Witold Gombrowicz, Ferdydurke - treść
Rozdział 1: Porwanie
Bohater obudził się we wtorek przed świtem cały w strachu. Był to lęk nieistnienia, strach niebytu, niepokój nieżycia, obawa nie-rzeczywistości. Sen, który wywołał ten strach, był nawrotem czasu, który powinien być zabroniony w naturze - gdy ma się 15, 16 lat. Bohater teraz jest po 30. W półśnie zdawało mu się, że części jego ciała są niejednolite, że część jest jeszcze młodzieńcza i kpią z siebie. Mówi: „W połowie drogi mojego żywota pośród ciemnego znalazłem się lasu. Las ten, co gorsza, był zielony”. Przeszedł niedawno Rubikon 30. roku życia, a jednak nie był dojrzałym człowiekiem. Ciotki próbowały wpłynąć na niego, żeby się ustabilizował jako biurokrata. Chciały, by Józio był kimkolwiek, ale kimś. Postanowił napisać książkę. Ale pióro go zdradziło i w tekście umieścił same formy niedojrzałe. Tytuł tego dzieła to „Pamiętnik z okresu dojrzewania”. Przyjaciele ostrzegali, by nie dawał żadnych aluzji do niedojrzałości, bo jeśli sam się nie uzna dojrzałym, to nikt go takim nie uzna.
Przekleństwo człowieczeństwa polega na tym, że jest uzależniony od swego odbicia w duszy drugiego człowieka, i to nie tylko inteligentnego, ale też ciemnego i ograniczonego. Książka bohatera zyskała mu poważanie wśród ludzi obytych z literaturą, a - przez jej niedojrzałość - inżynierowe i pensjonarki traktowały go poufale, jak swego. Był rozdarty. Ważne jest to, którą drogę się wybierze. Józek był zafascynowany tym światkiem pensjonarek i niedojrzałością. Nie mógł mówić mądrze i być przyzwoitym, bo wiedział, że gdzieś na prowincji oczekują od niego nieprzyzwoitości i mają za głupiego. Skończyło się na tym, że był o krok od świata ludzi dojrzałych i nie mógł do niego wejść. Udawał pisarza i literata.
Dojrzali zniosą burze i rewolucje, jakie czynią inni dojrzali. Ale jeśli zwęszą niedojrzałość, rzucą się na takiego chłystka, zadziobią go sarkazmem, ironią, kpiną. Bohater postanowił zerwać z „nogą” i przemówić „duszą”, ale bał się, że zostanie to znowu odczytane jako niedojrzałe. Poczuł, że ktoś jest z nim w pokoju, choć drzwi były zamknięte na klucz. To był jego sobowtór. Wydawał się bohaterowi dziwny i przypadkowy - dlaczego jest właśnie taki, a nie inny? Zaczynał dostrzegać szczegóły. Wstał i uderzył go w twarz, próbując wmówić sobie, że to nie on, ale coś przypadkowego. Duch zniknął, a bohater poczuł, że jest „nie-swój”. Postanowił stworzyć formę własną, by się wyrazić, by jego kształt narodził się z niego samego, a nie był narzucony z zewnątrz.
Zaczął pisać, kiedy wstało słońce i służąca wniosła śniadanie. Przyszedł T. Pimko - „doktor i profesor, a właściwie nauczyciel, kulturalny filolog z Krakowa, drobny, mały, chuderlawy, łysy i w binoklach, w spodniach sztuczkowych, w żakiecie, z paznokciami wydatnymi i żółtymi, w bucikach giemzowych, żółtych.” Złożył bohaterowi kondolencje z powodu śmierci ciotki, o której bohater zdążył już zapomnieć. Potem wziął jego zapiski, by ocenić i „zachęcić”. A bohaterowi zrobiło się słabo. Został wbity w „formę belfra” i musiał tam siedzieć i czekać. Zmalał pod wzrokiem belfra - osoba stała się osóbką, noga nóżką, dzieło dziełkiem itp. Belfer wypytywał go potem o Kasprowicza i jego stosunek do chłopów, o Lelewela itp. - przez co bohater wciąż malał, rozglądał się za ściągą. Chciał wyjść z formy, zapytać, co się dzieję na mieście, ale wydobył z siebie głos jak w czasie mutacji - i zamilkł. Pimko wpisał mu złą ocenę i siedział dalej „ostatecznie i absolutnie”. Infantylna pupa przykuła bohatera do miejsca. Pimko zabrał go do szkoły dyr. Piórkowskiego, do szóstej klasy. Służąca zaczęła protestować, ale Pimko ją szczypnął - w tej sytuacji musiała wejść w formę i uśmiechnąć się. Na ulicy pies ugryzł Pimce nogawkę, więc spiął ją agrafką i prowadził bohatera dalej, mówiąc: „Cip, cip, kurka... Zasmarkany nosek... Kocham, e, e... Człowieczek, maluś, maluś, e, e, e, cip, cip, cip, cipuchna, Józio, Józio, Józiunio, Józieczek, małe małe, cip, cip, pupcia, pupcia, pcia...”
Rozdział 2: Uwięzienie i dalsze zdrabnianie
Trafili akurat na długą przerwę. Młodzież chodziła w kółko i jadła kanapki, a matki podglądały ich zza płotu. Profesorowie narzekali, że uczniowie są wciąż za mało naiwni, nie mogą z siebie wydobyć naiwności młodzieńczej. Pimko znalazł pomysł (anachroniczny, więc najlepszy) - zainsynuuje im ich naiwność, oni będą protestować, przez co popadną w prawdziwą naiwność i niewinność. Póki co wprowadził Józka na środek placu.
Bohater zagadał do jednego z uczniów (wszyscy według niego wyglądali jak kretyni) i usłyszał w odpowiedzi: „Gwoliż jakim złośliwym kaprysom aury waszmość dobrodzieja persona tak późno w budzie się pojawia?”. Głównym tematem młodszych uczniów były części płciowe, a starszych - sprawy płciowe, co w połączeniu z archaizacją i łacińskimi końcówkami było nie do zniesienia.
Pimko stanął za dębem i coś pisał. Uczniowie zauważyli go - wzbudził popłoch, bo sądzili, że to wizytator. Pimko podrzucił im karteczkę. Napisane tam było, że młodzież męska jest niewinna, o czym świadczą ich rozmowy, wygląd i pupy. Oczywiście wzbudziło to śmiech. Ale Józek zauważył, że oni naprawdę są niewinni - w swoim pragnieniu nie bycia niewinnymi. Śmiech narastał i uczniowie zaczęli wypisywać na płocie i wymawiać przekleństwa i wyzwiska. To była według nich jedyna obrona przed pupą. Miętus wypisał brzydkie słowo na cztery litery (;)) po drugiej stronie dębu, by profesor nie widział. Młodzi się śmiali, że nabrali dorosłych, a Pimko i matki za płotem - że młodzi śmieją się tak niewinnie. Józek powiedział profesorowi o brzydkim słowie, chciał, by Pimko zakończył to, chciał go przekonać, że uczniowie wcale nie są naiwni. Pimko wyszedł i powiedział młodzieży, że wie o ich brzydkich wyrazach, ale to nie naruszy jego przekonania o ich niewinności, bo przecież „powtarzają je, nie rozumiejąc”. Pimko wyszedł.
Syfon stwierdził, że ta niewinność w zasadzie jest zaletą, że on jest nieuświadomiony i się tego nie wstydzi, bo brud nie jest lepszy od czystości. Koledzy próbowali go namówić, by się uświadomił, ale trwał twardo przy swoim. Mówił nawet, że należy „hodować” niewinne słowa - dziewczęta, a nie dziewczyny, chłopięta, orlęta, rycerzy itp. Porwał kilku uczniów słowami: „Hasło - młodzieńczy zapał! Odzew - młodzieńcza wiara!”. Miętus się rzucał i krzyczał, żeby bronić chłopaka przed chłopięciem. Tylko jeden uczeń, Kopyrda, nie stanął po żadnej stronie sporu i wygrzewał się na trawie. Miętus wezwał Syfona (prawdziwe nazwisko Pylaszczkiewicz) do cofnięcia słów i zgody, ale Syfon za ideału gotów był umrzeć (a przynajmniej tak mówił). Wywiązała się bójka. Gdy grupa Syfona przegrywała, dowódca zaintonował „Marsz Sokołów” - inni zaśpiewali z nim z oczami utkwionymi w daleką gwiazdę. Józek zauważył, że Pimko wtrącił jego i uczniów w dialektykę udziecinniającą.
Miętus cofnął się w kąt, nie wiedząc, co zrobić przeciw pieśni Syfona. Nie mógł go obić, bo zrobiłby z niego męczennika. Postanowili na siłę uświadomić go przez uszy.
Józek poszedł z Pimką do dyrektora. Piórkowski stwierdził, że sztucznie zdziecinnieni dorośli to jeszcze lepszy element niż dzieci w stanie naturalnym. Pokazał Pimce ciało pedagogiczne - byli to sami staruszkowie, jedli obiad chlipiąc i mlaskając. Ciało było specjalnie dobrane, by było przykre i drażniące. Ewentualni młodsi nauczyciele, którzy są zatrudniani, muszą mieć co najmniej jedną odrażającą cechę. „To najtęższe głowy w stolicy - żaden z nich nie ma własnej myśli”. Dyrektor trzyma ich na diecie, by byli wystarczająco anemiczni. Nauczyciele spłoszyli się bardzo na widok obcego człowieka w drzwiach - myśleli, że to wizytator.
Józek poszedł do klasy. Nikt nie zauważył wejścia nauczyciela, taki był szum - i rósł, gdy nauczyciel chciał przemówić. Tylko Syfon pozytywnie wyciągał zeszyty i książki. Nauczyciel (Bladaczka) huknął dziennikiem w katedrę, a wtedy klasa wyraziła chęć wyjścia do toalety. Potem 7 uczniów przedstawiło świadectwa, że są nieprzygotowani, kilku dostało migreny, wysypki czy drgawek. Bladaczka zapytywał tylko, dlaczego to jego nikt nie zwolni i jemu nie da usprawiedliwienia. Potem zbladł (!), bo przypomniał sobie, że wizytator jest w szkole. Syfon jako jedyny przyznał, że się przygotował, ale nie chciał powiedzieć, z czego najlepiej (Bladaczka z tego by go zapytał przy wizytatorze), bo to by było nieuczciwe.
W programie lekcji było objaśnienie, dlaczego Słowacki wzbudza miłość i zachwyt. Odpowiedź - bo Słowacki wielkim poetą był. Uczniowie dłubali scyzorykiem w ławce albo łowili na włos kulki z papieru zanurzone w kałamarzu. Gałkiewicz wyrwał się, mówiąc, że nie może zrozumieć, jak zachwyca, jeśli nie zachwyca. Twierdził, że nikogo nie zachwyca, bo nikt nie czyta, oprócz tych, którzy są zmuszani czytać w wieku szkolnym. Na to nauczyciel: „Wielka poezja, będąc wielką i będąc poezją, nie może nie zachwycać nas, a więc zachwyca”. Potem próbował wzruszyć Gałkiewicza fotografią żony i dziecka. Syfon zaczął - na polecenie nauczyciela - ratować sytuację, recytując strony Słowackiego. I każdy już „mógł” i prosił tylko, żeby Syfon przestał. Józek miał ochotę uciekać, ale zaczął kiwać palcem w bucie - a kiwając, nie da się uciekać. Do ucieczki potrzebna jest wola, a on kiwał palcem, a twarz zatracała mu się w grymasie nudy. Chodziło przede wszystkim o ucieczkę od siebie, od smarkacza. Jedynym obojętnym uczniem był Kopyrda, pojawiła się nadzieja, że on jest zwykłym chłopcem, nie chłopięciem ani chłopakiem.
Rozdział 3: Przyłapanie i dalsze miętoszenie
Do końca lekcji i uczniowie, i nauczyciel spoglądali na zegarek. Wraz z dzwonkiem nauczyciel wybiegł, a w klasie zrobił się straszny wrzask. Tylko Syfon oczywiście nie krzyczał. Rozpoczęła się na nowo kłótnia - chłopcy mieli w głowy nabite ideały propagowane przez poszczególne partie, myślicieli, kino, romanse, gazety. Byli sztuczni, bo byli traktowani sztucznie.
Józek zauważył, że Miętus przygotowuje się do zgwałcenia Syfona przez uszy. Chciał namówić Kopyrdę, który nie angażował się w spory o ideały, żeby temu zapobiec. Ale Kopyrda wyskoczył na podwórko i gwizdał sobie. Józek zaczął namawiać Miętusa, żeby stąd uciekli - do prawdziwego życia parobków. Miętus zrzucił maskę i stał się chłopcem szkolnym stęsknionym za swobodą parobków. Syfon i jego ekipa wszystko słyszeli i nabijali się z Miętusa, który niby taki realista i brutal, a o parobku marzy. Miętus wyzwał go na walkę na miny. Miętus uczynił swymi arbitrami Myzdrala i Hopka, a superarbitrem - Józka, bo jest bezstronny.
Do klasy wszedł kolejny nauczyciel - staruszek z purchawką na nosie. Wszyscy drżeli, gdy otworzył dziennik, bo zapomnieli odpisać zadania z łaciny. Oczywiście Syfon miał zadanie. Nauczyciel przepytywał kolejnych uczniów, wciąż ufając, że któryś coś umie. Zapomniano o Syfonie i Miętusie, bo wszyscy starali się nie istnieć. Nikt się nie nudził, bo wszyscy się bali. Nauczyciel jeszcze próbował z nich wyciągać odpowiedzi, ale kiedy nikt się nie odzywał - w końcu przygasł. Choć nie mógł zrozumieć, jak czymś tak fascynującym oni mogą się nie interesować. I dodał: „Nie może być nic logiczniejszego niż język, w którym wszystko, co nielogiczne, jest wyjątkiem!”. Gałkiewicz znów miał wątpliwości - jak to rozwija, kiedy nie rozwija i jak doskonali, kiedy nie doskonali? Wtedy Syfon - na polecenie profesora - zaczął recytować ustęp o Cezarze. Gdy zadźwięczał dzwonek, rozległ się wrzask, a staruszek zdziwił się i wyszedł.
W klasie został Miętus ze swoimi arbitrami (Myzdral i Hopek), Syfon ze swoimi (Pyzo i Guzek) i superarbiter Józek. Pylaszczkiewicz miał robić miny budujące, a Miętalski - burzące i szpetne. Józek próbował apelować, mówiąc, że twarz nie jest przedmiotem, ale podmiotem, ale było za późno. Syfon spojrzał w górę, przewrócił oczami, przyłożył rękę do serca i westchnął w zachwycie. Miętus też patrzył w górę i przewracał oczami, póki do buzi nie wpadła mu mucha - zjadł ją. Syfon wybuchnął płaczem, osiągnął szczyt wzruszenia. Miętus szlochał, póki u wylotu nosa nie pojawiła mu się „kapka”, wtedy strząsnął ją do spluwaczki, osiągając szczyt obrzydliwości (syf...). Syfona wyprowadziło to z równowagi i spiorunował Miętusa spojrzeniem. Miętus wykorzystał to i wyszczerzył się tak, że Syfon aż syknął. Ale opanował się - znów spojrzał w górę, wysunął nogę do przodu, zmierzwił włosy i kosmyk wypuścił na czoło. Po czym podniósł rękę i wystawił palec wskazujący wzwyż. Miętus wysunął ten sam palec, napluł na niego, podłubał w nosie, drapał się nim, wiercił w zębach itp. Ale Syfona to nie ruszało. Miętus zanurzył palec w spluwaczce i potrząsnął nim przed nosem Syfona, ale ten nie zareagował, a jego twarz przybrała wyraz Chłopięcia-Orlęcia. Ciszę rozdarł wrzask Miętusa, który rzucił się na Syfona i strzelił go w gębę. Razem ze swoimi arbitrami związał Syfona i jego kolegów. A potem... uświadomił go przez uszy. Syfon wrzeszczał i do klasy wszedł Pimko.
Rozdział 4: Przedmowa do Filidora Dzieckiem Podszytego
Opowiadanie, które teraz nastąpi, będzie dotyczyć boju profesorów - G.L. Filidora z Leydy i Mom-sena z Colombo (ze szlacheckim przydomkiem „anty-Filidora”). Nie jest ono związane z resztą historii, ma po prostu zapełnić puste kartki. :) Gdyby jakieś Pimki od wytykania braków w konstrukcji dzieła, czyniły mu zarzuty - ma wytłumaczenie. Wyszedł od pupy, podstawowej części ciała. Z niej rozeszły się „gałęzie” - palec, nogi, ręce, oczy, zęby, uszy. A zwieńczeniem cyklu jest twarz ludzka, w Małopolsce zwana „papą”. Teraz musi wrócić do poprzednich części, by poprzez nie dojść znów do pupy. Filidor jest nawrotem konstrukcyjnym, bez którego nigdy nie dostałby się do lewej łydki. Wrażenie jednolitości stylu Gombrowicz stwarza powtarzając słowa, wręcz maniacko. Taka zasada konstrukcji jest w zasadzie filozofią. Czytelnik czyta dzieło cząstkami, między telefonem a odpędzaniem muchy. Całość może zauważyć ewentualnie, gdy jakiś znawca powie mu, czy dana konstrukcja jest dobra czy zła. Wszelka forma polega na eliminacji, konstrukcja jest uszczupleniem, wyraz może oddać tylko część rzeczywistości. To dzieło wpływa na pisarza, a nie odwrotnie - bo każda część dąży do całości, do zaokrąglenia, wymaga dopełnienia. Autor znał pisarza, któremu napisała się książka heroiczna - heroiczne było pierwsze zdanie, a potem, by zachować konstrukcję, pisał dalej w tym tonie. I wyszła książka „pełna przekonania”. Nie mógł powiedzieć potem, że po prostu „mu się tak napisało” i że to nie jest jego przekonanie.
To, co się dzieje w środowisku artystycznym świata, to hańba i głupota. To śpiewy natchnione, których nikt nie słucha, i mądrzenia się znawców. A wszystko to przemienia się w śmieszność. Koncepcje artystyczne (autor zwraca się tu bezpośrednio do artystów) osiągnęły szczyt naiwności. Dziś artysta chce sycić współobywateli Pięknem, Dobrem i Prawdą (triada Platońska), chce być kapłanem, wieszczem, chce oddać swój talent w służbę narodu - jak Szekspir, Szopen. Zapomina tylko, że nie jest ani Szekspirem, ani Szopenem i że taka pretensjonalna postawa obnaża tylko jego nędzną niedostateczność. Zamiast stworzyć koncepcję na własną miarę, artyści stroją się w cudze piórka. To tylko przedwczesne złudzenie, że jest się artystą. To sytuacja fałszywa, która musi budzić niechęć, więc artyści gardzą sobą nawzajem. Sytuacja drugorzędnego pisarza polega na jednym wielkim „odpaleniu” - od czytelnika, od rzeczywistości, której nie udało mu się wyrazić, i od sztuki.
Trzeba wymyślić koncepcję, dzięki której artyści zdołaliby wypowiadać się w sposób odpowiadający rzeczywistości, a przy tym suwerenny. Należy w tym celu zerwać ze słowem sztuka i artysta. Ludzkość tworzy sztukę w każdym momencie życia (gdy dziewczę wpina kwiat we włosy, gdy w rozmowie wypsnie się żarcik itp.), a każdy po trosze jest artystą. Nie potrzebny jest podział na „artystów” i resztę ludzkości. Wystarczy mówić: „Ja nieco więcej niż inni zajmuję się sztuką”. Trzeba też wyzbyć się przekonania, że „sztuka zachwyca”. Fugi Bacha czy utwory Szopena podobają się, bo słuchacze wiedzą, że oni byli „geniuszami”.
Sztuka rzeczywiście polega na doskonaleniu formy, ale artyści błędnie sądzą, że polega też na stwarzaniu dzieł doskonałych pod względem formy. Ale nie zdają sobie sprawy, jak olbrzymia jest rola formy w naszym życiu. Istota ludzka nie wyraża się w sposób bezpośredni i zgodny ze swoją naturą, ale zawsze w jakiejś określonej formie narzuconej z zewnątrz. ten sam człowiek może się wyrażać mądrze lub głupio, dojrzale lub niedojrzale - w zależności od tego, jaki styl mu się napatoczy. To Forma jest odpowiedzialna za głupotę, zło, zbrodnie.
Czas, by artyści przestali pouczać i oświecać, bo wcale nie są „wyżsi”. „Nowy” pisarz, gdy stworzy dzieło głupie, też się ucieszy - bo nie musi przecież zawsze pisać mądrze, a niechęć i surowa ocena ukształtują go, stworzą na nowo. Nic mu nie może zaszkodzić.
Wszelka istota dojrzalsza i wyższa jest uzależniona od tysięcy niższych. Nie da się tej niższej warstwy zlekceważyć, zrobić minę, udając, że jej się nie dostrzega. Starszy jest stwarzany przez młodszego. Pisarz musi się przystosować do czytelnika. Poeta nie dla innego poety powinien stwarzać poematy, ale dla tych sił oddolnych, które go „gwałcą”, a których zazwyczaj udaje, że nie dostrzega. A gdyby dostrzegł - pojąłby, że styl uniwersalny to ten, który potrafi objąć wszystkich. Doprowadziłoby to do formy tak wypełnionej twórczością i poezją, że pisarz stałby się geniuszem!
Żeby tak się stało, trzeba poczynić jeden krok - trzeba przezwyciężyć formę. Trzeba mieć dystans do wszystkiego, a nie umierać za idee. Bo to, co czujemy dziś, będzie głupstwem dla prawnuków - od razu trzeba więc uznać w tym głupstwo. Wkrótce nastąpi czas Generalnego Odwrotu. Ludzie zrozumieją, że wyrażają się w formie sztucznej i narzuconej i zaczną się jej wstydzić.
Rozdział kończy się ponowieniem pytania - czy bery są lepsze od ananasówek?
Rozdział 5: Filidor Dzieckiem Podszyty
Mistrzem syntezy był dr prof. syntetologii uniwersytetu w Leydzie - Filidor. Działał głównie za pomocą dodawania lub mnożenia przez nieskończoność. W Colombo na uniwersytecie Columbia pojawił się analityk - dokładne przeciwieństwo Filidora (również posturą - analityk był chudy, gładko wygolony). Jego specjalnością był rozkład ludzi na części, głównie za pomocą prztyczków - np. prztyczkiem w nos pobudzał nos do samodzielnego bytu. W Hiszpanii uzyskał przydomek anty-Filidora. Ścigał syntetyka, a ten jego - nie mogli się dopaść.
Zderzyli się w restauracji hotelu „Bristol” w Warszawie. Po krótkiej bitwie na spojrzenia - bez rezultatu - zaczęła się bitwa na słowa. Wyszli od „klusek”. Filidor powiedział: „Klusek, czyli wyższa istota Kluska, sam najwyższy Klusek”, na co anty-Filidor: „Kluski, czyli kombinacja mąki, jaj i wody”. Bitwę wygrał Filidor. Anty-Filidor skoncentrował się więc na jego żonie - przyszył ją wzrokiem, który ją rozbierał do cna. Potem szepnął: „Ucho, ucho”, po czym ucho wyszło na jaw i stało się nieprzyzwoite. Gdy nasunęła kapelusz, obnażył dziurki w nosie, palce u ręki i zrobił naprędce analizę moczu. Anty-Filidor wyszedł z kochanką, a Filidor odstawił żonę do szpitala. Uznał, że jedynie siarczysty policzek, tylko ta część ciała, jest w stanie przywrócić cześć jego żonie i scalić ją w całość. Znalazł anty-Filidora w knajpie, gdzie pił, trzeźwiejąc coraz bardziej. Ale nie było policzka - analityk wytatuował sobie na policzku po dwie różyczki i rodzaj winiety z gołąbków.
Doktorowie prawa odradzali Filidorowi dalsze działania, żona i tak była nie do odratowania. Ale Filidor stwierdził, że zawsze analityk może jemu wymierzyć policzek - jakiś tam policzek będzie, a liczy się przecież synteza. Stwierdził, że zsyntetyzuje mu kochankę, Florę Gente, i tym sposobem wydrze mu policzek. Czytał jej Króla Ducha, poematy o miłości, próbował budzić w niej godność, ale za wszystko żądała pieniędzy. Syntetyk uznał daremność swoich wysiłków - ludzkość wszystko przelicza na pieniądze i wydaje resztę. Postanowili dać jej tak wielką sumę, żeby zgłupiała - może to by rozbiło jej analityczne myślenie. Profesor zlikwidował dwie kamienice i willę pod miastem, a 850 tys. zł rozmienił na złotówki. Wykładał je pojedynczo na stół. Przy 100 tysiącach wzrok Flory zaczął się powoli syntetyzować na pieniądzach. Nie udało jej się już liczyć. Suma stała się czymś nieobjętym. Na koniec w zamyśleniu powiedziała: „Państwo to ja. Ja. Coś wyższego”. Wtedy analityk uderzył Filidora w twarz. Profesorowa dochodziła do siebie...
Honor wyjrzał zza chmur i uśmiechnął się do ludzi. :) Ostateczny bój miał mieć miejsce we wtorek o 7. Do autora na placu dotarło, że ta sytuacja to symetria. I to Filidor miał inicjatywę. Filidor strzelił i chybił, analityk w ostatniej chwili strzelił w bok - w mały palec Filidorowej. Palec odpadł. Wtedy Filidor strzelił w mały palec Flory. I tak odstrzeliwali kobietom kolejne części aż zabrakło nabojów. Aż w końcu obie kobiety umarły i osunęły się na ziemię. Analiza niby zwyciężyła, ale co z tego? Równie dobrze mogłaby zwyciężyć synteza. Mężczyźni poszli w dwie strony świata i celowali w co popadnie. A po latach wspominali pojedynek słowami: „dobrze się pukało” - po dziecinnemu, bo wszystko podszyte jest dzieckiem.
Rozdział 6: Uwiedzenie i dalsze zapędzanie w młodość
W punkcie kulminacyjnym psychofizycznego gwałtu Miętusa na Syfonie do klasy wszedł Pimko. Pochwalił ich, że bawią się w piłeczkę. Zaprowadził Józia do nowoczesno-naturalistycznego domu Młodziaków (Młodziak był inżynierem-konstruktorem). Ma się tam nauczyć naturalności, by nie udawać już dorosłego. Była tam też Zuta, pensjonarką - to nią chciał Pimko ostatecznie uwięzić Józia w młodości.
Opis pensjonarki nowoczesnej: „Lat szesnaście, sveater, spódnica, gumiane sportowe półbuciki, wysportowana, swobodna, gładka, gibka, giętka i bezczelna!”. Józiowi przypomniała Kopyrdę. W domu ściany były jasnoniebieskie, firanki kremowe, wszystkie meble i sprzęty nowoczesne, stylowe, czyste, proste. Czekali na panią Młodziakową, a Zuta nic sobie z nich nie robiła, stała w oknie i skubała skórę, która schodziła jej z opalonych ramion. Z belfra zaczęła wyłazić starość, ale nie była to zwykła starość, tylko starość pensjonarska, młodo-starość. Pimko zanucił kilka taktów operetki, podkreślając nietakt Młodziakówny. To ona zmusiła go swoim zachowaniem do śpiewania!
Józio odzyskał pewność i swój wiek. Chciał wyjść, ale profesor wziął go na litość - by nie brał przykładu z tego powojennego zdziczenia obyczajów. Grał rolę staromodnego poczciwiny, zgorszonego nowoczesnym pokoleniem, by zwabić Józia do pensjonarki. Chciał związać ich w sposób niedojrzały, nie zwyczajną miłością. Wyrzekał na to, że wolą teraz nogi niż ręce, na „łydki”.
Weszła Młodziakowa, a profesor kazał Józiowi się ukłonić. Gdy powiedział, że Józio ma 17 lat, ale pozuje na starszego, ten nie protestował. Na stronie profesor z rozczuleniem mówił o rzekomym przywiązaniu Józia do niego, o zaletach jego serca i umysłu - łączył Józia z sobą tak, że wychodziło, że i Józio jest staromodny i nienowoczesny. Bohater mógł protestować, że nie ma 17 lat, ale i nie mógł, bo mu się nie chciało. Chciał już tylko dowieść, że nie jest staromodny. Próbował usiąść nowocześnie i swobodnie. Zuta lojalnie powiedziała, że Józio cały czas podsłuchiwał. Młodziakowa wygłosiła tyradę o nowym pokoleniu, pokoleniu Wielkiej Wojny, o nowej Epoce, o potrzebie bodowania od nowa, zburzenia Krakowa! Pensjonarka kopnęła Józia. Matka stwierdziła, że na wojnie nie takie rzeczy się działy, ona sama jako sanitariuszka była kopana przez żołnierzy, Pimko się oburzył, co by na to Norwid powiedział. Na co pensjonarka zapytała, kto to Norwid. :) Na koniec Pimko ucałował Józia w czoło i wyszedł. Młodziakowa pokazała Józiowi pokój i wyszła na sesję komitetu dla zwalczania nieeuropejskiej plagi żebraniny dziecięcej w stolicy.
Rozdział 7: Miłość
Józio chciał koniecznie pokazać się pensjonarce, ale nie jako 30-latek, tylko jako chłopiec nowoczesny. Zuta rozmawiała przez telefon językiem młodych: „Przyjdziesz, punkt, na pewno, tak, nie, dobrze, boli mnie noga, ścięgno naderwane, idiota, fotka, przyjdź, przyjdziesz, przyjdę, heca, na mur”. Józio poprawił krawat, kołnierzyk i przedziałek (który, nie wiedzieć czemu, był nowoczesny). Ukazał się jej, gryząc w zębach wykałaczkę. Ona tyko zapytała, czy Józio chce skorzystać z telefonu (przez „pan”), a potem skończyła swoją rozmowę i odeszła.
Długi czas Józio siedział w swoim pokoju na krzesełku do składania ubrań. Gdy wyszedł na korytarz, Zuta czyściła bucik z nogą opartą o krzesło. Zapytała go, czy ma do niej jakiś interes, czy pozuje - odpowiadał przecząco. Zmierzch narastał. Józio był szczery w tym mroku. Zuta usiadła, ale nie zagadnęła o nodze, tylko spytała: „Czym mogę służyć?”. To zbiło Józia z tropu, odwrócił się i poszedł do pokoju. Nazwała go błaznem.
Józio zaczął rozpakowywać ubrania, ale doszedł do wniosku, że musi pójść do Zuty i udowodnić jej, że wszystko, co dotąd robił, było umyślnym błazeństwem, że to on z niej zakpił. Postanowił doprowadzić ją do złości. Gdy wszedł bez pukania, krzyknęła, że jest źle wychowany. Zabrzmiało to autentycznie, nawet w jej nowoczesnych ustach. Józio odpowiedział: „Podnóżek wielce szanownej pani”. Zastąpił jej drogę, by nie wyszła. Zaczął iść na nią. Wydała mu się coraz piękniejsza, czuł, że jest zakochany. Tymczasem w przedpokoju Miętus zaatakował służącą. Nie mógł pozbyć się swoich brutalnych min - kopnął służącą w brzuch i wszedł do pokoju z czystą monopolową.
W pokoju Józio rozpłakał się i opowiedział Miętusowi wszystko o pensjonarce. Chciał się z niej wyzwolić. Miętus nie uwierzył mu, że ma 30 lat. Powiedział za to, że za Zutą chodzi Kopyrda. Miętus wciąż marzył, żeby uciec do parobka. A Józio był zazdrosny o Kopyrdę...
Rozdział 8: Kompot
Następnego ranka szkoła, czyli w kółko to samo i nudy okropne. Józio myślał o swoim ideale - o pensjonarce. Rozpoczął się „różaniec dni monotonnych”. Józio z przyjemnością stawał się uczniem, bo był bliższy Zucie. Próbował zaprzyjaźnić się z Kopyrdą, ale ten go zbywał.
Syfon umarł, nie mogąc pozbyć się złych pierwiastków zaszczepionych mu przez uszy. Powiesił się na wieszaku. Jego śmierć nie poprawiła jednak stanu gęby Miętusa. Nadal chodził z gębą tak antypatyczną, że wszyscy go unikali. Im był pokraczniejszy, tym bardziej wzdychał do parobka. Próbował tymczasem pozyskać służącą, ale wciąż nie miała go za swego.
Młodziakowa zauważyła, że Józio zakochał się w jej córce. Zaczęła popisywać się swą nowoczesnością, która zastępowała jej młodość. Rozmawiała o Swobodzie Obyczajów, Epoce, Rewolucyjnych Wstrząsach, Czasach Powojennych itp. Zrobiła z siebie młódkę, a z Józia staruszka. Pimko podbijał sytuację, grając staromodnego pedagoga i gorsząc się pensjonarką. Nie wiadomo, czy to on stwarzał pensjonarkę, czy ona jego - staromodnego dziadka. W każdym razie uzupełniali się, a Józia paliła zazdrość. Tymczasem Zuta go ignorowała. Józio tkwił w niej całkowicie. Nie mógł znaleźć luki w jej nowoczesności, przez którą mógłby dać drapaka. Dla niej niedojrzałość była dojrzałością. Jej młodość nie potrzebowała ideałów, bo sama w sobie była ideałem.
Nie ma nic okrutniejszego niż robienie drugiemu człowiekowi gęby. To jest gorsze nawet od robienia pupy. Zdesperowany Józio chciał już nawet fizycznie oszpecić Zutę, żeby się wyzwolić. Ale przykład Miętusa z Syfonem świadczył o tym, że fizyczna przemoc nie przydaje się na nic.
Wyzwolenie zawdzięcza Józio Młodziakowi (Wiktor). Inżynier wciągnął Zutę w Józia. Zaczęło się to pewnego dnia, gdy Józio wrócił ze szkoły. Młodziakowa (Joanna) nigdy nie pytała go jak było, bo matka ją mierziła, wolała siostrę. Zapytała Zutę, z kim wracała ze szkoły - choć oczywiście nie wymagała odpowiedzi, jak wolność to wolność. Zuta odpowiedziała, że nie wie, kto to, bo on ją zaczepił. „Zaczepił? - zapytał Młodziak”. Jego żona zaczęła ratować sytuację, bo brzmiało to jak ojcowskie niezadowolenie starej daty. Pozwoliła córce umówić się z tym chłopakiem i nie wracać na noc. Ojciec stwierdził, że niczym złym nie będzie, jeśli będzie miała dziecko nieślubne. Młodziakowa podchwyciła wątek i zaczęła namawiać córkę do zajścia w ciążę... Józio nachylając się do Zuty, powiedział ciepłe, uczuciowe słowo: „Mamusia...”. A Młodziak na to chichnął! I nie mógł się uspokoić. Przez ten chichot, wyrażenie Józia dotknęło Zutę. Był wydobyty z pensjonarki, mógł jej dotykać! Zaczął babrać się w kompocie, bełtać. Powiedział, że mu wszystko jedno, zaczął jeść papkę. Wiktor zachichotał, Zuta jadła heroicznie swój kompot, a Młodziakowa bała się, krzyczała, że to poza, chciała mu zabronić jeść. W końcu wyszli, a w zasadzie uciekli. Józio już znał sposób walki - trzeba było, tak jak zbabrał kompot, zniszczyć nowoczesność, doprowadzając do niej pierwiastki obce, heterogeniczne, mieszając, co wlezie.
Rozdział 9: Podglądanie i dalsze zapuszczanie się w nowoczesność
Sukces przy obiedzie odnosił się głównie do rodziców, dziewczyna wyszła raczej bez szwanku, pozostała daleka i nieosiągalna. Postanowił ją podglądać, by zobaczyć coś, co go od niej odstręczy. Zbliżył się do dziurki od klucza, ale wcześniej wyjrzał przez okno - był piękny jesienny dzień, Miętus zbliżał się do drzwi kuchennych. Józio wyszedł i obiecał brodatemu dziadowi kościelnemu, że da mu złotówkę wieczorem, ale ten musi wsadzić sobie gałązkę w usta i trzymać tak do nocy. Pensjonarka przez 2 godziny podglądania nie zdradziła się niczym niewłaściwym. Koło 6 matka weszła do pokoju i odetchnęła widząc, że dziewczyna pracuje - też bała się jakiegoś załamania. Kazała jej wymknąć się wieczorem na dancing. Zuta twardo powiedziała, że nie ma czasu i żeby jej głowy nie zawracać.
Józio przełknął ślinę, by usłyszała, że ją podgląda. Ale Zuta twardo udawała, że nic nie słyszy. Dziurka od klucza zaczęła jej jednak dolegać. Ale zamanifestować swą obojętność, pociągnęła wulgarnie nosem. Na to Józio też pociągnął nosem. Drgnęła, kilka razy musiała znów pociągnąć nosem. Józio wydobył z niej nos - mniej nowoczesny od łydki. Zuta wytarła nos ręką, zamaszystym ruchem - to znów dodało jej wdzięku.
Do pokoju Józia weszła Młodziakowa. Stał na środku. Młodziakowa zauważyła żebraka. Nie wiedziała, że gałązka w ustach jest atrybutem nowoczesności. Nie mówiąc nic, wyszła - jako niewolnica fantazji Józia. Poszła na zebranie.
Mrok zapadał, a żebrak stał cały czas, jak dysonans. Józio został sam w mieszkaniu. W pokoju sypialnianym Młodziaków leżała otwarta książka, wspomnienia Chaplina, na stronie, gdzie autor opowiada, jak Wells tańczył przed nim taniec solo własnego układu. Ten pokój stał się dla Józia właśnie Wellsem tańczącym solo przed Chaplinem. Bo Wells był w tańcu utopistą - pląsał z wizją przyszłego świata, ponieważ sądził, że ma prawo. Pokój też był utopią, nie był w nim miejsca na szumy i pomruki, jakie człowiek wydaje we śnie, na otyłość małżonki, na brodę Młodziaka (którą ten w zasadzie golił) - ten pokój był właśnie ogolony. Józio zaczął tańczyć, ośmieszając wszystko naokoło. Napuścił tańca do nowoczesnego wnętrza i wycofał się.
Z Młodziakówną było gorzej, bo spała w bawialnym hallu - była w tym wielka tymczasowość, koczownictwo, carpe diem. W jej pokoju nie było toaletki, przy tapczanie stał mały stolik, czarny, z ksiązkami i zeszytami, na zeszytach pilnik do paznokci, na oknie scyzoryk, tanie wieczne pióro, jabłko, program zawodów, fotografia Freda Astaire i Ginger Rogers, paczka papierosów, szczoteczka do zębów, tenisowy pantofel, a w nim kwiat, goździk, przypadkowo porzucony. Kojarząc pot sportowy z kwiatem, narzucała przychylny stosunek do swego potu w ogóle. Józio złapał muchę, oberwał jej nogi i skrzydełka i dołożył do kwiatu. Mucha tępą i głuchą męczarnią dyskwalifikowała wszystko, co było w tym pomieszczeniu. Pewnie Trocki i Torquemada też męczył po to, by przezwyciężyć jakąś „pensjonarkę”.
W szafie były majtki - bez rewelacji, po prostu nowoczesne majtki. W szufladzie za to znalazł miłosne listy pensjonarki. Od uczniów ze szkoły - drażniące, niewydarzone, fatalne, wulgarne w treści, ordynarne w formie, usiłujące nadać sobie pozór dojrzałości. Znośne były tylko takie, które nic nie wyrażały, np. o zebraniu na korcie. Listy od studentów były nie mniej płochliwe, ale już lepiej maskowane. Wiele było o uczuciu, o sprawach społecznych, zarobkowych, o wyścigach konnych, nawet o zmianie ustroju państwa. Studenci ukrywali „łydki”. Były też tam stosy tomików z wierszami, z dedykacjami - 300 albo 400. Nawet nie były rozcięte. Tytuły były w stylu Bladych Świtów, Wschodzących Świtów, Epok Walki, Trudnej Epoki, Młodej Epoki, Czat Młodości, Młodości Walczącej, Idącej, Stojącej, Oczu Młodości, Wiosny Młodości, Wiosny i Ja, Wiosennych Rytmów, Rytmów Kulomiotów, Semaforów, Anten, Moich Pocałunków, Moich Pieszczot, Tęsknot, Oczu, Ust (nigdzie o łydkach). Józio przetłumaczył jeden z wierszy: każdy wyraz zamienił na „łydki, łydka”. W szufladzie były jeszcze liściki od adwokatów, sędziów itp. Każdy podkreślał swą nowoczesną chłopięcość - generalnie podkreślali to, że nie mają własnego zdania, że są karni. Na końcu był list od Pimki, wzywający do jego gabinetu w celu nauczenia Norwida. Był też zmięty liścik od Kopyrdy (gdy pojawia się o nim wzmianka, autor pisze: „Kopyrda! Czy pamiętacie Kopyrdę?”). Podawał Zucie swój adres.
Zuta gotowa była odpowiedzieć na oba listy pozytywnie - jako nowoczesna i jako pensjonarka. Dzięki temu znów nabrała wdzięku w oczach Józia. Wpadł na pomysł - napisał dwie identyczne kartki („Jutro, w czwartek, o 12-tej w nocy zastukaj do okna z werandy, wpuszczę. Z.”) i wysłał do Kopyrdy i do Pimki.
Rozdział 10: Hulajnoga i nowe przyłapanie
Józio przyczaił się rano na Młodziaków. Młodziakowa weszła do toalety jak do świątyni greckiej i wyszła stamtąd dumniejsza niż weszła. Stąd brała się jej inteligencja i naturalność. Młodziak nadbiegł, zachichotał i wlazł do toalety jako inteligent-inżynier, filuternie, figlarnie. Wyszedł zdemoralizowany, typowy inteligent-chamuś, z gębą kretynicznie krotochwilną. Na niego klozet działał destruktywnie.
Józio zajrzał do łazienki. Inżynierowa, goła, wycierała udo prześcieradłem kąpielowym. Potem zaczęła robić ćwiczenia. Po chwili weszła tam Zuta. Józio nie zdołał jej przyłapać na rozmemłaniu, bo ona od razu puściła na siebie zimny prysznic, by się orzeźwić. Podziwiał jej dyscyplinę. Józio zrezygnowany napisał ołówkiem w łazience na ścianie: „Veni, vidi, vici” - by przynajmniej wiedzieli, że ich podglądał. W klasie co chwilę rzucał się do ucieczki, przerażony swoją gębą, listem, tym, co będzie.
Podczas obiadu wiele nie rozmawiali. Czuło się mobilizację i dynamizację. Młodziakowa siedziała sztywno, jak matrona. Młodziak wykazywał skłonności do niechlujstwa. Po obiedzie nie udało mu się podglądać Zuty, bo pilnowała się, by nie wejść w orbitę jego wzroku. Popołudniu Młodziakowa czytała Russela, mężowi dała Wellsa, ale on wolał zaśmiewać się z „Cyrulika Warszawskiego” i Słówek Boya. Nie mogli sobie znaleźć miejsca ani formy, przerażeni ciszą, jaka dobiegała z pokoju Józia. Przy kolacji tylko Zuta siedziała heroicznie obojętna.
Zuta nie mogła zasnąć. A jej ojciec opowiadał wciąż inteligenckie anegdoty, żonę nazywał Jaśką, a ona nie mogła tego wszystkiego znieść, tego mówienia tłusto, pieprznie, drobno. Punktem kulminacyjnym był potok alkowianych zdrobnień „począwszy od kurki, a na mumu kończąc” i próby plaskania żony w karczek. ;) Tymczasem Zuta jęknęła, a potem wyskoczyła z łóżka, zrzuciła koszulę i puściła się w pląsy po pokoju. Zaczęła chłostać się paskiem po plecach, byle się nie zatrzymać, cierpieć młodzieńczo. Józio zamarł z gębą podzieloną między zachwyt i nienawiść.
Zapukał Kopyrda. Zuta była zaskoczona, ale po nowoczesnemu zapytała: „Czego?”. Na jej twarzy pojawił się cynizm i... wpuściła go. Chwyciła go za włosy i wbiła mu się w usta. Przewróciła Kopyrdę na tapczan. Na szczęście zapukał Pimko. Wszedł do pokoju i błagał ją, by mówiła do niego „ty”. Wtedy Józio rozdarł się: „Złodzieje, złodzieje!”. Panowie skryli się w szafach.
Pensjonarka udawała, że śpi, ale Józio pokazał na szelki Kopyrdy leżące na podłodze i otworzył szafę. Zuta schowała głowę pod kołdrą, wystawiła gołe nogi. A rodzice roześmieli się. Teraz Józio otworzył szafę z Pimką. Józio parsknął śmiechem na jego widok. Pimko zaczął się tłumaczyć, mówić coś o liście, o Norwidzie, o przejściu na „ty”. Zza okna wysunął się żebrak z gałązką w ustach, żeby przypomnieć o swojej złotówce. Pimko chciał pożyczyć Młodziakowi drobnych dla niego. Cała ta farsa zaczęła nużyć Józia. Pimko i Kopyrda chcieli się wycofać, ale Młodziak ich zatrzymał. Młodziakowa chciała zapobiec „robieniu scen”, ale to tylko rozjuszyło inżyniera. Po jego wybuchu nastąpiła cisza i usłyszeli szloch dziewczyny spod kołdry. Rzecz przestała być śmieszna i nabrała sensu, i to nowoczesnego. Stwierdzono, że panowie deprawowali Zutę. Józio zaproponował wezwanie policji i podsunął Pimce wytłumaczenie, że wszedł do ogródka za potrzebą, a że Zuta go zobaczyła, musiał symulować, że jest z wizytą. Młodziak zachichotał i, wściekły na Pimkę, że przez niego chichocze, plasnął go w twarz. Kopyrdę też chciał plasnąć, ale się powstrzymał i złapał go za brodę. Na to Kopyrda obalił go na ziemię, ugryzł w lewy bok i złapał zębami. Józio tymczasem ubierał marynarkę. Oboje Młodziakowie przepychali się na podłodze z Kopyrdą, Pimko położył się na plecach w kącie. Wciągnęli do tarzania płaczącą Zutę. W wir wciągnął się też profesor.
Józio odszedł lekki, obojętny, bez wspomnień. Z alkowy służbowej zawołał go Miętus, który siedział na służącej i nakładał buty. Postanowił, że uciekną razem.
Rozdział 11: Przedmiowa do Filiberta dzieckiem podszytego
Ten rozdział jest napisany, bo prawo symetrii nakazuje, by obok Filidora pojawił się Filibert. Autor zastanawia się, czym jest prawdziwa męka - czy to męka złej formy, frazesy, grymasu, miny, gęby, czy może cierpienie zrodzone z ograniczenia drugim człowiekiem, tym, że się dusimy w wyobrażeniu o nas drugiego człowieka. Wymienia na dwóch stronach jeszcze inne potencjalne męki (np. poniżania, wywyższania się, staroświeckości, nowoczesności, ból głupoty, mądrości, ból palca, męczarnia zależności itp.). Szuka pramęczarni - czy będzie ona metafizyczna, fizyczna, socjologiczna czy psychologiczna? Nie zna odpowiedzi, ale musi o tym pisać, by świat nie pomyślał, że jest nieświadomy celów i w piętkę goni.
Może łatwiej wymienić, w stosunku do czego powstało dzieło (do pedagogów i uczniów, do czołowych postaci literatury współczesnej narodowej, do pensjonarek, do obywatelstwa wiejskiego, do arystokracji rodowej itp.). A może dzieło powstało wskutek męki obcowania z konkretną osobą? I może celem tej księgi jest tylko chęć okazania temu komuś pogardy. A może wynikło z czegoś innego (np. naśladowania innego dzieła, ze snów, z kompleksów, ze wspomnień dzieciństwa, a może zaczął i tak jakoś mu się napisało itp.).
Trzeba by się zastanowić nad tym, jaki to gatunek, jaka poetyka przeważa. Ale „po najskrupulatniejszym rozważeniu trzeba powiedzieć, iż nic nie wiadomo, cip, cip, kurka”. Odpowiedzi na wszystkie dręczące pytania są zawarte w tajnej symbolice Filiberta... ;) On kryje sens dzieła.
Rozdział 12: Filibert dzieckiem podszyty
Wieśniak z Paryża miał dziecko, to dziecko miało swoje dzieci itp. Ostatnie dziecko jako champion świata grało mecz tenisowy w Paryżu. Jakiś pułkownik pozazdrościł championom i strzelił do piłki. Tenisiści chwilę jeszcze machali rakietami i rzucili się na siebie z pazurami. Kula poleciała dalej i ugodziła w szyję pewnego przemysłowca-armatora. Żona ranionego chciała rzucić się na pułkownika, ale nie mogła przebić się przez tłum, więc dała w papę sąsiadowi. Był to epileptyk, który pod wpływem wstrząsu dostał strasznych konwulsji. Kobieta znalazła się między dwoma mężczyznami, z których jeden tryskał krwią, a drugi pianą. Widzowie klaskali. Jakiś pan wskoczył na głowę damie siedzącej niżej, a ona z nim na karku wskoczyła na plac - znów oklaski. Obok siedział marzyciel-emeryt, który od zawsze marzył o skakaniu na głowy osobom siedzącym niżej, więc wykorzystał sytuację. Kulturalniejsza część widowni zaczęła klaskać, by zatuszować skandal wobec przedstawicieli poselstw i ambasad. Mniej kulturalna część wzięła oklaski za dowód uznania i dosiadła swych dam. Kulturalna część więc dla niepoznaki też poszła w te ślady. Markiz de Filiberthe wyszedł na środek i spytał, kto chce tu obrazić jego żonę. Cisnął biletami wizytowymi. Panowie na swoich kobietach podjeżdżali, by obrazić markizę i móc poczuć się dżentelmenami. A ona ze strachu poroniła. Markiz, podszyty dzieckiem, zawstydził się i poszedł do domu - wśród widzów oklaski...
Rozdział 13: Parobek, czyli nowe przechwycenie
Miętus i Józio poszli szukać parobków. Mijali studentów, którzy według Miętusa byli wszyscy byłymi parobkami. Na przedmieściach mijali chłopów miejskich i wiejskich Żydów, wchodzili w strefę poślednią. Tam wre akcja oświatowa, uspołecznianie ludu - wszystko uproszczone i dostosowane do ludu. Miętus twierdzi, że to przez to doktrynerstwo wychodzi z nich brud i ohyda. Z chłopa nie wychodzi, choć chłop nie myje się nigdy. Szli dalej, tu nie było prawdziwych parobków, przedmieście uczyło się od miasta. To wszystko zasmarkani uczniowie klasy wstępnej. Jak w ich szkole. Śpiewają pieśń proletariatu, dodając sobie mocy i życia - sztucznie, bo to na pupę nie pomaga. Nie ma teraz nikogo, kto by nie był w okresie dojrzewania.
Wreszcie miasto się skończyło, zaczęły pola, lasy i szosa. Józio nie mógł wejść w tą przestrzeń. Nie mógł obyć się bez stada. Jednak ruszyli - parobek dodawał Miętusowi odwagi. Minęli kilka zabitych dechami wiosek. gdy stukali do chat, odpowiadało im ujadanie psów. W końcu wykurzyli małżeństwo zmizerowanych chłopów wraz z czworaczkami. Wpadali w przerażenie, gdy Miętus zwracał się do nich per „człowieku” albo „obywatelu”. Wmawiali im, że nie są ludźmi, ale psami - dziecko szczeknęło, a chłopka ugryzła Józia w brzuch. Bronili się w ten sposób przed uczłowieczeniem zbyt intensywnie stosowanym. Cała wieś szła na nich, ujadając. I pożarliby ich, gdyby nie rozpędził ich klakson samochodu. Była to ciotka Józia - Hurlecka z domu Lin. Wybiegła i ucałowała go, a cała wieś buchnęła śmiechem. Ciocia wtrąciła chłopaków znów w dzieciństwo.
Ciocia zapakowała chłopaków do samochodu. Po drodze upominała ich, by nie jedli nieumytych owoców, by owinęli się szalem itp. Opowiadała o rodzinie. Wyliczyła, ku zdumieniu Miętusa, że Józio ma teraz 30 lat - co zupełnie nie przeszkadzało jej traktować go jak dziecko. Zresztą dla niej Józia w zasadzie nie ma - włosy ma stryja, nos ojca, oczy matki - wszystkie części ciała po rodzinie. Dojechali do starego dworu wiejskiego w Bolimowie. Wszystko wydawało się Józiowi znajome, choć niewiele pamiętał - tutaj się urodził i spędził pierwsze 10 lat życia.
Po wylewnym powitaniu zaczyna się pytanie o zdrowie i rozmowa o chorobach. Zosia, kuzynka, opowiadała za każdym razem, gdy rozmowa się rwała, o jakiejś nowej chorobie. Panowała tam kolejna forma - delikatność, grzeczność, nobliwość, duma, finezja, potencjalne dziwactwo. Wuj założył nogi w pantoflach na stół, ziewnął dwa razy i mruknął: „Tereperepumpum, raz na podwórku tańczył pies, a kotka śmiała się do łez”. Rodzina w milczeniu siedziała na biedermeierach.
W końcu przeszli do stołowego, gdzie na ścianach były stare portrety, w kącie samowar. Wuj wspominał o przedwojennej szynce, ciocia dodawała, że jest ciężko strawna i narzekała, że Zosia nie ma apetytu. Miętus zauważył z radością, że lokajczyk, który podawał groszek do szynki, był parobkiem. W wieku Miętusa - nie więcej niż 18 lat. Usługiwał boso, bez kołnierzyka - w niedzielnym ubraniu parobków. Gębę miał naturalną, ludową, bez miny. W ramach podtrzymania rozmowy ciocia zachęcała do jedzenia, narzekała na skromne przyjęcie. Wuj wypalił, że jutro zwolni sześciu fornali i nie wypłaci im, bo nie ma! Józio cały czas się zastanawiał, przeciw komu wuj to mówi. Służba usługiwała na palcach.
Wuj i kuzyn Zygmunt zapalili i wszyscy przeszli do salonu. Ciocia kazał przygotować gościnny pokój, a do łóżek butelki z gorącą wodą i talerzyk orzechów z konfiturą. Wuj kazał przynieść konfitur i musieli je zjeść. Czuli przesyt. Dzięki kichnięciu Zosi mogli odejść.
Miętus zadzwonił na lokajczyka - chciał się z nim pobratać, stowarzyszyć. Wydawał mu drobne rozkazy, jak nalanie wody, otwarcie lufcika. Józio zaczął rozmowę z parobkiem. Nazywał się Walek. Służy tu miesiąc, wcześniej był przy koniach. Gdy wyszedł po gorącą wodę, Miętus się rozpłakał. Gdy wrócił, nadal zadawali mu pytania - nie znał swojego wieku, nie umiał czytać i pisać, miał siostrę. Miętus nie wiedział, jak zacząć bratanie - jedyne, na co się zdobywał, to rozkazy i pytania. Józio trzasnął parobka w gębę, a ten podziwiał, jak to „jaśnie pon” bije. Potem Józio krzyknął: „Won!”. Wpadł Zbyszek i podziwiał, że Józio tak z miejsca dał Walkowi w pysk. Gardził mieszczuchem-Miętusem, który z oburzeniem wyszedł. Rozpoczęli rozmowę o biciu po mordzie, z Zygmunta wyszedł rasowy paniczyk. Rozmawiali jak paniczyk z paniczykiem, bo Józio nie wiedział, jak to przerwać.
Miętus wrócił po północy. Na gębie miał piekielne zdrobnienie. Był w kredensie, pobratał się z paniczykiem, a ten mu dał w gębę. Byli teraz niby jak bracia, ale właściwie to Miętus kazał mu się uderzyć. Parobek stwierdził, że pan jest niespełna rozumu, zaczął trącać go pod żebro i naciągać na parę groszy. Do tego naigrywania dołączyła zaraz dziewka kuchenna Marcyśka. Narzekali, że państwo to „ino żrom i żrom” i „nic nie robiom”. Dziedzic raz na polowaniu wszedł na Wincentego, bo się dzika przestraszył, a potem dał mu złotego, żeby go nie wydał. A Zosia i Zygmunt ciągle na nich „poglondajom”. Wszyscy na wsi pracują na dziedziców. Tak gadali, aż przyszedł Franciszek i zwymyślał ich, zagonił do roboty.
Józio pojął tajemnicę dworu wiejskiego - była nią służba, chamstwo. Wuj wszystko robił przeciw chamstwu, służbie. Papierośnicy np. nie podniósł, żeby służba ją podniosła. Wszystkie maniery i kinderstuba są po to, żeby się odróżnić od chamstwa. W mieście nie ma aż takich różnic, łatwo zejść po szczeblach sklepikarza i dorożkarza na sam dół, do śmieciarza. Tu nie ma nic pośredniego, nie ma przejścia między panem a sługą. W mieście każdy każdego po trosze obsługiwał. Tu każdy miał swego prywatnego chama. Ale to chamstwo przestraszało panów. Byli nim ograniczeni. Byli samotni, otoczeni na wsi przez chamów - stąd ich gościnność. Ale Miętus zdradził pańskie twarze z gębą parobczaka. Załamał pradawną hierarchię. Służba podnosiła głowę, gmin jawnie wygadywał na państwa, wzrastała chamska krytyka.
Rozdział 14: Hulajgęba i nowe przyłapanie
Ciotka wzięła Józia na rozmowę. Zygmunt twierdził, że Miętus to miejski demokrata, teoretyk. Ale ciotka wiedziała od Franciszka, że Miętus podawał rękę Walkowi. Józio się roześmiał, powiedział coś o lewicowej ideologii Miętusa i jakoś się to rozeszło.
Do obiadu grali w kinga. Miętus strasznie się tego wstydził jako gry zbyt pańskiej. Przy obiedzie był rozkojarzony, zapatrzył się, na co parobek buchnął śmiechem. Wuj Konstanty na szczęście nic nie zauważył i zawołał o wino. Przepijał do Miętusa. Jednak coś zauważył - po obiedzie uprzedził Józia na stronie, że jego kolega zabiera się do Walka: „No, żeby tylko panie się nie dowiedziały. Książę Seweryn także lubił sobie od czasu do czasu” - zinterpretował zdarzenie po pańsku. Józio wyjawił prawdę - że Miętus się brata. Wuj nie mógł zrozumieć, myślał, że Miętus agituje, jak bolszewik. Bulwersowało go, że Józio wymawiał to jak Miętus, z zająknięciem wstydliwym („bra...ta się”). Wuj nie rozumiał, uciekał we francuski (liberte, fraternite, egalite...), angielski (What is that...). Chciał uderzyć Walka, ale nie mógł po prostu za to, że jest chłopcem. Poza tym Józio dodał, że to nie pomoże, bo Miętus lubi mordobitych.
Franciszek wszedł i powiedział, że on by Walka wyrzucił, bo się „podufali” z państwem i już gadają na państwa. Wujostwo bagatelizowali sprawę, żeby nie pokazać, jak ich ubodła. Potem rozeszli się i dyskretnie szukali Miętusa. Zygmunt zagadał do Józia na temat bab - mówił, że lubi czasem taką zwykłą babę, że go Henryś Pac tym zaraził. Bał się, czy służba nie wygadała o jego „gdowie” Józefce, z którą czasem spotykał się w krzakach nad jeziorem. Państwo ścigali Miętusa, ale w zasadzie w miejscu, opieszale. Tymczasem przegonione z drzewa dzieci chłopskie gapiły się na nich przez sztachety. A cały tutejszy lud był odwieczny i nienaruszony, pełen mocy. Tak, że państwo, mimo pozorów władczości, byli właściwie pod jego opieką. Powoli szli przez podwórze.
Miętus wynurzył się z lasu z lokajczykiem u boku. Kręcił się koło niego i w oczy mu zaglądał, a parobek kpił sobie z niego. Miętus wtykał mu w rękę złotówki, a parobek dawał mu kuksańce. Uciekł, gdy zobaczył państwa. Miętus przyznał, że bra...ta się z nim. Wujowi wypomniał, że ten wlazł na gajowego. Zygmunt chłodno stwierdził, że wywalą Walka na pysk. Nie odpowiedzieli Miętusowi - mścili się na Walku. Miętus pobiegł z las, Józio za nim. Biegli na Zosię, która zbierała grzyby - zaczęła uciekać, a oni za nią. Miętus potknął się. Gwarą mówił, że do domu nie wróci i rozpaczał, że „wyrzucoć chcom Walka”.
Józio zamknął go w pokoju. Zosia wróciła ledwie żywa, zaziębiona. Walek ma od jutra odejść. Zygmunt zaznaczył, że nie czyni Józia odpowiedzialnym za wybryki „pana Miętalskiego”, choć powinien staranniej dobierać przyjaciół. Jutro o 9 mieli wyjechać do Warszawy, a kolację mają zjeść u siebie na górze. To mówił w imieniu rodziców. Od siebie dodał, że inaczej ukaże Miętusa za obrazę ojca i siostry - należy wszak do „korporacji Astoria”. Chciał zdyskwalifikować policzkiem twarz, która brała od gminu po mordzie. Chciał ją usunąć z listy pańskich twarzy. Wuj na to odparł, że takiemu chłystkowi wystarczy po pupie dać.
Parobki z folwarku przyszły gzić się do dziewek kuchennych. Gdy wuj wychylił głowę przez lufcik, ktoś rzucił kamień i zaśpiewał: „Hej, bierze pon po gębie!”. Wuj w milczeniu wyjął rewolwer, ale ciocia zjawiła się i kazała mu go odłożyć. Zbagatelizowała go tak jak on przed chwilą pogróżki Zygmunta. Józia odprawiła z cukierkami, nazywając całe zdarzenie zabawą z chłopami, dziecięcą fascynacją chłopomanią. Zygmuntowi kazała zmierzyć sobie puls.
Miętus siedział na podłodze z głową w ramionach i powtarzał chłopskie słowa bez sensu, lamentując. Nie chciał wyjechać i zostawić Walka. Jeśli by go z dworu wygonili, to zamieszkałby u starki Zygmunta (u tej wdowy). Na zewnątrz wuj strzelał na postrach. Ciocia szybko dała mu cukierki, szaliczek i wciągnęła do domu, ale huk już się rozszedł.
Józio postanowił uciekać, i nawet już zgodził się zabrać Walka. Po północy Józio wyszedł cichaczem po Walka. W zasadzie to powinien porwać Zosię, a nie jakiegoś parobczaka. Po drodze zobaczył dziurę, którą zrobił siekierą w podłodze, gdy był mały. Ciocia wtedy przybiegła, a on ją ciachnął w nogę. Dopadło go trojakie dzieciństwo - wyprawo po lokajczyka, wspomnień i pańskości (jako pan też był dzieckiem). Dwór wiejski to miejsce, gdzie państwo i lud wzajemnie trzymają się w dziecku. Jedynym męskim rozwiązaniem okazało się porwanie Zosi. Dotarł jednak do parobka, najpierw go namawiał do ucieczki, a potem trzasnął przez ścierkę gębę, żeby nie było hałasu. Usłuchał, choć ścierka wzbudziła w nim wątpliwość - gmin nie lubi odchyleń od normy. Wszedł wuj. Poczuł parobka blisko siebie, choć go w ciemności nie widział. Stanął i to unieruchomienie nie pozwalało mu zrobić kolejnego ruchu. Bał się. Nadchodził Zygmunt, a oni nie mogli drgnąć. Zygmunt zrobił krok w ciemność i też zastygł z pytaniem „jest tu kto?” na ustach - jak wcześniej ojciec. Józio zrobił krok za portierę, ale tamci nadal trwali w ciszy. Wszedł Franciszek ze światłem i wszyscy wystąpili - wuj frontem do parobka i Zygmunt głębiej w pokoju. Zygmunt zaczął się tłumaczyć, że słyszał kroki, krzyczał na Walka, pytając, co tu robi. Franciszek odpowiedział za parobka - chciał grypsnąć srebro stołowe. Wszystkim, nawet Walkowi, zrobiło się raźniej. Wuj już nie lękał się zbliżenia - kazał Walkowi podejść i trzasnął go w twarz. Zygumnt też go zaczął bić. Walek powiedział, że nie kradł, ale to ich tylko rozjuszyło - wuj tłukł głową Walka o blat kredensu. Bijąc parobka, dziedzic forsował siebie, by parobek nie śmiał się bra...tać. Ciocia stanęła w progu, ale zamiast załagodzić, uśmiechnęła się i wycofała. Udała, że jej nie ma.
Panowie na koniec zapalili i posłali Walka po wytrawną starkę. Po paru kieliszkach zaczęli tresowanie Walka na lokajczyka - rozkazywali mu non stop, krzycząc „co pan każe, sługa musi”. Józio wstydził się krzyknął i przerwać ten kicz. Mimo woli śmiał się. Miętus pojawił się w drzwiach z piskiem: „Puscajta go!”. Za oknami tłum patrzył z poszanowaniem jak państwo tresują Walka. Panowie chcieli dać Miętusowi po pupie, ale jego zbratanie ośmieliło Walka i grzmotnął po mordzie Konstantego. Pękła mistyczna klamra! Niedojrzałość rozlała się wszędzie, zapadła ciemność - kamień stłukł lampę. Lud stracił szacunek, wdarł się do pokoju i zaczął się „bra...tać”. Ciotkę też wciągnęli do kupy.
Józio, boso wciąż, wybiegł na pole. Księżyc zmienił się w pupę dziecięcą. Józio spotkał Zosię i razem uciekli. Noc spędzili na łączce. Należałoby pójść do najbliższego dworu po pomoc, ale Józio nie umiałby opowiedzieć, co się stało. Przyjął więc dojrzalszą wersję - porwania i ucieczki z domu rodziców. Oświadczył się więc Zosi, a ona zmobilizowała się i pokochała go. Opłotkami szli na stację. Pokrzepili się mlekiem przydrożnej krowy. Józio musiał podtrzymywać rozmowę miłosną. Nad nimi żarzyła się na niebie pupa. Zosia dotąd była specjalistką od czekania (dlatego chorowała na zęby, bo się nadawała do poczekalni dentystycznej :)), a teraz zaczęła rozwijać swe wdzięki i zwierzać się swemu ukochanemu. A Józio musiał jej przytakiwać, zaprzeczać, kiedy narzekała, że nie jest ładna, podziwiać, tulić. Po bokach ścieżki rosły anemiczne pierwiosnki, drzewa karłowate przypominały raczej grzyby. Nic nie było oddzielone, wszystko się ze sobą łączyło w grząską maź. Zosia przywiodła go do „swojej okolicy”. Józio zasypiał, myśląc, że musi być dla Zosi niedobry. Ale nie mógł - był tu sam z nią i pupą. Pragnął pomocy trzeciego człowieka. Ale Zosia podała mu swoją gębę i musiał ją ucałować.
Przed gębą nie ma ucieczki, jak tylko w inną gębę. Przed człowiekiem można się schronić tylko w innego człowieka. A przed pupą w ogóle nie ma ucieczki. „Ścigajcie mnie, jeśli chcecie. Uciekam z gębą w rękach”.
Koniec i bomba
A kto czytał, ten trąba!
W. G.
10