SKRYTOBÓJCZYNI
część szósta na x części
podtytuł: Więcej płaczę niż myślę, wiem że już nie żyję.
Powoli zbliżała się noc. Ja i Lina siedzimy jak na szpilkach. Zel patrzy na mnie obrażony i
zaniepokojony. Jasne, że dzisiaj też będzie próbował mnie zatrzymać. Niech spieprza... czy ja
tak wiele żądam kiedy chcę być szczęśliwa? Szczęście za tak niską cenę. Czy to nie jest
cudowne?
Zauważyłam, że Xellos dziwnie mi się przygląda. CZemu? Nie wiem.
Właśnie przebiega kolacja. Ja i Lina nie jemy. Z nerwów ledwo możemy usiedzieć.
- Tam dam di dam dam...
Nie wytrzymałam i zaczęłam nucić melodią, która wczoraj w nocy odsunęła wszystkie moje problemy
i troski. Zel rzucił mi bardzo wymowne spojrzenie. Pokazałam mu język.
- Jutro wyjeżdżamy. - mój życiowy partner postanowił mnie zabić...
- Niby czemu? - Brawo Lina, tak trzymaj!
- Właśnie, czemu? Ty tu nie żądzisz. - a co, nie mam racji?
- Naszym celem jest dotarcie w góry Failen i zdobycie artefaktu. - Xellos, ty też...?
- To BYŁO naszym celem. - Lina, jak ja cię kocham...
- Nie wiem jak wy, ale ja mam zamiar dostac się w góry Failen i zdobyć zwój z zaklęciem.
- Nie wiem jak wy, ale ja tu zostaję. Ale z tego co słysze, jeszcze dwie osoby się nie
wypowiedziały. Amelio? Filio?
Chciałam znać ich opinię. Z tego co wiem, Lina zostaje. Ja mam jeszcze dużo kasy. Kupimy sobie
jakieś małe mieszkanko, ja będę sobie spokojnie zarabiać, Lina będzie chodzić na zakupy i
gotować... i festyny, festyny, taniec aż do śmierci...
- Przykro mi to mówić, ale nie mogę tu zostać. Moim obowiązkiem jest zdobyć ten zwój dla
królestwa Seyrunn. - Amelio... twój wybór.
- A ty Filio?
- Jeszcze nie wiem. To miasto jest bardzo piękne i chciałabym tu zostać...
- Filio, na co ci ten zwój?
- Tu nie chodzi o zwój. Po prostu... przyzwyczaiłam się do życi w podróży, a tak to zawsze
mam jakiś cel w życiu...
- Cóż, jak chcecie. Jutro jeszcze porozmawiamy. Dobranoc.
***
Siedzę w swoim pokoju. Jest noc. Niedługo zacznie się festyn... Poczułam coś mokrego... łzy?
Łzy... ja płaczę... czemu płaczę? Może za dużo się dzieje. Ja zawsze byłam taka pewna tego co
robię i jak żyję... nadal jestem, ale... teraz jednak coś się zmieniło. Kocham Zelgadisa i
kocham ten dziki taniec... ale jedno z drugim się gryzie. Nie chcę rezygnować z niczego, ale
będę musiała. Jestem rozdarta.
Ktoś zapukał. Otworzyłam zdziwiona. O tej godzinie?
- Mogę wejść?
- O... cześć Xellos. Jasne, wchodź.
Xellos? Co on tu robi? Nie wiem... ale będe musiaa się go szybko pozbyć... szybko, jak
najszybciej...
- Wiesz Xell, miło że wpadłeś, ale może pogadamy jutro? jestem już trochę zmęczona i...
- Chyba nie wystarczająco zmęczona skoro szykujesz się na kolejny festyn?
Skąd ta mała menda wie?
- E... o co ci chodzi?
Ale ściema... widać fałsz na kilometr nawet jak ktoś jest ślepy.
- Bardzo zabawne. Ale muszę cię ostrzec - to się źle skończy.
- Dlaczego wszyscy się na mnie uwzięli! Wreszcie jestem szczęśliwa!
- To efekt działania klątwy. Rzucono ją jakieś 10 tysięcy lat temu na to miasto. O północy
zaczyna rozbrzmiewać muzyka dla której jesteś gotowa zginąć. Zaczynasz tańczyć, ale z każdym
taktem z twojej aury ucieka energia życiowa.
- Mam to gdzieś! I tak kiedyś umrę! A tak umrę szczęśliwa! Wreszcie nie muszę się niczym
martwić! Wreszcie żyję!
- To nazywasz życiem?
Powiedział i zniknął. O co mu chodziło? To, że jestem uzależniona od tej muzyki nie znaczy że
nie żyję. Tak, wiem że to nałóg i wiem, że w końcu umrę. Ale i tak w końcu umrę. Wcześniej czy
później - co za różnica. A ja kocham muzykę. Ta muzykę. Klątwa? Raczej łaska, dobrodziejstwo.
Piękne miasto, piękni ludzi, wszędzie szczęście. Cena w gruncie rzeczy nie jest wysoka.
Idę spać.
***
Obudziłam się. Znów ją słyszę - to cudowne. Ubrałam się i poszłam po Linę. Poszłyśmy do pokoju
Filii. Skoro nie mogła się zdecydować czy tu zostać czy nie, czas rozwiać jej wątpliwości.
Poszła z nami. Wszystkie trzy zatopiłyśmys się w tańcu. Nic nie mogło zachwiać mojej wiary w
słuszność tego co robię. Nic nie mogło zachwiać mojego szcęścia.
***
Znów obudziłam się na ulicy. Obok Lina i Filia. Wokół znów mnóstwo ludzi. Spojrzałam na nich.
Wszyscy uśpieni, wszyscy z uśmiechem na ustach. Choć... niektórzy trochę bladzi. Martwi
oczywiście. Leżeli na ziemi uśmiechnięci i martwi. Całkiem młodzi. Nie więcej niż trzydzieści
pare lat. Zadrżałam wbrew własnej woli. Obudziłam Linę i Filię. One wróciły do pokoi a ja na
ulicę. Rozejrzałam się. Wszyscy powoli się budzili. I wtedy szok - nikt nie płakał po zmarłych,
nikt się tym w ogóle nie przejął. Właściwie - norma, śmierć jest tu częsta, można się
przyzwyczaić. Ale... taki brak emocji jednak mnie lekko uderzył. Chciałam zobaczyć jaki jest
rytuał pogrzebowy w tym dziwnym mieście. trupy wrzucono na wóz i zawieziono za miasto. Pierwsze
co mnie uderzyło, zanim jeszcze dotarłam na miejsce - odór. Potworny odór. Dwieście metrów dalej
tajemnica się rozwiązała - trupy wrzucano po prostu do ogromnej dziury w ziemi gdzie powoli się
rozkładały stając się częścią ziemi. Wszystkie zwłoki z wozu brutalnie wrzucono do tego
obrzydliwego dołka i odjechano. Koniec.
Wrócilam do miasta. Poszłam do jakiejś kawiarni i zamówiłam mocną kawę, z braku cappuccino. I tak
sobie siedziałam i popijałam ta kawę i wreszcie do mnie doszlo, co się ze mną dzieje i co się
dzieje w ty mieście. Uzależnione umysły skupiaja się tylko na sobie. Nie mają już żadncyh emocji,
tylko to uczucie szczęścia. Nie żyją a istnieją, karmiąc się swoim nałogiem i czepiając się go
jak ostatniej deski ratunku. Nie myślą, nie rozwijają się, nie tworzą... nic. Są szczęśliwe i to
wszystko. Aż mną wstrząsło. A teraz ja - jestem szczęśliwa. Ale czy zastanowiłam się nad swoim
życiem, nad całym swoim życiem choć raz podczas tego szlaeństwa? Czy zauważyłam jak mnie to
ogłupia? Nie... nie. Szczęście jest piękne, ale bez drogi jaką trzeba przejść aby je zdobyć, bez
wyciągniętych nauk, bez łez, bez ponoszenia konsekwencji swoich czynów, szczęście jest nic nie
warte. Tak samo jak osoba, która je zdobyła. taka osoba jest nikim.
A ja...
nie dam...
robić...
z siebie...
idiotki.
Całe życie poświęciłam na to żeby być silna i mądra. A teraz sama wpędziłam się w coś takiego.
Żałosne. Jestem żałosna. Koniec.
Oczywiście, lepiej niż ktokolwiek inny wiedziałam że sama sobie nie poradzę. Chyba muszę
poprosić kogoś o pomoc.
***
- Zel, musisz mi pomóc.
No a kogo niby miałam poprosić? Linę?
- Musze przestać wychodzić na te pieprzone festyny, ale wiesz że sama sobie nie poradzę. Zrób
coś, nie wiem, przywiąż mnie do łóżka, walnij kamieniem w głowę albo coś, ale prosze, zrób coś.
- Wreszcie zmądrzałaś. Cieszę się. Oczywiście że ci pomogę. Możesz na mnie liczyć.
I wtedy... nie uwierzycie...
POCAŁOWAŁ MNIE!
Tak... jestem w niebie. I NA TO SOBIE ZASŁÓŻYŁAM! NAPRACOWAŁAM SIĘ I MI SIEM NALEŻY!
***
Zbliża się noc. Staram się nie zasnąć do północy. Nie ma w tym nic trudnego bo Zel siedzi ze mną
w pokoju i tak mi się patrzy w oczy, że chyba z podniecenia przez najbliższy rok nie zasnę.
Właśnie się zastanawiam jak mu powiedzieć że najrozsądniej i najbezpiecznie będzie jeśli mnie
bardzo mocno obejmie.
Zel jest jednak inteligentniejszy niż mi się wydawało. Sam na to wpadł.
No i tak sobie siedzimy i jest mi dobrze i ciepło...
i słyszę tą cholerną muzykę. Momentalnie zdrętwiałam. Siedziałm jak kij jednocześnie chcąc się
wyrwać i jak najszybciej pobiec i przekonując samą siebie, że tu jest lepiej. Zel chyba to
wyczuł bo ścisnął mnie mocniej. Prawie się udusiłam, ale wdzięczna mu jestem za to. Po pięciu
minutach wewnętrznej walki nie wytrzymałam i zaczęłam się wyrywać, ale mi się nie udało. Chcę
iść tam, jak najszybciej. Muzyka eksplodowała mi w głowie, myślałam że zaraz umrę z bólu i
tęsknoty. Wszystko zawirowało, wszystko mnie bolało, jeśli zaraz nie zacznę tańczyć to umrę,
umrę... ja nie chcę... ja chcę tańczyć, chce żeby ta muzyka mnie porwała...
Usłyszałam śmiech. Cholernie pogradliwy. I głos wręcz ociekający sarkazmem.
"Poddajesz się? Można się tego było spodziewać."
Ból się nasilił, ale nie zwracałam na niego uwagi. Głos miał rację. Jestem żałosna... do niczego
się nie nadaję... cokolwiek robię, jestem przegrana... ale...
Nie, nie, nie myśl tak. Jesteś silna, silna i silna... i zawsze wygrywasz. Teraz też się nie
poddasz. A ten głos może czyścić ci buty.
I wtedy się skończyło. Ból ustał. Znów bylam w swoim pokoju. Muzyka na zewnątrz trwała, ale już
nie zwracałam na nią uwagi. Siedziałam na kolanach Zela, na zewnątrz trwała muzyka i... i nic.
Odetchnęłam.
- Wygrałam. Słyszysz? Wygrałam!!!!!
Zel uśmiechnął się i mnie pocałował.
- Moje gratulacje. - w kącie pokoju zmaterializował się Xellos. Ja i Zel odskoczyliśmy od siebie
jak oparzeni.
- Xellos, czego tu chcesz?! Ja tu tryumf świętuję!
- A swojemy głosowi nie podziękujesz?
- TO TY???
- NO!
I z czego się tak cieszy? Strzeliłam go w twarz. Chyba był zdziwiony.
- A to za co?
- W depresję omal nie wpadłam! Kompletny rozłam osobowości!
- Oj tam, wiedziałem że sobie poradzisz...
- Aha. I Xell... smol prośba.
- Tak?
- Gdzieś na dole są Lina i Filia.
- Jasne.
Xellos się zdematerializował. Zaciągnęłam zasłony i spojrzałam na Zela.
- Teraz nikt nam nie będzie przeszkadzał.
Nikt nie przeszkadzał. Aż do rana.
***
- NO WIECIE CO?! TAK TEN JAK MY Z FILIĄ MAMY KŁOPOTY?
- Mmm?
Ja i Zel zostaliśmy brutalnie obudzeni. W pokoju był Xellos, Lina, Amelia i Filia. Oboje
przyjęliśmy piękny kolor dojrzałego pomidora i podciągnęliśmy kołderkę pod szyję.
- Ej Lina, a ciebie nie nauczono że sie puka? Poza tym oddałam was pod opiekuńcze skrzydła
Xellosa.
- POD OPIEKUŃCZE SKRZYDŁA TEGO POTWORA?
- Ej Lina, ja wiem, że on najpiękniejszy nie jest, ale zaraz potwór...
- A fakt... ty nie wiesz. To nie była metafora. Xellos jest demonem. Potworem.
Spojrzałam na Xellosa jak na wielgachnych rozmiarów glizdę.
- Ale, ale. Chwile. Przecież demony żywią się negatywnymi uzcuciami, a on mi pomógł i w ogóle...
Wszyscy umilkli i wyszli. Zostaliśmy z Zelem sami.
***
Okej. Nie jestem ślepa ani głucha, trochę szwankuję na umyśle, ale nie do tego stopnia, żeby
nie zauważyć że coś się wali na łeb na szyję. NIe między mną a Zelem - tu jest perfecto, ale
Xellos dziwnie się zachowuje, a Lina patrzy na mnie jak na śmiertelnego wroga. Co ja jej
zrobiłam?? NO CO??
Okazało się że to dopiero początek.
***
Kłopoty zaczęły sie tydzień później. Lina zniknęła.
- Lina zniknęła. - to jak zwykle spostrzegawczy Zel.
- Dla nas to lepiej, tak? - nie jestem znana ze współczucia.
- Bardzo zabawne. Musimy ją znaleźć. Niewiadomo co może zrobić.
- Oka, oka... rozdzielimy się. Zel, poszukasz po wszystkich karczmach. Amelia - pujdziesz do
biblioteki. Xellos - cała plaża i port. Filia, przeszukasz wszystkie sklepy z magicznymi
artefaktami.
- Rozsądnie. A czym ty się zajmiesz? - Zel popatrzył się badawczo.
- Ja? Mam własne metody i nie chcesz ich znać. Spotkamy się na rynku za godzi... no może za
trzy. Pasuje?
- Jasne. - prosze, jaki zgodny chórek.
***
Swoje szukanie zaczęłam od portu, więc kawałek szłam z Xellosem. Nie powiem żeby mnie to
specjalnie uszczęśliwiło.
- Więc...
Musiałam zacząć rozmowę! Jego milczenie mnie zabija!
- Więc?
- Hmmm... ten... ja... ja... jak sądzisz czemu Lina uciekła?
- Od kiedy się jąkasz? Nie zauważyłem.
Uśmiechnął się złośliwie. Przysięgam, że kiedyś odetnę mu ten uśmieszek od twarzy. Bez
znieczulenia.
- Bardzo zabawne. Myślisz... o co mogło jej chodzić?
- Nie wiem.
Kłamał jak najęty. Przygwoździłam go do ściany najbliższego budynku.
- Założymy się, że kłamiesz?
Wyszeptałam mu prosto do ucha. Wiem jakie to obrzydliwe i przerażające, sama byłam kilka razy
w takiej sytuacji.
- Brawo cichoręko. Niewiele osób potrafi mnie przejrzeć.
Otworzył oczy, a pode mną niemal kolana się ugieły. Niemal - bardzo starałam się, aby zostały
na swoim miejscu. Moje działania przyniosły efekty. Uff.
- Jak już się zdecydujesz powiedzieć czemu Lina jest taka a nie inna to daj znać.
- Nie domyślasz się cichoręko? Zastanów się Adel. Lina jest człowiekiem?
- Tak.
- A czego chcą wszyscy ludzie?
- Miłości.
I wtedy we mnie strzeliło, jak grom z jasnego nieba.
- Lina jest zakochana w Zelgadisie!
Xellos chyba trochę się podłamał. W każdym razie znów zamknął oczy i przybrał lekko zakłopotaną
minę.
- Eee.. nie. Zgaduj dalej.
A taka bylam pewna...
- Lina jest zakochana...
- Bardzo dobrze.
Nie miałam wielkiego wyboru. W naszej drużynie jest tylko dwóch facetów.
- W tobie?
- Brawo.
- Dlaczego? Przecież to bez sensu.
Hmm... Xellosa to pytanie chyba dobiło ostatecznie. Zniknął licho wie gdzie. Zostałam sama.
***
Kawałek przed portem zrobiłam obrut o 90 stopni i ruszyłam w małą, ciemną uliczkę. Aż się
człowiek prosi o napad. Lecz, lecz, ja i moja torba zawsze na miejscu. Najpewniejszym
źródłem informacji jest zawsze człowiek. A im bardziej podejrzany, tym więcej wie. A małej,
rudej czarodziejki, w dodatku znanej na cały świat z przysmażania wszystkiego co się rusza, nie
da się nie zauważyć. Pomijając już wszystkie inne fakty. Na przykład takie, że w gruncie rzeczy
takie podejrzane speluny, jak ta do której weszłam, a także osobnicy którzy mają więcej mięśni
niż szarych komórek i którzy zabiją dla złota(dosłownie) tworzą swojski klimat. Nie, źle się
wyraziłam. Tworzą okropny, podejrzany i złowrogi klimat. Ale w Hassall spędzałam w takich
przybytkach połowe swojego czasu, więc jestem przyzwyczajona. Taki widok jest przyjemnie
uspakajający. Wiem na czym stoję.
Podeszłam do lady. W mojej ręce znalazła się złota moneta. Wyczułam wciągane powietrze wszystkich
klientów.
- Szukam dziewczyny. Rudej. Niskiej. Na pewno ją znacie. To Lina Inverse.
- Może znamy, może nie... a po co ci ona?
Pytanie zadane przez obrzydliwego oprycha, który podszedł do mnie jak tylko ukazałam się z Au.
Wiecie jaki to typ? Dwa metry wzrostu, mocno opalony, dwudniowy zarost, tatuaże, blizny...
klasyka. Miło wiedzieć że ludzie mają szacunek do tradycji.
- Potrzebna. Nie twój interes.
- A może i mój?
Wiedziałam że coś znajdę! Po prostu wiedziałam!
No i co zrobiłam w takiej sytuacji? Przyłożyłam mu tak, że się obrócił. Podcięłam nogi i
złapałam za koszulę.
- Twój? Czyżbyś wiedział coś co chcesz mi powiedzieć?
W jednej ręce trzymałam garść materiału, a w drugiej znalazł się nóż. Pomachałam mu przed nosem,
wyraźnie sugerując, że jeśli nie podzieli się zdobytą w pocie czoła wiedzą, nie będzie miał
potu czoła, bo nie będzie miał czoła, a poza tym martwi się nie pocą. Reszta osób w tym
wątpliwym przybytku uprzejmie się od nas odsunęła.
- Zabrali ją na statek panienko, wypływa za pół godziny panienko, i chciałbym zaznaczyć, że
wcale mi się to nie podoba i...
- Na który statek?
Moim głosem można by ciąć.
- Na "Krwawą płetwę" panienko, to taki duży statek, stoi w porcie panienko...
- Wystarczy. Mam dziś dobry humor i się śpieszę. Poderżnę ci gardło kiedy indziej.
Wybiegłam. Pół godziny? Niecałe. Przetrzymując taki towar jak temperamentna czarodziejka ludzie
uwijają się jak węgorze z chorym żołądkiem. Muszę się śpieszyć. Statki - czyli port. Ten teren
miał przeszukać Xellos, ale sznase, że znalazł już Line są zerowe.
Przy okazji, kto byłby takim samobójcą żeby porywać tą narwaną debilkę?
***
Po pięciu minutach samobójczego sprintu dotarłam do portu. Szybki rzut oka na zebrane tu łodzie.
Jedna miała krwisto czerwony kolor i to ona czy raczej on, bo stetk, miał wdzięczną nazwę
"Krwawa Płetwa". Bosko...
Weszłam na pokład pełna złych przeczuć. Zeszłam na dół otwierając każde drzwi z mieczem w ręku.
O dziwo, nikogo nie spotkałam. W tym Liny, niestety.
Zeszłam niżej. Bleee... ale obleśnie... składownia czy jak tam to się zwie... jeśli tu trzymają
Linę to nie chcę być w ich skórze kiedy Lina już odzyska przytomność, zostanie rozwiązana czy
co tam zrobili żeby ich nie spiekła na chrupko.
Iść, ciągle iść... jak się nie wyglebię to będzie cud, ciemno tu jak... ciemno.
Gulp.
Dobra nowina.
Znalazłam Linę.
A jak się obudzi, to chce być spowrotem w Hassall. To 300 km. stąd.
A i tak nie sądzę żebym była tam bezpieczna.
C.d.n.
I jak? Wiem... dennie. Nie krzyczcie tak, słyszę... słyszę...
Tradycja.
avidja@o2.pl
icy.blog.pl
1