Frank Furedi
Populiści dopadli sztukę
Politycy chcą przekształcić brytyjskie instytucje kulturalne w centra terapeutyczne dla wykluczonych. A artyści nie protestują. Dlaczego?
Współczesny populizm ma jeden cel: utrzymanie kontaktu z ludźmi. Dlatego też inicjatywy zmierzające do zwiększenia partycypacji wyborczej mogą całkowicie ignorować istotne znaczenie aktu głosowania. Proste wciśnięcie przycisku wystarczy, żeby zachować pozór partycypacji; a jeśli społeczeństwo nie wykazuje ochoty, żeby pójść do lokalu wyborczego i zagłosować, zmiana sensu głosowania wydaje się małą ceną za utrzymanie wskaźnika frekwencji wyborczej.
Podporządkowanie demokratycznego aktu głosowania celowi, jakim jest utrzymanie kontaktu z ludźmi, ma swoje paralele wżyciu kulturalnym. Wydaje się, że wszystko straciło tu swoje wewnętrzne znaczenie. Wiedzy, edukacji, wyższej edukacji, sztuki i kultury nie promuje się ze względu na nierozłącznie z nimi związane wartości.
Lepszy pub niż galeria
Instrumentalny stosunek do kultury nie jest czymś bezprecedensowym: komercjalizacja produkcji kulturowej zawsze sprzyjała instrumentalnemu podejściu do życia intelektualnego i artystycznego. Zmieniło się jedynie to, że kultury nie promuje się po prostu jako dobra ekonomicznego, lecz gorliwie propaguje jako dźwignię polityki społecznej inkluzji.
Tak jak w przypadku głosowania kulturze przypisuje się wartość, o ile wspiera populistyczny projekt włączania, partycypacji i dostępności. Już nie chodzi o to, czy jakaś instytucja lub wytwór kultury są dobre lub złe, piękne lub brzydkie, inspirujące albo nie, lecz czy są przydatne, dostępne i inkluzywne. Działania, które obiecują kontakt z publicznością, mogą liczyć na wsparcie i uznanie naszych elit kulturalnych bez względu na swoją treść.
W przeszłości tak zwaną kulturę wysoką oskarżano często o to, że została zmonopolizowana przez niewielką grupkę oligarchów i prosty lud nie może się nią cieszyć. Dziś wysuwa się wobec niej zarzut, że jest zbyt wymagająca, żeby być popularna, oraz że jest obca i obojętna wobec życia ludzi.
Intelektualne i artystyczne wyobcowanie było celem kpin populistów przez ostatnich trzysta lat. Dziś owa filisterska krytyka objęła już wszystkie aspekty życia kulturalnego, których nie uznaje się za przydatne dla społeczeństwa. Polityczni stratedzy i politycy oddani imperatywowi inżynierii społecznej czerpią ogromną przyjemność z atakowania największych muzeów i uniwersytetów za zbytnią wyniosłość i elitarność.
Matthew (teraz lord) Evans, który został wyznaczony na przewodniczącego Resource, ciała doradzającego brytyjskiemu rządowi w kwestii muzealnictwa, w mowie inauguracyjnej z 2000 r. stwierdził, że muzea muszą zademonstrować swoją "przydatność dla lokalnych społeczności", umieszczając eksponaty w sklepach i pubach.
W Wielkiej Brytanii nieżyczliwe uwagi o elitach z Oksfordu i Cambridge weszły do stałego repertuaru populizmu politycznego. Tak jakby wystawienie jakiegoś obiektu w pubie mogło być powodem do chwały tylko dlatego, że jest to pub, a nie National Gallery.
Gdy takie wartości jak przydatność czy dostępność zyskują fundamentalne znaczenie, stają się arbitrami w kwestiach edukacji i kultury. To od nich zależy ocena koncepcji socjologicznej, opery czy sztuki Szekspira. A jeśli te okażą się nieprzydatne lub niedostępne, może się zdarzyć, że będą musiały stawić czoło przeróbkom w imię użyteczności dla projektu inżynierii społecznej.
We wrześniu 2003 roku media donosiły, że Classical Theater Lab z Los Angeles rozpoczął cykl przyjaznych dla publiczności wystawień Szekspira. Przedsięwzięcie nosiło tytuł "Kto się boi Williama Szekspira?". Aktorzy objaśniali historię w trakcie przedstawienia i zatrzymywali akcję, żeby odpowiedzieć na pytania z sali.
Za zabiegiem uproszczenia Szekspira przez artystów z Classical Theater Lab nie stoi żadna koncepcja artystyczna domagająca się zasadniczej reinterpretacji dzieł starego mistrza. Jakkolwiek reinterpretacja dzieła związana ze zmianą wrażliwości artystycznej stanowi nieodłączną część procesu ewolucji teatralnej, w tym wypadku jednak nie jest ona wynikiem sądu estetycznego, lecz troski o to, żeby dopasować się do publiczności. Podobnie jak przy e-wyborach w grę wchodzi tutaj raczej pragnienie ustanowienia i rozwinięcia kontaktu z publicznością niż dbałość o jakość tego kontaktu - celem jest uczynienie Szekspira łatwo strawnym.
Pewnych form praktyki kulturalnej nie da się jednak uprościć ani uprzystępnić. Trudno na przykład przekształcić złożoną muzycznie symfonię tak, aby zmieniła się w przyjazną rodzinną rozrywkę. Zamiast więc ją przerabiać zgodnie z populistycznymi potrzebami, trzeba sprawić, aby znikła lub by była traktowana z pogardą.
Niebezpieczne biblioteki i prace domowe
Dobrym tego przykładem jest krytyka pisemnej pracy studenckiej. Zdaniem niektórych orędowników dostępności jest ona formą tak elitarną, że przeciętny student jej nie sprosta. Richard Winter, profesor Anglia Polytechnic University, uważa, że pisanie esejów jest "trudne zwłaszcza dla tych, którzy wracają do nauki po długiej przerwie lub należą do pierwszego pokolenia odbierającego wyższe wykształcenie".
Winter sądzi, że esej "pozbawia głosu studentów, którzy są w stanie wyrazić zrozumiale swoje idee za pośrednictwem innych form i stylów"; poza tym istnieją lepsze sposoby nauki. Winter woli coś, co nazywa tekstowym patchworkiem prac domowych: ciąg krótkich wypracowań pomyślanych tak, żeby studenci czuli się wygodnie i pewnie.
Stanowisko Wintera odzwierciedla powszechniejszą tendencję do podporządkowania edukacji i kultury dyktatowi inkluzji społecznej. To nie impuls do doskonalenia umysłu ożywia tę tendencję, lecz coś zewnętrznego wobec edukacji i kultury, mianowicie polityka włączania. Za wezwaniem do zastąpienia eseju tekstowym patchworkiem prac domowych stoi przekonanie, że między studentem a jego studiami nie powinno znajdować się nic "obcego". W wypowiedzi Wintera nie chodzi o samą formę pracy pisemnej. Żeby jednak wypromować tekst-patchwork, Richard Winter musi podważyć jego wartość.
Przykład ten pokazuje, że zjawisko równania w dół nie jest skutkiem ubocznym kampanii na rzecz poszerzania dostępu do wyższego wykształcenia, lecz nieuchronną konsekwencją przyjęcia perspektywy, w której celem edukacji jest dostęp i włączenie.
Innego przykładu tej endencji dostarcza dyskusja na temat bibliotek publicznych. Brytyjskie ministerstwo kultury, mediów i sportu uważa, że biblioteki mogą odstręczać ludzi, ponieważ za bardzo przypominają... biblioteki. W jednym z raportów ministerstwa przypuszcza się, że bibliotekarze ograniczają dostęp do bibliotek pewnym ludziom lub grupom społecznym z powodu swojej "nieodpowiedniej postawy lub zachowania" oraz ze względu na to, że kierują się "niewłaściwymi zasadami lub regulacjami". Autorzy raportu "Better Public Libraries" (Lepsze biblioteki publiczne) opublikowanego przez Commission for Architecture and the Built Environment (Komisję ds. Architektury i Budownictwa) w sierpniu 2003 roku winą za 17-procentowy spadek odwiedzin w bibliotekach obwiniają "tradycyjne wyobrażenie wypożyczalni". Domagają się, aby biblioteki stały się "salonem miasta":
"Nowe biblioteki powinny stopniowo stawać się miejscem, w którym dużo czasu zechcą spędzać studenci, bezpiecznym schronieniem dla dzieci, wręcz domem poza domem. Muszą znaleźć się w nich kafejki, przestrzeń do wygodnego odpoczynku oraz strefy relaksu, gdzie młodzi ludzie będą mogli obejrzeć MTV, poczytać czasopisma i posłuchać muzyki".
Innymi słowy, biblioteki mogą dostarczać niemal wszelkich możliwych usług, pod warunkiem że nie będzie to nudne pożyczanie ludziom książek. Skoro bowiem głównym celem jest skłonienie jak największej liczby ludzi, aby przekroczyli próg biblioteki, wszystko, co zniechęca klientów, staje się problemem. Książki powinny więc zniknąć z bibliotek tak jak prace pisemne z uniwersytetów.
W myśl założeń raportu wszystkie przeszkody na drodze do zaangażowania społeczeństwa, jakich nastręcza życie kulturalne, stanowią problem, którego trzeba się pozbyć. Ogólniej rzecz biorąc, niemal wszystkie kulturalne lub edukacyjne praktyki, których publiczność sama z siebie nie ogarnie, mogą zostać napiętnowane jako elitarne.
tej perspektywy kultura kwitnie wtedy, kiedy w dowolnej chwili każdy może ją skonsumować. Tymczasem dyscypliny naukowe, podobnie jak praktyki kulturowe, rządzą się własnymi prawami. Jak zauważa brytyjska krytyczka kultury Josie Appleton, „wszystko, co ma własną tożsamość, stawia ci opór, sprawia, że zyskujesz świadomość, iż jest to odrębny przedmiot, a nie twoje odbicie”. Appleton dodaje też, że „obraz stawia opór odbiorcy, ponieważ ma własną logikę”, i ostrzega: „Nie możesz »załapać «, o co w nim chodzi, rzucając nań jedno spojrzenie, nie możesz go po prostu połknąć”.
„Każda instytucja, która ma jakiś klimat, tak jak biblioteka albo muzeum, stwarza pewnego rodzaju »przeszkody « i nie pozwala ci poczuć się jak u siebie w domu”, zauważa Appleton. Dlaczego? Dlatego że instytucja kulturalna ma własny sens, własne zbiory, historię i integralność. Trudności, których te elementy nastręczają, stanowią nieodłączną część życia kulturalnego, i to właśnie sprawia, że są dla ludzi atrakcyjne. Instytucje takie jak uniwersytet również stwarzają przeszkody, które trzeba pokonać, jeżeli człowiekowi zależy na rozwoju intelektualnym. Rzecz jasna, owe przeszkody można usunąć, jednakże kosztem utraty integralności wyższej edukacji.
Więcej, czyli mniej
Partycypacja w życiu artystycznym i w edukacji jest w cenie, uważa się bowiem, że pomaga ludziom angażować się w instytucje społeczne. Zdaniem jednego z orędowników projektu społecznej inkluzji:
"Nowa wiara we własne siły i nowe umiejętności; nowe przyjaźnie i okazje towarzyskie; współpraca nakierowana na osiągnięcia; zaangażowanie w doradztwo i lokalną demokrację; utwierdzanie i kwestionowanie tożsamości; oddanie sprawom lokalnym; powiązania między kulturami, pozytywna skłonność do podejmowania ryzyka - są (...) środkami służącymi do walki z ekskluzją społeczną. W walce tej ma też swój udział partycypacja w sztuce, dlatego że rozwija indywidualne i wspólnotowe umiejętności, ale przede wszystkim dlatego, że buduje wiarę w możliwość pozytywnej zmiany społecznej".
Od zarania dziejów władza próbowała zmobilizować sztukę, by służyła celom politycznym. W minionych czasach chciała ją wykorzystać do głoszenia chwały narodowej, dziś - do nawiązania kontaktu ze zatomizowanymi i często zmarginalizowanymi jednostkami.
Trzeba sobie zdać sprawę, że populistyczny imperatyw inżynierii społecznej nie stanowi ani demokratycznej, ani egalitarnej odpowiedzi na problem nierówności społecznych czy biedy. Jest to projekt, który zmierza do ponownego zaangażowania coraz bardziej rozczłonkowanego społeczeństwa. Społeczna inkluzja, dostępność i partycypacja mają posłużyć do ustanawiania kontaktu między elitą kulturalną a wyobcowaną resztą. A ponieważ ustanowienie kontaktu jest głównym celem, pytanie, w co włącza się wyobcowanych, rzadko stanowi przedmiot analizy. Łatwiej jest rozszerzyć partycypację, niż zapewnić, że to, w czym ludzie mają partycypować, jest warte ich zaangażowania.
Tworzenie równych szans dla wszystkich to cel wart zachodu. Wzrost partycypacji społeczeństwa w życiu kulturalnym i intelektualnym - każdy, kto ma skłonności demokratyczne, z całych sił będzie wspierał. Nie chodzi o to, że tak jak często uważają konserwatywni krytycy kultury, powszechna partycypacja musi oznaczać uszczerbek dla standardów. Wiara w to, że "więcej znaczy gorzej", stanowiła na przykład podstawę sprzeciwu pisarza Kingsleya Amisa wobec wzrostu liczby studentów na uniwersytetach w latach 60. XX wieku.
Ekspansja szkolnictwa wyższego może doprowadzić do upadku standardów, jeśli za projektem rozszerzenia partycypacji będą stały motywy inne niż promocja ideałów uniwersyteckich. Kiedy bowiem edukacja i kultura zostają zdominowane przez zewnętrzne obawy, "więcej" faktycznie znaczy "mniej".
Mimo populistycznej retoryki projekt inkluzji społecznej jest zasadniczo wrogi prawdziwej popkulturze. Ta bowiem nie jest produktem polityki, która ma na celu społeczne zaangażowanie. Jest samorodna. Polityka społecznej inkluzji zmierza zaś do ukształtowania powszechnego gustu, ustandaryzowania go i w efekcie do kontrolowania go.
Czy sztuka chroni przed HIV?
Artyści i intelektualiści tradycyjnie są wyczuleni na presję rynku. W odpowiedzi na jego naciski próbowali chronić swoją działalność. Niestety, ta bojaźliwa reakcja jest zbyt wątła wobec presji politycznej - dzisiejsi artyści i intelektualiści podnoszą za słaby protest, by uchronić swoją pracę przed oceną urzędnika lub rynku.
Dyrektorzy muzeów i galerii mają skłonność do uległości i akceptują próby wartościowania instytucji kultury zgodnie z programem, który nie ma nic wspólnego z rozwojem intelektualnym czy artystycznym. Jednym z przykładów takiego instrumentalnego podejścia do kultury jest ogłoszony niedawno w Cleveland w stanie Ohio projekt łączenia sztuki z działalnością na rzecz społeczności; jego celem jest ustalenie, czy sztuka może pomóc uchronić dzieci przed narkotykami i zachowaniami ryzykownymi. Lokalną grupę artystów zobowiązano do stworzenia programu dla trzystu afroamerykańskich dzieci w wieku od jedenastu do trzynastu lat, żeby sprawdzić, czy zaangażowanie w sztukę "pomoże uczestnikom programu zwiększyć poczucie własnej wartości oraz rozwinąć autoekspresję i inne cechy, które pozwolą uchronić się przed zakażeniem wirusem HIV i zachorowaniem na AIDS".
W Stanach Zjednoczonych sztukę promuje się także jako środek pomagający łagodzić konflikty i służący jednoczeniu wspólnoty. "Dziś lepiej niż kiedykolwiek widać, że kultura jest nie tylko pokarmem, ale też lekarstwem; jest ponadto istotną siłą stabilizującą społeczeństwo w stanie zagrożenia", zauważa jeden z krytyków po tragedii 11 września. I dodaje: "Tak jak utrzymanie amerykańskich hut stali jest niezbędne dla obronności kraju, tak zapewnienie żywego kulturowego podłoża ma zasadnicze znaczenie dla jego ducha".
Członkowie kulturalnego establishmentu często wyrażają pogląd, że sztuka odgrywa rolę terapeutyczną. Po 11 września dyrektor nowojorskiego Metropolitan Museum porównał swoją placówkę do szpitala. Szpitale są po to, żeby "leczyć ciało - zauważył -my jesteśmy po to, żeby leczyć duszę".
Stwierdzenia brytyjskiego rządu, że sztuka "jest dobra dla zdrowia", "odgrywa kluczową rolę w takim przekształcaniu naszego społeczeństwa, aby stało się lepszym miejscem do życia", oraz "pomaga powstrzymać przestępczość", spotkały się z niewielkim sprzeciwem ze strony artystów i ludzi kultury.
Rząd powołał specjalną grupę doradców nazwaną Policy Action Team (Zespołem do Działań Społecznych), która specjalizuje się w działaniach skierowanych przeciwko ekskluzji społecznej przez wzmacnianie poczucia własnej wartości wykluczonych. Dziesiąty raport na temat inkluzji społecznej, który Policy Action Team przedstawił ministerstwu kultury, mediów i sportu, potwierdził potencjalne problemy z podporządkowaniem instytucji kulturalnych wymogom terapeutycznym: "Nie sądzimy, że każdy artysta czy sportowiec powinien być zarazem pracownikiem socjalnym ani że doskonałość w sztuce czy sporcie jest drugorzędna wobec działania na rzecz odrodzenia wspólnoty".
Mimo to artystycznego doskonalenia jakoś brak wśród przykładów praktyk, które według autorów raportu warto promować. Na pochwałę zasłużyło jedynie centrum w Manchesterze, gdzie ludziom powracającym do zdrowia po chorobie psychicznej "sztuka służy nie tylko jako lek na samotność, lecz także jako istotny środek samospełnienia i sprawiania przyjemności innym".
Pomysł przekształcenia brytyjskich instytucji kulturalnych w centra terapeutyczne dla wykluczonych to jeden z najbardziej jaskrawych przykładów projektu nakierowania ich na potrzeby polityki społecznej. Brak powszechnego sprzeciwu wobec takiej praktyki wskazuje, że wielu pracownikom tego sektora wcale nie przeszkadza wchłonięcie przez nową biurokrację kulturalną.
*Frank Furedi ur. 1947, brytyjski socjolog pochodzenia węgierskiego, profesor na Uniwersytecie w Kent, współzałożyciel w 1978 r. Rewolucyjnej Partii Komunistycznej. Współtworzy serwis internetowy Spiked Online. Zajmuje się głównie imperializmem, kwestiami rasowymi i ryzykiem we współczesnej kulturze. Autor m.in. książek "The Soviet Union Demystified: A Materialist Analysis" (1986), "Culture of Fear" (1997), "Therapy Culture" (2003), "The Politics of Fear. Beyond Left and Right" (2005)