariantami rozwoju sytuacji.
Dramat, jaki rozegrał się podczas ostatnich dni życia Petrosa
Papachristosa, jest najnowszym z triady epizodów w historii
matematyki, zgrupowanych w kategorii noszącej nazwę: tajemnicze
rozwiązanie znanego zagadnienia dokonane przez wielkiego
matematyka17.
W opinii większości, trzema najsłynniejszymi nie rozwiązanymi
problemami matematycznymi są: Wielkie twierdzenie Fermata, hipoteza
Riemanna i hipoteza Goldbacha.
W przypadku twierdzenia Fermata, tajemnicze rozwiązanie istniało od
samego początku. W 1637 roku, podczas studiowania Arytmetyki
Diofantosa, Pierre de Fermat zanotował na marginesie swojego
egzemplarza dzieła, obok propozycji II.8 odnoszącej się do
twierdzenia Pitagorasa w formie x2
+ y2
= z2,
co następuje: "Przeciwnie, nie można rozłożyć sześcianu na
dwa sześciany, ani bikwadratu na dwa bikwadraty i w ogóle żadnej
potęgi większej niż druga na dwie potęgi o tym samym wykładniku,
co wyjściowa potęga. Odkryłem naprawdę zadziwiający dowód tego
faktu, ale margines jest zbyt mały, by go pomieścić". Po
śmierci Fermata syn zebrał i wydał jego notatki. Jednak uważne
przetrząśnięcie dokumentów wielkiego matematyka nie zaowocowało
znalezieniem wspomnianego demonstrationem
mirabilem,
cudownego dowodu, którym chwalił się Fermat. Na próżno
matematycy starali się odtąd odkryć go na nowo. Osąd historii co
do istnienia tajemniczego rozwiązania jest dwuznaczny. Większość
współczesnych matematyków wątpi, czy Fermat rzeczywiście znalazł
taki dowód. W najgorszym wypadku świadomie kłamał, wcale nie
sprawdził swojego domysłu, a na marginesie po prostu się
wymądrzał. Jednak bardziej prawdopodobne jest, że mylił się, a w
demonstratio
mirabilis
istniał ukryty błąd18.
Tajemnicze rozwiązanie hipotezy Riemanna było w rzeczywistości
metafizycznym żartem G. H. Hardy’ego. Przygotowując się do
przeprawy przez kanał La Manche podczas straszliwej burzy,
zaprzysięgły ateista Hardy wysłał koledze kartkę pocztową z
wiadomością: "Mam dowód hipotezy Riemanna". Rozumował w
następujący sposób: Wszechmogący, którego był zagorzałym
wrogiem, nie pozwoli mu odebrać tak niezasłużonej nagrody i
dlatego dopilnuje, by bezpiecznie odbył trudną przeprawę, żeby
fałsz jego stwierdzenia mógł wyjść na jaw.
Tajemniczy dowód hipotezy Goldbacha jest ostatnim elementem tej
triady. Następnego rana po naszej ostatniej lekcji zatelefonowałem
do stryja Petrosa. Na moje naleganie zgodził się na zainstalowanie
telefonu, pod warunkiem, że tylko ja będę znał jego numer. Po
głosie poznałem, że jest spięty i jakby nieobecny.
- Czego chcesz?
- Chciałem tylko zapytać, co słychać - powiedziałem. - Poza tym
winien ci jestem przeprosiny. Niepotrzebnie byłem wczoraj wieczorem
tak nieuprzejmy.
Nie odpowiadał przez chwilę.
- Teraz jestem zajęty. Może byśmy porozmawiali... powiedzmy, w
przyszłym tygodniu?
Chciałem wierzyć, że wyczuwalny w jego słowach chłód
spowodowany jest żywioną do mnie urazą (do której miał przecież
wszelkie powody), lecz czułem się bardzo nieswojo.
- Nad czym pracujesz, stryjku? - nie dawałem za wygraną.
Kolejna pauza.
- Powiem ci innym razem.
Zależało mu na tym, żeby jak najprędzej zakończyć rozmowę,
więc zanim odwiesił słuchawkę, wiedziony impulsem zdradziłem się
z podejrzeniem, które przyszło mi na myśl poprzedniego
wieczoru.
- Nie wróciłeś chyba do pracy nad hipotezą Goldbacha?
- Kto ci o tym powiedział? - zapytał chrapliwym głosem.
Starałem się, żeby mój własny głos zabrzmiał normalnie.
- Ależ stryjku, przecież dobrze cię znam. Zupełnie, jakby mi ktoś
musiał mówić!
Usłyszałem trzask odkładanej słuchawki. O Boże, miałem rację!
Stary zwariował. Chce udowodnić hipotezę Goldbacha!
Poczułem wyrzuty sumienia. Co też najlepszego zrobiłem? Rodzaj
ludzki rzeczywiście nie może znieść zbyt dużej dozy
rzeczywistości. Teoria Sammy’ego co do choroby umysłowej Kurta
Gödla w pewnym sensie stosowała się także do stryja Petrosa.
Przywiodłem biednego starego człowieka na granicę wytrzymałości,
a potem pchnąłem go jeszcze dalej. Celowałem w jego piętę
achillesową i trafiłem. Mój niedorzeczny, prostacki plan zmuszenia
go do konfrontacji z samym sobą zniszczył go. Niefrasobliwie
zniszczyłem starannie pielęgnowane uzasadnienie klęski, lecz nie
zaproponowałem niczego, co mogłoby podtrzymać przekonanie o
własnej godności. Pozbawiony ulubionej wymówki, z konieczności
wybrał jedyną drogę, jaka mu pozostała - szaleństwo. Bo czymże
innym była próba poszukiwania w wieku prawie osiemdziesięciu lat
dowodu, którego nie udało mu się znaleźć, gdy był u szczytu
możliwości intelektualnych?
Pełen wątpliwości, poszedłem do gabinetu ojca. Mimo że nie
chciałem wpuszczać go do zaklętego kręgu przyjaźni ze stryjem
Petrosem, czułem się w obowiązku dać mu znać, co się wydarzyło.
Przecież był jego bratem i każde podejrzenie ciężkiej choroby
było sprawą nas wszystkich. Ojciec stwierdził, że niepotrzebnie
się przejmuję. Zgodnie z oficjalnym poglądem Papachristosów na
świat, człowiek tylko samego siebie może winić za własny stan
psychiczny. Jedynym dopuszczalnym zewnętrznym powodem dyskomfortu
emocjonalnego mógł być poważny spadek wartości akcji. W jego
mniemaniu, zachowanie starszego brata zawsze było dziwaczne, a jeden
więcej objaw ekscentryczności zdecydowanie nie powinien być
traktowany -poważnie.
Objawy, jakie opisujesz - roztargnienie, skupienie na sobie, nagłe
zmiany zdania, żądanie fasoli w samym środku nocy i tak dalej,
przypominają mi jego zachowanie, gdy odwiedziliśmy go w Monachium
pod koniec lat dwudziestych - powiedział ojciec. - Wtedy też
zachowywał się jak szaleniec. Siedzieliśmy w miłej restauracji,
jedliśmy pysznego wursta,
a on wił się na krześle, jak posadzony na szpilkach. Cały czas
krzywił twarz, jakby postradał zmysły.
- Quod
erat demonstrandum
- powiedziałem. - Właśnie tak. Znów wrócił do matematyki.
Pracuje nad hipotezą Goldbacha, chociaż w kontekście jego wieku
brzmi to śmiesznie.
Ojciec wzruszył ramionami.
- To brzmi śmiesznie w każdym wieku. Ale po co się martwić?
Hipoteza Goldbacha wyrządziła mu już tyle złego, ile mogła. Nic
gorszego nie może się stać.
Ale ja wcale nie byłem tego pewien. Wręcz przeciwnie, przypomnienie
hipotezy oznaczało powrót do niespełnionych pasji, rozdrapywanie
głębokich, nie zabliźnionych ran. Fakt, że zajął się znów
hipotezą, nie wróżył niczego dobrego.
Tamtego wieczoru po pracy pojechałem do Ekali. Starożytny
volkswagen garbus stał zaparkowany przed domem. Przeszedłem przez
podwórze i zadzwoniłem. Nie było odpowiedzi, więc zawołałem:
- Otwórz, stryjku, to ja!
Przez kilka chwil obawiałem się najgorszego, lecz potem ukazał się
w oknie i spoglądał niepewnie w moją stronę. Nie było ani śladu
zwykłej radości z powodu ujrzenia mnie, żadnego zaskoczenia,
żadnego powitania. Po prostu przyglądał mi się.
- Dobry wieczór - pozdrowiłem go. - Wpadłem, żeby zobaczyć, jak
się miewasz.
Na jego zwykle spokojnej twarzy, twarzy osoby nie znającej zmartwień
tego świata, malowało się niesamowite napięcie. Był blady, miał
oczy czerwone z niewyspania, zmarszczone brwi. Zauważyłem, że
chyba po raz pierwszy w życiu jest nie ogolony. Spojrzenie miał
nadal nieobecne, nieskoordynowane. Nie byłem pewien, czy wie, kim
jestem.
- Otwórz, stryjku, otwórz drzwi ulubionemu bratankowi - zawołałem
z wymuszonym uśmiechem.
Zniknął i po chwili usłyszałem skrzypnięcie otwieranych drzwi.
Stał w progu, zagradzając mi drogę, w spodniach od piżamy i
pomiętym podkoszulku. Nie chciał, żebym wchodził.
- Co się stało, stryjku? - zapytałem. - Martwię się o
ciebie.
- Dlaczego miałbyś się martwić? - Starał się, żeby głos
zabrzmiał normalnie. - Wszystko w porządku.
- Jesteś pewien?
- Oczywiście.
Nagle gwałtownym ruchem przywołał mnie bliżej. Szybko
rozejrzawszy się wokół, pochylił się ku mnie, ustami niemal
dotykając ucha, i wyszeptał:
- Znów je widziałem.
- Kogo widziałeś? - nie zrozumiałem.
- Dziewczynki! Bliźniaczki, 2100!
Wtedy przypomniałem sobie dziwne zjawy z jego snów.
- Cóż, jeżeli znów wróciłeś do badań matematycznych, nic
dziwnego, że znów masz matematyczne sny...
Chciałem podtrzymać rozmowę, żeby zorientować się, jak poważny
jest jego stan.
- Więc co się stało, stryjku? - zapytałem udając zainteresowanie
sprawą. - Czy dziewczynki coś ci powiedziały?
- Tak - odparł. - Dały mi... - głos szybko urwał się, jakby się
obawiał, że powiedział za dużo.
- Co? Wskazówkę?
Znów stał się podejrzliwy.
- Nie możesz nikomu powiedzieć - przykazał mi surowo.
- Będę milczał jak grób - obiecałem.
Zaczął zamykać drzwi. Przekonany teraz, że jego stan znacznie się
pogorszył i że nadszedł czas na zdecydowane działania, chwyciłem
za klamkę i pchnąłem drzwi. Gdy poczuł, że napieram, zebrał
siły i starał się uniemożliwić mi wejście. Na jego twarzy
odmalował się grymas rozpaczy. Zląkłem się, że nie wytrzyma
(przecież miał prawie osiemdziesiąt lat) i odsunąłem się od
drzwi przed podjęciem ostatecznej próby perswazji. Ze wszystkich
głupich rzeczy, jakie mogłem mu powiedzieć, wybrałem to:
- Pamiętasz Kurta Gödla? Pamiętasz twierdzenie o niezupełności?
Hipotezy Goldbacha nie da się udowodnić!
W mgnieniu oka na jego twarzy odmalowała się wściekłość.
- Pieprzę Kurta Gödla - warknął. - I pieprzę jego twierdzenie o
niezupełności!
Z nieoczekiwanym przypływem sił pokonał mój opór i zatrzasnął
mi drzwi przed nosem. Na próżno dzwoniłem, waliłem pięściami w
drzwi i krzyczałem. Próbowałem gróźb, perswazji i próśb, lecz
nic nie działało. Gdy zaczął padać ulewny październikowy
deszcz, miałem nadzieję, że poruszony litością czy czymkolwiek
innym zechce mnie wpuścić. Ale nie wpuścił. Odjechałem,
przemoczony do nitki i bardzo zaniepokojony.
Z Ekali udałem się prosto do naszego lekarza rodzinnego. Nie
wykluczając poważnych problemów umysłowych (być może
spowodowanych moim nieproszonym wtargnięciem w jego mechanizmy
obronne), wymienił dwie lub trzy dolegliwości organiczne jako
bardziej prawdopodobne przyczyny zmian w psychice mojego stryja.
Postanowiliśmy pojechać do jego domu zaraz następnego rana, jeżeli
będzie trzeba - wyłamać drzwi i poddać go gruntownemu badaniu
lekarskiemu.
Nie mogłem zasnąć tamtej nocy. Deszcz padał coraz silniej. Było
po drugiej w nocy i siedziałem w domu pochylony nad szachownicą,
podobnie jak stryj Petros podczas licznych bezsennych nocy, studiując
partię z ostatnich mistrzostw. Lecz myśl o Petrosie nie dawała mi
spoko-ju i nie mogłem się skupić. Gdy usłyszałem dzwonek
telefonu, wiedziałem, że to on, chociaż nigdy jeszcze dotąd nie
dzwonił z swego świeżo zainstalowanego telefonu. Podskoczyłem i
podniosłem słuchawkę.
- Czy to ty, bratanku?
Najwyraźniej był czymś bardzo poruszony.
- Oczywiście, że to ja, stryjku. Co się stało?
- Musisz mi zaraz kogoś przysłać! Natychmiast!
- Kogoś? To znaczy lekarza? - zaniepokoiłem się.
- A po co mi lekarz? Potrzebuję matematyka!
- Przecież ja jestem matematykiem! - udobruchałem go. - Zaraz jadę!
Tylko obiecaj, że otworzysz drzwi, żebym nie złapał zapalenia
płuc i...
Nie miał czasu na głupstwa.
- Do jasnej cholery! Przyjeżdżaj, przyjeżdżaj, ale weź ze sobą
drugiego!
- Drugiego matematyka?
- Tak! Muszę mieć dwóch świadków! Pospiesz się!
- Ale dlaczego świadkowie muszą być matematykami?
Z początku prostodusznie pomyślałem, że chce podyktować swój
testament.
- Żeby zrozumieć mój dowód!
- Dowód czego?
- Hipotezy Goldbacha, idioto - a czegóż by innego?
Bardzo ostrożnie dobierając słowa, powiedziałem:
- Stryjku, obiecuję, że przyjadę tak szybko, jak tylko dam radę.
Ale zrozum, matematycy nie mają nocnych dyżurów. Jak mam ci
znaleźć drugiego w środku nocy? Opowiesz mi o swoim dowodzie, a
jutro rano razem pójdziemy...
Przerwał mi, krzycząc:
- Nie, nie, nie! Nie mam na to czasu! Muszę mieć świadków, i to
zaraz! Potem głos mu się załamał i zaczął łkać. - Bratanku,
to takie... to takie...
- Jakie, stryjku?
- Takie proste, takie proste, drogi chłopcze! Jak to możliwe, że
przez wszystkie te lata nie zauważyłem, że to takie proste i
piękne!
Przerwałem mu.
- Postaram się przyjechać jak najszybciej.
- Czekaj! Czekaj! - teraz wpadł w histerię. - Przyrzeknij, że nie
przyjedziesz sam! Przywieź drugiego świadka! Pospiesz się...
Pospiesz się, błagam cię! Weź świadka! Nie ma czasu!
Starałem się go uspokoić.
- Stryjku, niemożliwe, żebyś się tak spieszył. Dowód nie
zniknie, wiesz dobrze!
- Nic nie rozumiesz, drogi chłopcze, nie ma czasu! - zniżył głos
do konspiracyjnego szeptu, jakby nie chciał, żeby podsłuchał go
ktoś stojący obok. - Wiesz, dziewczynki są tutaj. Chcą mnie
zabrać.
To były jego ostatnie słowa. Zanim dojechałem do Ekali, łamiąc
wszelkie ograniczenia prędkości, było już za późno. Razem z
lekarzem (zabrałem go z sobą po drodze) znaleźliśmy martwe ciało
stryja Petrosa, leżące bezwładnie na płytkach tarasu. Torsem
opierał się o ścianę, nogi miał rozłożone, a głowę
skierowaną w naszą stronę, jakby na powitanie. Otaczały go ziarna
fasoli. Deszcz zniszczył prostokąty i teraz białe punkty rozsypane
były po całym mokrym tarasie, połyskując jak drogie kamienie.
Światło dalekiej błyskawicy ukazało jego twarz, zastygłą we
wspaniałym, głębokim uśmiechu absolutnego szczęścia. Chyba
właśnie z tego powodu lekarz jako przyczynę zgonu podał
wylew.
Przestawało padać, a powietrze wypełniał orzeźwiający zapach
wilgotnej ziemi i sosen.
Nasza ostatnia rozmowa telefoniczna jest jedynym potwierdzeniem
istnienia tajemniczego dowodu hipotezy Goldbacha. W odróżnieniu od
słynnej notatki na marginesie autorstwa Pierre’a de Fermata, jest
rzeczą bardzo nieprawdopodobną, żeby demonstratio
mirabilis
mojego stryja zainspirowała grupę matematyków do powtórzenia jego
prób (nie oczekuje się także wzrostu ceny fasoli). Właśnie tak
powinno być. Nikt nigdy nie kwestionował poczytalności Fermata,
nikt też nie miał powodu, żeby podejrzewać, iż w chwili, gdy
formułował swoje ostatnie twierdzenie, czegokolwiek brakowało mu
do pełni władz umysłowych. Niestety, nie można tego samego
powiedzieć o moim stryju Petrosie. Gdy oznajmiał mi o swoim
triumfie, przypuszczalnie całkiem postradał zmysły. Ostatnie słowa
wypowiedział w śmiertelnej gorączce, w stanie zamroczenia, który
zasnuł jego ostatnie chwile. Byłoby więc niesprawiedliwe, gdyby
pośmiertnie ogłoszono go szarlatanem z powodu deklaracji uczynionej
w chwili słabości, kiedy jego mózg pustoszył już wylew, który
chwilę później go zabił.
Czy Petros Papachristos udowodnił hipotezę Goldbacha? Troska o jego
pamięć zmusza mnie do jak najbardziej jednoznacznego stwierdzenia:
oficjalna odpowiedź musi zabrzmieć - nie. (Moja własna opinia nie
musi obchodzić historii matematyki, dlatego zachowam ją dla
siebie).
Na miejsce wiecznego spoczynku Petrosa Papachristosa odprowadziła
najbliższa rodzina. Był też wieniec i jeden delegat Greckiego
Towarzystwa Matematycznego. Epitafium, wykute później na jego
grobowcu pod datami oznaczającymi granice jego ziemskiego bytu,
wybrałem ja sam. (Musiałem oczywiście przezwyciężyć sprzeciw
starszych członków rodziny). Stanowi ono kolejny dodatek do zbioru
pośmiertnych przekazów, dzięki którym pierwszy cmentarz w Atenach
jest jednym z najbardziej poetyckich na świecie.
KAŻDA
LICZBA PARZYSTA WIĘKSZA OD DWÓCH
JEST SUMĄ DWÓCH LICZB PIERWSZYCH
Post
scriptum
Hipoteza
Goldbacha skończyła właśnie 250 lat i do dzisiaj pozostaje nie
udowodniona.
Przypisy
15
Wielkie nie rozwiązane problemy matematyczne przedstawione przez
Davida Hilberta podczas Międzynarodowego Kongresu Matematyków w
1900 roku. Niektóre z nich, jak np. ósmy (hipoteza Riemanna), nadal
pozostają nie rozwiązane, lecz zanotowano postępy w pracach nad
innymi, a kilka rozwiązano, jak na przykład piąty (Gleason,
Montgomery i Zippen), dziesiąty (Davis, Robinson i Matijasević),
czternasty (obalony przez Nagatę) i dwudziesty drugi (udowodniony
przez Deligne’a).
16
Gödel popełnił samobójstwo w 1978 roku w trakcie hospitalizacji z
powodu problemów z układem moczowym. Sposób, w jaki odebrał sobie
życia, był wysoce oryginalny, podobnie jak jego wielkie
twierdzenie. Zmarł z niedożywienia, konsekwentnie odmawiając
przyjmowania wszelkich pokarmów przez ponad miesiąc, przekonany, że
lekarze chcą go otruć.
17
Tych rozwiązań istnieje całe mnóstwo.
18
Wielkie twierdzenie Fermata zostało udowodnione w 1993 roku. Gerhard
Frey jako pierwszy zaproponował, żeby problem ten sprowadzić do
nie udowodnionej hipotezy w teorii krzywych eliptycznych, zwanej
hipotezą Taniyamy-Shimury, czego zasadność wykazał później Ken
Ribet. Kluczowy dowód samej hipotezy (i stąd Wielkiego twierdzenia
Fermata) przeprowadził Andrew Wiles. Na ostatnim etapie prac, w roku
1994, współpracował z Richardem Taylorem.