MOWA ZALEŻNA, NIEZALEŻNA, POZORNIE ZALEŻNA
1. Zdania: O Matko Boska, ale mnie pan zmartwił. Trudno, pójdę na spacer. Pomyślności w życiu, młody człowieku, przekształć na:
- mowę zależną; - mowę pozornie zależną.
1.1 Powiedziała, że ją zmartwił. Stwierdziła, że pójdzie na spacer. Potem pożyczyła mu pomyślności.
1.2 Zmartwiła się. O Matko Boska, przestraszył ją tym, co powiedział. Pożyczyła mu pomyślności. Ona to jakoś zniesie, pójdzie na spacer, trudno. Ale on jest młodym człowiekiem, przyda mu się.
2. W zamieszczonych poniżej fragmentach określ, w jaki sposób narratorzy dokonują prezentacji bohaterek? Którą z postaci poznajemy w sposób bardziej bezpośredni. Czy partie opisujące spostrzeżenia i odczucia bohaterek pochodzą od nich samych czy od narratorów?
Lewis Carroll, O tym, co Alicja odkryła po drugiej stronie lustra [fragm.], przeł. Maciej Słomczyński
[...] Podczas gdy Alicja siedziała skulona w wielkim fotelu, trochę senna, a trochę pogrążona w rozmowie z samą sobą, kociak rozfiglował się niesłychanie wokół motka wełny, który Alicja starała się zmotać, i toczył go tak długo to tu, to tam, póki motek znowu całkowicie się nie rozmotał; i oto wyglądał teraz jak plątanina leżący na dywanie przed kominkiem supełków i węzełków, a kociak tańczył pośrodku, ścigając własny ogon.
Och, ty paskudne, paskudne stworzonko! Zawołała Alicja, chwytając kotka i obdarzając go pocałunkiem, który powinien był przyjąć jako naganę. - Naprawdę, Dina powinna nauczyć cię lepszych manier! Powinnaś była, Dino, wiesz przecież, że powinnaś! - dodała, spoglądając z wyrzutem na kotkę i przemawiając głosem tak zagniewanym, jak tylko umiała... Później wgramoliła się z powrotem na fotel, zabierając ze sobą kociaka i rozmotaną wełnę, żeby znów ją zmotać w kulę. Ale nie szło jej to bardzo szybko, bo przez cały czas przemawiała, raz do kociaka, to znowu do siebie. Kociak siedział bardzo potulnie na jej kolanie, udając, że śledzi jej pracę; od czasu do czasu wysuwał łagodnie łapkę i dotykał motka, jak gdyby ukazując, że chętnie pomógłby, gdyby umiał.
Czy wiesz, co jutro będzie, Kiciu? - zaczęła Alicja. - Zgadłbyś, gdybyś był przy oknie ze mną ... ale Dina myła cię, więc nie mogłeś. Przyglądałam się chłopcom zbierającym patyki na ognisko... i było tych patyków okropnie wiele, Kiciu! Tylko że zrobiło się tak zimno i padał taki śnieg, że musieli przerwać. [...] czy słyszysz śnieg na szybach, Kiciu? Jaki to miły i miękki dźwięk! Jak gdyby ktoś obcałowywał nasze okna od zewnątrz. Ciekawa jestem, czy śnieg kocha drzewa i pola, jeżeli całuje je tak delikatnie? A poza tym otula je miękko białą kołderką i może mówi im: „Uśnijcie, najmilsze, śpijcie, dopóki nie powróci lato”. A kiedy lato budzi je, Kiciu, ubierają się w zieleń i tańczą... kiedy wietrzyk wieje... och, to musi być bardzo ładne! - zawołała Alicja, upuszczając motek wełny, żeby klasnąć w ręce. - I jak bym chciała, żeby to była prawda! Pewna jestem, że lasy wyglądają sennie, kiedy liście robią się brązowe. [...]
Hans Christian Andersen, Dziewczynka z zapałkami [fragm.], przeł. Jarosław Iwaszkiewicz
Było bardzo zimno; śnieg padał i zaczynało się już ściemniać; był to ostatni dzień w roku, wigilia Nowego Roku. W tym chłodzie i w tej ciemności szła ulicami biedna dziewczynka z gołą głową i boso; miała wprawdzie trzewiki na nogach, kiedy wychodziła z domu, ale co to znaczyło! To były bardzo duże trzewiki, nawet jej matka ostatnio je wkładała, tak były duże; i mała zgubiła je zaraz, przebiegając ulicę, którą pędem przejeżdżały dwa wozy; jednego trzewika nie mogła wcale znaleźć, a z drugim uciekł jakiś urwis; wołał, że przyda mu się on na kołyskę, kiedy już będzie miał dziecko.
Szła więc dziewczynka boso, stąpała nóżkami, które poczerwieniały i zsiniały z zimna; w starym fartuchu niosła zawiniętą całą masę zapałek, a jedną wiązkę trzymała w ręku; przez cały dzień nie sprzedała ani jednej; nikt jej nie dał przez cały dzień ani grosika; szła taka głodna i zmarznięta i wyglądała taka smutna, biedactwo! [...]
W kącie między dwoma domami, z których jeden bardziej wysuwał się na ulicę, usiadła i skurczyła się cała; małe nożyny podciągnęła pod siebie, ale marzła coraz bardziej, a w domu nie mogła się pokazać, bo przecież nie sprzedała ani jednej zapałki, nie dostała ani grosza, ojciec by ją zbił, a w domu było tak samo zimno, mieszkali na strychu pod samym dachem i wiatr hulał po izbie, chociaż największe szpary w dachu zatkane były słomą i gałganami. Jej małe ręce prawie całkiem zamarzły z tego chłodu. Ach, jedna mała zapałka, jakby to dobrze było! Żeby tak wyciągnąć jedną zapałkę z wiązki, potrzeć ją o ścianę i tylko ogrzać paluszki! Wyciągnęła jedną i "trzask", jak się iskrzy, jak płonie! mały ciepły, jasny płomyczek, niby mała świeczka otoczona dłońmi! Dziwna to była świeca; dziewczynce zdawało się, że siedzi przed wielkim, żelaznym piecem o mosiężnych drzwiczkach i ozdobach; ogień palił się w nim tak łaskawie i grzał tak przyjemnie; ach, jakież to było rozkoszne! Dziewczynka wyciągnęła przed siebie nóżki, aby je rozgrzać także - a tu płomień zagasł. Piec znikł - a ona siedziała z niedopałkiem siarnika w dłoni. [...]
3. Określ w jaki sposób narratorzy prezentują wypowiedzi - w mowie zależnej, niezależnej czy pozornie zależnej.
Wojciech Kuczok, Gnój [fragm.]
Owóż matka, chcąc sprawić mi przyjemność, robiła mi prezenty, lecz radość szła u niej w parze z roztargnieniem, dlatego zdarzało się jej niepokojąco często dawać mi w prezencie śmierć.
Bo zimą, machając torebką, sunąc sprężyście główną arterią miasta, w radości, bo mąż, bo dobrze już, bo dobrze by było uznać, że już dobrze, matka kupowała beztrosko to i owo, na ludzi spoglądała, dziwiąc się, czemu tacy przyprószeni, tacy niemrawi, a kiedy przechodziła obok sklepu akwarystycznego, przypominało jej się, ach syn, ach rybki, nabywała więc w pośpiechu „kilka jakichś nie za drogich”. Sprzedawca odławiał dwie parki żałobniczek i pytał:
— A ma je pani w czym zabrać?
Nie miała, więc wlewał żałobniczki do woreczka foliowego, wiązał i dawał matce; i szła jeszcze sobie po mieście zimową porą, i zakupy czyniła spożywczo-odzieżowo— radosne, a kiedy wracała, słyszałem ten stukot ucieszny na schodach, ten energiczny rytm obcasów i szelest siatek, i pies pod drzwiami też słyszał i piszczał, i otwierałem; puszczaliśmy się w dół siatki odebrać, wwąchiwać, wglądać, a stary K. otwierał drzwi swojej pracowni i też chciał wiedzieć, cóż tym razem przyniosły te zakupy radosne, cóż udało się bez kolejki (bo w kolejkach stało się na co dzień, nie w dni tej właśnie uciechy niezwykłej, odświętnej, pogodzeniowej), i już wszyscyśmy rzucali się do siatek i wyjmowali wszystko, jakby się nam zdarzyło napaść Świętego Mikołaja, a matka dostawała od tego ataku śmiechu, zanosiła się nim do łez [...]
Przyglądałem się żałobniczkom zupełnie pobladłym, lewitującym bezwładnie w woreczku; wlewałem je do akwarium i patrzyłem, jak opadają na dno, jak inne rybki przyglądają się ze zdziwieniem, kto wpuścił na ich terytorium tę padlinę. Żałobniczki bowiem nie były zbyt odporne na mróz, sam entuzjazm mojej matki nie wystarczał, by je rozgrzać; od sklepu do sklepu patrzyły na świat z chybotliwego woreczka coraz mętniej, ich ciemne płetwy zaczynały blaknąć, i choć — kto je tam wie — może domyślały się, że są radosnym prezentem i muszą wytrwać ten etap przejściowy, choć może — któż to wie — przeczuwały, że czeka na nie cieplutkie akwarium pełne roślinek i towarzyskich gupików, z tą wizją w swych rybich mózgach zamarzały w drodze do domu, a ja mogłem im tylko urządzić marynarski pogrzeb w toalecie. Matka przypominała sobie o mnie:
— Ojej, a ja ci kupiłam rybki, gdzie one są, zostawiłam w sklepie?
Uspokajałem ją:
— Nie nie, już je znalazłem, już pływają, zobacz.
I patrzyła w akwarium, nie odróżniając gatunków, wpatrywała się, wsłuchiwała w cichy bulgot filtrowanego powietrza, przynosiła sobie zydelek i zasiadała na dobre, mówiąc:
— Ja na trochę siądę przy tych rybkach, żeby się pouspokajać.
Anne Frank, Dziennik [fragm.]
Niedziela, 14 czerwca 1942
Zacznę od momentu, kiedy Cię dostałam, a więc kiedy Cię ujrzałam na moim stole z prezentami urodzinowymi (bo kupowanie, przy którym też byłam, nie liczy się).
W piątek 12 czerwca obudziłam się już o godzinie szóstej i jest to zupełnie zrozumiałe, jako że były to moje urodziny. Ale o godzinie szóstej nie mogłam jeszcze wstać, musiałam więc opanować swoją ciekawość do za piętnaście siódma. Dłużej nie wytrzymałam, poszłam do pokoju stołowego, gdzie Moortje (kot) powitał mnie swoim łaszeniem się.
Parę minut po siódmej poszłam do taty i mamy, a potem do salonu, żeby rozpakować prezenty; przede wszystkim zobaczyłam Ciebie, i jesteś chyba jednym z moich najmilszych prezentów. Potem bukiet róż, dwie piwonie. Od taty i mamy dostałam niebieską bluzeczkę, grę towarzyską, butelkę soku winogronowego, który według mnie smakuje trochę jak wino (wino robi się przecież z winogron), układankę, pudełeczko kremu, banknot, 2,5-guldenowy i bon na dwie książki. Potem dostałam jeszcze jedna książkę, Camera Obscura, ale Margot już ją ma, dlatego ją wymieniłam, półmisek własnoręcznie upieczonych ciastek (przeze mnie oczywiście, bo w pieczeniu ciastek jestem obecnie mocna), dużo słodyczy i tort truskawkowy od mamy. List od Omi, dokładnie na czas, ale to oczywiście przypadek.