AA Cor Celatum 1-11, różne


Ukryte serce Cor Celatum

Rozdział pierwszy

Godziny odwiedzin

Nie tak powinno być.

To zaledwie przeczucie, majaczące gdzieś w głębi jego umysłu, jednak ma wrażenie, że nie jest ono całkowicie nieuzasadnione, zważywszy na to, gdzie się znajduje: w starej placówce ministerstwa, przekształconej z pomocą magii w szpital wojenny. Mówią, że został ranny podczas bitwy. Mówią, że miał szczęście, że przeżył. Mówią, że nazywa się Malfoy. Zna francuski wystarczająco dobrze, by przetłumaczyć swoje nazwisko i dojść do wniosku, że nie wróży ono nic dobrego.

Nie pamięta niczego ze swojego życia, ale nadal z łatwością posługuje się francuskim. To nie może być dobry znak.

Czasem zastanawia się cynicznie, czy Malfoy to jego prawdziwe nazwisko, czy też nazwał go tak jeden z uzdrowicieli, którzy zajmują się jego rekonwalescencją. Zdaje sobie sprawę z tego, że nigdy nie był wzorowym pacjentem, ale nie potrafi się zmienić. Irytują go pracownicy szpitala, którzy poszturchują go i przesuwają, zupełnie jak gdyby był jakimś przedmiotem. Czuje się sfrustrowany, bo nie może przypomnieć sobie niczego, co wydarzyło się wcześniej niż przed miesiącem. Nuży go leżenie w łóżku i wpatrywanie się wciąż w te same cztery ściany, męczą próby pobudzenia pamięci. Jest samotny.

Wysoka rudowłosa uzdrowicielka mruknęła do niego wczoraj, że być może błogosławieństwem jest to, że nie pamięta wojny. Wie natomiast, że był ranny — lewą część jego klatki piersiowej przecina bowiem szeroka szrama, szpecący ślad po oparzeniu o niesymetrycznym, wypukłym kształcie, przypominający chmurkę namalowaną niewprawną dziecięcą ręką. Ranę wyleczono, pozostała jednak ciemna, brzydka blizna, odcinająca się wyraźnie od bladej skóry, na wysokości serca.

Uzdrowicielka o ognistych włosach ma drobne, delikatne rysy twarzy i przepełnione zmartwieniem oczy. Wydaje mu się, że jej nazwisko to Wiewióra, czy coś równie nieodpowiedniego. Gdy ma dyżur, patrzy na niego z niepokojem i niechętnym współczuciem. Chciałby ją zapytać, czy go zna, czy znała go, zanim to wszystko się wydarzyło, ale tego nie robi. To jej wahanie — nieznaczne, lecz zauważalne — nim wejdzie do jego pokoju, delikatne marszczenie brwi, gdy wypowiada jego nazwisko — to sprawia, że tak naprawdę nie chce poznać odpowiedzi na swoje pytanie.

Dzisiaj przyprowadziła kogoś ze sobą. Nie jest to jednak kolejny uzdrowiciel czy magomedyk, ale chudy, kościsty mężczyzna w wymiętych aurorskich szatach. Nie rozumie, dlaczego chce się z nim spotkać auror — a przynajmniej, dlaczego teraz. Rozmawiał już z wieloma, podano mu Veritaserum, przesłuchiwano raz po raz, ale nie jest w stanie powiedzieć im czegokolwiek, dobrego czy złego. Jego wspomnienia zostały wymazane. Tak więc trzymają go na oddziale, mimo Znaku na ramieniu. Nikt nie wyjaśnił mu jego znaczenia, ale zauważył, że na jego widok pracowników szpitala przebiegają dreszcze. Czasem czuł też przeszywający ból promieniujący ze Znaku. Wie, że to również nie oznacza nic dobrego.

Auror przysuwa krzesło do jego łóżka, jedną ręką powoli odsuwając z czoła kosmyk niesfornych czarnych włosów. W jego okularach odbija się jaskrawe światło szpitalnych żarówek. Wygląda na zmęczonego, twarz ma naznaczoną zmarszczkami, ale mimo to spogląda na niego nieugiętym wzrokiem.

— Draco Malfoy — mówi auror.

— Tak mi powiedziano — odpowiada.

Auror siada wygodniej na krześle i przesuwa dłońmi po metalowych oparciach.

— Słyszałem, że tu jesteś — zaczyna powoli — ale zobaczenie cię naprawdę jest dla mnie lekkim szokiem.

Malfoy krzywi się.

— Czyli zazwyczaj nie można na mnie polegać?

W oczach aurora odbija się powaga, a na jego twarzy pojawia się coś, co można by wziąć za wyraz bólu.

— Nie — zaprzecza. — Jeśli miałbym wymienić jedną, charakterystyczną dla ciebie cechę, powiedziałbym właśnie, że w pewien szczególny sposób można na tobie polegać.

Malfoy marszczy brwi z zakłopotaniem.

— Więc mnie znasz. Jesteśmy przyjaciółmi?

Auror wzdycha, z jakiegoś powodu wydaje się smutny.

— Nie — mówi w końcu. — Nie powiedziałbym, że kiedykolwiek byliśmy przyjaciółmi.

— Więc kim? — pyta Malfoy. — Sąsiadami? Braćmi? — Waha się przez chwilę. — Kochankami?

Auror, słysząc te słowa, porusza się niespokojnie i z zakłopotaniem zerka na przeglądającą kartę Malfoya młodą uzdrowicielkę.

— Nie — odpowiada i odchrząkuje. — Kolegami ze szkoły. To wszystko.

Malfoy zamyka oczy i odchyla głowę.

— Widzisz? Nawet tego nie pamiętam. — Wskazuje ręką uzdrowicielkę. — Wiewióra, na przykład, mogłaby być moją siostrą czy żoną, a i tak bym o tym nie wiedział.

Uzdrowicielka wydaje cichy okrzyk i wypuszcza z rąk podkładkę z kartą, która upada na podłogę z głośnym stukotem. Jego uwadze nie umyka wyraz bólu przebijający z jej oczu, gdy pośpiesznie opuszcza pokój. Malfoy powoli odwraca się w stronę aurora, również spoglądającego na drzwi, przez które wybiegła dziewczyna.

— Co takiego powiedziałem?

Auror kręci głową.

— Straciła dwóch braci podczas wojny. — Jego głos stał się ochrypły. — Trzeci jest piętro wyżej, na oddziale zaklęć nieuleczalnych. — Słowa zamierają mu w gardle i przerywa na chwilę, by złapać oddech. — Raczej nie ma dla niego nadziei — kończy.

— Och. — Malfoy spogląda w dół, skubiąc długimi palcami skraj koca. — Przykro mi.

— No cóż — auror bierze następny głęboki wdech — to był dla wszystkich ciężki cios. Ron zastępuje mi brata, którego nigdy nie miałem. — Jego kłykcie bieleją, przez co jeszcze bardziej wyróżniają się na tle opalonej skóry. — Gdy umiera tyle osób, rok po roku, myślisz, że zaczynasz się do tego przyzwyczajać. — Przełyka ślinę. — Ale tak się nie dzieje. — Malfoy unosi wzrok, napotykając spojrzenie drugiego mężczyzny, przeszywające go na wskroś. — Tak nie jest.

Przez dłuższą chwilę spoglądają sobie w oczy. Potem auror ucieka wzrokiem w bok.

— Jak się nazywasz? — pyta nagle Malfoy.

Auror patrzy na niego z zaskoczeniem.

— Och. No tak. Potter. Harry Potter.

Jego nazwisko w pewien sposób brzmi dobrze, właściwie. Melodyjnie. Malfoy powtarza je bezgłośnie, po czym zastanawia się przez chwilę.

— Myślę, że miło mi cię poznać. — Wyciąga przed siebie dłoń.

Między brwiami Pottera pojawia się zmarszczka, a on sam wygląda tak, jakby kartkował mentalnie jakąś książkę — i to raczej niezbyt przyjemną. Chwyta jednak wyciągniętą rękę Malfoya. Dłoń Pottera jest ciepła i sucha, pomarszczona i większa, niż można by się spodziewać, biorąc pod uwagę szczupłą budowę jego ciała, a uścisk silny. Malfoy z trudem powstrzymuje niewytłumaczalną chęć przekształcenia tego zwykłego uścisku dłoni w zawody, w pokaz siły, chęć ściśnięcia tak mocno, by spowodować ból. Co i tak byłoby próbą nadaremną, stwierdza w duchu, jako że palce Pottera, z odciskami i małymi śladami po oparzeniach, są grubsze niż jego. Malfoy zdaje sobie sprawę, że są to dłonie człowieka nawykłego do ciężkiej pracy i podejmowania ryzyka. Dłonie, które mówią o Potterze coś zupełnie innego niż jego opanowany wyraz twarzy i skryte w cieniu oczy. Harry Potter jest człowiekiem pełnym sprzeczności. Wzbudza to zainteresowanie Malfoya, który w końcu niechętnie puszcza rękę aurora. Gdy ich skóra przestaje się stykać, wydaje mu się, jakby w pokoju zrobiło się chłodniej.

Patrzą na siebie przez kilka pozornie niekończących się sekund, aż Potter oznajmia nagle:

— Muszę iść.

— Tak szybko? — pyta Malfoy i natychmiast gani się w myślach za to, że pozwolił sobie na okazanie zawodu. Potter wpatruje się w niego z uwagą. — Cóż, po prostu niewiele osób mnie odwiedza. Przynajmniej takich, które nie przychodzą tu z obowiązku.

Potter odwraca wzrok z nieobecnym wyrazem twarzy.

— Tak sądziłem. — Z powrotem patrzy Malfoyowi w oczy. — Wrócę — dodaje, zaskakując samego siebie.

— To obietnica? — pyta Malfoy, nim zdąży się powstrzymać.

Potter nieruchomieje, a jego twarz przybiera dziwny wyraz.

— Myślę, że tak — odpowiada tonem wręcz wyzywającym.

Malfoy obrzuca go zaintrygowanym spojrzeniem, zastanawiając się, dlaczego Potter wydaje się spięty, jakby przygotowywał się do walki.

— To dobrze — mówi, zauważając, jak auror marszczy brwi ze zmieszaniem, które szybko ukrywa. — Cieszę się — dodaje, podtrzymując przez kilka chwil spojrzenie Pottera, dopóki drugi mężczyzna nie wstanie, kierując się ku drzwiom.

Po wyjściu Pottera i krótkiej wizycie uzdrowicielki Malfoy zapada w sen. Śni o kamiennych wieżyczkach, ognistoczerwonym zachodzie słońca i pogoni w przestworzach za odzianą w czerwoną szatę postacią na miotle.

Jednak gdy budzi się kilka godzin później, sen umyka mu, rozpływając się niczym mgła w powietrzu.

***

Przed wyjściem ze szpitala Harry Potter decyduje się wstąpić do Ginny Weasley, żeby upewnić się, czy u niej wszystko w porządku. Krocząc jasno oświetlonymi korytarzami, słyszy jęki bólu, cichy odgłos kroków na podłodze pokrytej terakotą, delikatny szum używanej tu magii. Każdy mijany pokój wypełniają ranni w wojnie, której źródeł należy szukać w wydarzeniach sprzed wielu lat, gdy większości z nich nie było jeszcze na świecie. I której końca nie widać. Najlepszym argumentem przeciw wojnie, myśli Harry, jest pokazanie, jakie zbiera żniwo w ludziach. Niezliczeni czarodzieje i czarownice przychodzili tu i odchodzili. Niektórzy powracali do zdrowia, a niektórych czekał inny los. Byli wśród nich przyjaciele Harry'ego. A także, stwierdza z namysłem, jego wróg.

Na korytarzu pomiędzy salami udaje mu się złapać Ginny. Dziewczyna posyła mu zmęczony, choć ciągle śliczny uśmiech. Od czasu do czasu Harry czuje ukłucie żalu, że nie udało im się stworzyć jakiejś cieplejszej relacji i to jest właśnie jedna z tych chwil. Harry nie zna zbyt wielu ludzi tak odpornych jak Ginny Weasley.

— Przepraszam, że uciekłam.

— Nie masz za co przepraszać. Wiem, jakie to dla ciebie ciężkie — odpowiada, delikatnie ściskając jej dłonie.

— Mimo wszystko? — mówi, spoglądając na niego surowo. — W pracy muszę kontrolować swoje emocje. Jak my wszyscy. — Wskazuje dłonią dookoła. — Niełatwo jest patrzeć, jak twoi bliscy cierpią i umierają każdego dnia. Każdy z nich wyrywa kawałek ciebie. — Drugą ręką dotyka jego ramienia. — Myślę, że u ciebie jest podobnie.

— Tak — odpowiada.

— Robimy to, co możemy. — Jej dłoń coraz mocniej zaciska się na jego ramieniu.

Przez chwilę patrzy w jej brązowe oczy i zdaje sobie sprawę z tego, jak bardzo kocha tę kobietę. Nie jak kochankę, nie. Jest jednym z niezmiennych elementów jego życia, dającym mu zawsze oparcie. Spontanicznie przytula ją do siebie, a ona tylko opiera policzek o jego ramię i zdaje się, że oddychają w jednakowym tempie. Ginny odsuwa się nagle, pytając:

— Wrócisz?

— Spróbuję wykroić w pracy tyle wolnego czasu, ile tylko się da — mówi przez ściśnięte gardło. — Ciężko jest przebywać tu i wiedzieć, że nic nie mogę zrobić. Ale nie mógłbym tu nie być. Nawet jeśli on nie zdaje sobie sprawy z mojej obecności.

— Modlę się o jakiś cud. — Ginny opuszcza głowę.

— Jak my wszyscy, Gin — mówi i delikatnie gładzi ją po ramieniu.

— Tęsknię za nim — szepcze. Słychać, jak jej głos łamie się od napływających do oczu łez.

— Ja również. — Nagle w jego umyśle pojawiają się wspomnienia związane z Ronem, zacząwszy od pierwszego przelotnego, pełnego obaw spojrzenia w pociągu do Hogwartu, do tego pamiętnego dnia, miesiąc temu, kiedy wszystko się zmieniło. Harry nie chce nawet myśleć, że ich przyjaźń mogła skończyć się w ciągu paru tygodni, dni, a nawet godzin. To nie Ron miał odejść pierwszy.

— Wrócę, jak tylko będę mógł — obiecuje Harry, lecz w głębi duszy wie, że to nie ma większego znaczenia. Jego obecność tutaj nie zrobi żadnej różnicy. Ron jest w śpiączce, a lekarze nie są ani trochę bliżej rozwiązania zagadki, co jest przyczyną jego stanu. Obraz Rona zostaje zawieszony gdzieś w wyobraźni. Harry wie, że będzie cały czas powracał do szpitala, by przeklinać i opłakiwać.

Ginny tylko kiwa głową i na pożegnanie dotyka jego rękawa, potem odwraca się i wraca do swojej pracy. Harry patrzy, jak odchodzi sprężystym, zdecydowanym krokiem, z wyprostowanymi ramionami, sugerując, że może samą siłą woli sprawić, iż jej pacjenci wrócą do zdrowia — jeśli to będzie konieczne. Szanuje determinację Ginny, która pracuje tak samo ciężko, jak aurorzy, by wygrać ze złem.

Harry Potter garbi się i wsuwa dłonie do kieszeni, a po chwili zmierza już ku wyjściu ze szpitala, na złośliwe piękne słońce.

***

Następnego wieczora Harry po raz kolejny siedzi na krawędzi łóżka Rona. Oficjalnie goście nie powinni zostawać do tak późnej godziny. Jednak on już dawno temu zaakceptował to, że reguły nie obowiązują Harry'ego Pottera i nie miał żadnych oporów, by z tego korzystać. Jego godziny odwiedzin są czasami dziwne, ze względy na nieregularny tryb pracy. Cały wolny czas spędza tutaj, obserwując cichą, piegowatą twarz przyjaciela. Po prostu rozmawiając. Te jednostronne rozmowy często są bolesne i czasami przyłapuje siebie na tym, że wyobraźnia podsuwa mu odpowiedzi Rona. Wręcz rozpaczliwie tęskni za jego żartami i nonszalancją. Wewnętrzne dialogi są jedynie nędznym substytutem.

— Trzy ataki dzisiaj — opowiada, siedząc z łokciami opartymi na kolanach, jednocześnie masując sobie skroń. — Kolejnych czternastu śmierciożerców w Azkabanie, oczekujących na proces. Jednak ciągle to tylko kropla w szklance wody.

— Jednak to o czternastu czarodziei mniej, którzy mogliby zabić niewinnych ludzi, prawda? — W wyobraźni prawie słyszy odpowiedź Rona.

— Tak, sądzę, że masz rację, jeśli przyjąć, że zostaną skazani.

— Są jakieś dowody przeciwko nim?

— Tak, oczywiście, że mamy dowody. — Przeczesuje palcami włosy, sprawiając, że wyglądają na bardziej rozczochrane niż zwykle. — Jednak to nic nie znaczy. Wiesz, jak niepewne są takie procesy. Sfałszowane dowody. Zastraszeni świadkowie i, na Merlina, można by powiedzieć, że ława przysięgłych nie istnieje w tym momencie.

— Niech sądy same zadbają o siebie, ty masz już i tak wystarczająco dużo na głowie.

— Masz rację. Wiem, że masz rację. — Kładzie rękę na dłoni Rona, ściskając ją delikatnie. — Wiem, że nie chciałeś, żebym został aurorem.

— Nikt z twoich bliskich tego nie chciał, Harry.

— Tak, nikt z was. Jedynymi ludźmi, którzy byli podekscytowani moją decyzją, są sami aurorzy i śmierciożercy, którzy próbują mnie zabić.

— Zawsze uważałem, że miałeś pociąg do niebezpieczeństwa.

Harry uśmiechnął się krzywo.

— Fetysz niebezpieczeństwa? Bardziej życzenie śmierci, czasami tak myślę.

— Dlaczego tak jest, Harry? Dlaczego ustawiasz się na linii ognia, jak teraz? Nigdy tego w pełni nie rozumiałem.

— Jak ktokolwiek może to rozumieć, skoro sam tego nie wiem? — Pochyla głowę.

— Chłopiec wybawca.

— Chłopiec wybawca? Stać cię na coś więcej, niż tylko rzucanie bzdurnymi cytatami, Ron — śmieje się smutno.

— Jeśli to jest coś, w co społeczeństwo chce wierzyć.

— Do czasu. — Na chwilę zamyka oczy. — To nigdy nie byłem ja.

— Dlaczego więc dołączyłeś do aurorów, skoro są inne możliwości walki z Sam-Wiesz-Kim?

— Jak w służbach specjalnych, o tym myślisz?

— Między innymi.

— I wtedy byłbym w jakimś niewykrywalnym miejscu, tak jak Hermiona, i nawet nie wiedziałbym o tym, że zostałeś ranny. — Uniósł brwi, a drobna zmarszczka uformowała się między nimi.

— Uch, to cios poniżej pasa, przyjacielu.

— Przepraszam — mówi zmartwionym głosem. — Przepraszam. To tylko… Nie mógłbym być w wywiadzie.

— Dlaczego nie?

— Wtedy jest się zbyt daleko od centrum wydarzeń, a ja czasem czuję potrzebę działania— Tak, byś mógł spojrzeć wrogowi w oczy?

— Coś w tym stylu, tak sądzę. — Wzruszył ramionami, nie mając ochoty zbyt dokładnie analizować swoich motywów. — To, co cię napędza, to zemsta?

— Zemsta, interesujące określenie. — Wzdycha cicho.

— Interesujące dla tych, którzy w ostateczności do niej dążą.

— Myślisz, że moim celem jest zemsta? — zastanawia się. — A co stało się ze szlachetnym pokonywaniem zła i przywracaniem bezpieczeństwa wśród magicznej i mugolskiej społeczności?

— Och, oczywiście, że tego także chcesz. Ale jesteś Harrym Potterem.

— Jestem Harrym Potterem — stwierdza znudzonym głosem — i kiedy jest się Chłopcem, Który Przeżył, żadna bitwa z siłami zła nie jest bezosobowa.

Głos Rona tym razem nie odpowiada, a Harry siedzi w otaczającej go ciszy, wsłuchując się w oddech przyjaciela i obserwując wzrastające cienie w znikającym świetle dnia.

— Twoje okno wychodzi na wschód — mówi.

— Wspominałeś o tym już wcześniej. Nie robi mi to za dużej różnicy, skoro i tak tego nie widzę, prawda?

— Jeżeli się obudzisz, będziesz mógł podziwiać wschód słońca.

Harry prawie słyszy niezbyt grzeczną odpowiedź Rona.

— Wiem, wiem. — Chichocze. — Wczesny ranek nie jest twoją ulubioną porą dnia.

— Mało powiedziane. Nigdy nie rozumiałem, jak mogłeś znosić to wczesne wstawanie, będąc w szkole.

Harry pośpiesznie przenosi wzrok na okno.

— Lubię wschody słońca. Znajduję w nich pocieszenie.

— Jak?

— Są jak obietnica. Każdy wschód jest obietnicą czegoś nowego i potwierdzeniem, że zawsze nastanie nowy dzień — mówi niskim głosem.

— Mój przyjaciel, filozof.

— Czasami miałem wrażenie, że świty były jedynymi rzeczami, z których czerpałem przyjemność. — Harry uśmiecha się, jednak w jego oczach nie ma ani grama radości.

— A czym jest zachód?

— Zachód jest zdradą — odpowiada chłodno Harry.

***

Po raz kolejny kierując się w stronę wyjścia, zatrzymuje się przy pokoju Dracona Malfoya i opanowuje mały dreszcz ulgi, gdy znajduje tam pogrążonego we śnie mężczyznę. Promienie słońca wpadają długimi złotymi pasami przez okno od zachodniej strony, rozświetlają jego jasne włosy, jednocześnie tworząc złotawą aureolę wokół jego spokojnej twarzy. Część pokoju w pewien sposób jest zacieniona, więc Harry przystaje właśnie tam i przygląda się jego ostrym rysom, kiedy śpi. Żadnego uśmieszku, zmarszczenia brwi, nawet zdziwienia. Wydaje mu się dziwnym widzieć Malfoya tak spokojnego. Oczywiście niechętnie przyznaje się do tego, że nie pierwszy raz widzi go w takim stanie.

Opiera się o ścianę i zalewa go fala uczucia. Nie chce przyznać, że to mógłby być ból.

— Niech cię szlag — cedzi przez zaciśnięte zęby. — Niech cię szlag. — Bezsilnie zaciska dłonie w pięści, nogi uginają się pod nim i powoli osuwa się na podłogę. Siedzi z kolanami przyciśniętymi do piersi, opierając głowę na zaciśniętych dłoniach. Opuszkami wyczuwa brzegi blizny, a powietrze dookoła jest ciepłe i pachnie środkami dezynfekującymi.

— Niech cię szlag — szepcze. — Jak możesz nie pamiętać?

Rozdział drugi

Nieobecność

Ginny Weasley wciąż czasami śni na jawie o Harrym Potterze, ale bardziej z przyzwyczajenia niż z jakichś innych powodów. Odkąd skończyła dziesięć lat, był stałą częścią jej życia — pierwszym zauroczeniem, chłopakiem i w końcu bratem. Jej nastoletnia fascynacja dawno już przyblakła i nawet ten związek, który jeszcze w Hogwarcie próbowali stworzyć, jest niczym więcej, jak tylko odległym wspomnieniem — sympatii, odrobiny pasji i rozstania w przyjaźni. Tych kilka pocałunków, które dzielili, teraz wydaje się być wspomnieniem zupełnie innej osoby. Czasem, kiedy do nich dochodziło, miała wrażenie, że nic nie czuje, jakby była tylko przedmiotem, bezosobowym odbiorcą — i tak było po obu stronach. Praktycznie nie jest jej żal, że nastąpił koniec, ale wciąż nawiedza ją swego rodzaju sentyment, gdy w głowie pojawiają się wspomnienia lat sprzed wojny — zanim śmierć zaczęła zbierać swoje żniwo. Nim Harry zamknął się w sobie, a Ginny przekonała się, że na miłość nie ma gwarancji.

Czasem pogrąża się więc we wspomnieniach. Wystarczy widok konkretnego odcienia czerwieni, by przywołać obraz falujących na wietrze szkarłatnych szat do quidditcha gryfońskiej drużyny, lub unoszący się powietrzu zapach świeżej i bujnej zieleni, by przypomnieć chwilę, w której po raz pierwszy ją pocałował — tak słodko, w wakacje przed jej szóstą klasą, pod drzewem na tyłach Nory. Syczący dźwięk przywodzi na myśl wężomowę, ogromną chłodną komnatę i dzień, w którym Harry odegrał na żywo wszystkie jej dziewczęce marzenia o chłopcu-bohaterze.

Już dawno temu wyrosła z tych marzeń.

Czasem Ginny zastanawia się nad tym, w jakim stopniu Harry przyczynił się do tego, że w ogóle zainteresowała się magomedycyną — z całą pewnością chłopiec mający tendencje do wiecznego wystawiania się na niebezpieczeństwo będzie potrzebował dużo medycznej opieki w ciągu swojego życia. Na początku kierowały nią czysto egoistyczne pobudki, by mogła utrzymać Harry'ego całego i zdrowego. Jednak potem pokochała to, co robi — uzdrawianie, naprawianie, konkretną wiedzę, naukę i sztukę — i przychodziło jej to z łatwością, jak jakiś wcześniej nieodkryty talent, zupełnie jak umiejętność warzenia eliksirów. Próbowała przewidzieć wspólną przyszłość z Harrym — gdyby wybrał posadę w Hogwarcie, mogłaby rozpocząć staż u pani Pomfrey, jeśli zdecydowałby się na profesjonalny quidditch, może zostałaby magomedyczką sportową, a kiedy postanowiliby się ustatkować, otworzyłaby własną praktykę.

Oczywiście, wojna zmieniła jej marzenia. Jednak najpierw zrobił to Harry.

Minął tydzień od jego ostatniej wizyty w szpitalu, zauważa w myślach, równocześnie badając ranę oparzeniową Draco Malfoya. Odkąd Ron tu leży, nigdy nie robił takich długich przerw pomiędzy wizytami. Tylko coś poważnego mogło go powstrzymywać i mimo że Ginny wie, iż Harry'ego by to tylko zirytowało, martwi się o niego.

— Co się stało z twoim przyjacielem? — pyta nagle Malfoy. Zaskoczona podnosi wzrok i spogląda na niego.

— Moim przyjacielem?

— Tym aurorem. Potterem.

— Och, nie... nie wiem. — Ginny mruży oczy. — A dlaczego się nim interesujesz?

Malfoy wzrusza ramionami i nawet bez koszuli, tak jak teraz, gest ten wychodzi mu niezwykle elegancko.

— Mówił, że wróci, lecz tego nie zrobił. Zastawiałem się, czy coś mu się nie przydarzyło.

— Czy przypadkiem nie został zabity? — pyta Ginny, czując ogarniającą ją złość. On mierzy ją przeszywającym spojrzeniem.

— Tam wciąż toczy się wojna, o ile się nie mylę.

Wpatrują się w siebie przez kilka długich sekund, po czym Ginny marszczy czoło i wraca do badania rany na jego klatce piersiowej.

— Nie wiem, gdzie się teraz znajduje — mówi, nakładając mało delikatnie maść leczniczą. — Nie jestem jego niańką.

— Myślałem, że może jesteś. — Ginny spogląda na niego ostro, a on unosi brew. — A przynajmniej sympatią.

— A jednak nie. I tak w ogóle to nie twój interes. — Nagle Malfoy uśmiecha się promiennie.

— Nieco drażliwy temat?

Ginny potrząsa głową, by usunąć sprzed oczu zbłąkany kosmyk, i wbija w mężczyznę ostre spojrzenie.

— Nawet nie próbuj zaczynać rozmowy na temat, o którym nie masz bladego pojęcia.

On opuszcza na chwilę wzrok, po czym ponownie na nią spogląda.

— Sedno w tym, że na wiele tematów nie mam teraz żadnego pojęcia.

Ginny czuje, jak ogarnia ją zmęczenie, a na twarz wypełza ten znużony wyraz, na widok którego jej lustro zaczyna cmokać z niezadowoleniem, mówiąc „Kochaniutka, potrzebujesz snu. Albo raczej urlopu.” Jednak od dwunastu lat nikt nie brał urlopu, a ona wie, że szczytem egoizmu jest samo myślenie o nim, mimo świadomości, że jej dwadzieścia pięć lat to za mało, by na twarzy pojawiły się takie zmarszczki. Wzdycha i zaczyna ponownie nakładać maść.

Żadne z nich więcej się nie odzywa.

*

Następnego wieczora Harry pojawia się w szpitalu, a Ginny wie, że lepiej nie prosić o wyjaśnienia. Mija ją na korytarzu, dotykając jej dłoni swoją własną w ramach powitania, lecz nie odzywa się ani słowem. Ginny przygryza wargę, a Harry znika za rogiem, kierując się do pokoju Rona. Niektórzy uzdrowiciele ze skrzydła Klątw Nieuleczalnych szeptali, że Harry prowadzi jednostronne konwersacje z jej bratem, trwające czasem i kilka godzin. O dziwo, wcale nie zaskakuje jej to, że Ron, nawet pogrążony w śpiączce, ma prawo do dłuższych rozmów z Harrym niż ona.

— Czołem, Ginny. — To powitanie wypowiedziane cichym i pełnym rezerwy głosem wyrywa uzdrowicielkę z zamyślenia.

Odwraca się i jej oczom ukazuje się Tonks, z twarzą umazaną kurzem, ciemnymi, sterczącymi na wszystkie strony włosami, pełnym napięcia uśmiechem i podkrążonymi oczami.

— Tonks — wita ją i w następnej sekundzie mruży oczy. — Ty krwawisz.

— Tak? — dziwi się Tonks, natychmiast podnosząc rękę do twarzy. Szukając zranienia, pozostawia palcami jeszcze ciemniejsze ślady.

— Chodź — mówi Ginny — i pozwól mi się tym zająć. — Wpycha Tonks do pustego pokoju badań i sadza na krześle, nim aurorka zdąży przewrócić coś ważnego. Uzdrowiciele do dziś wspominają dzień, w którym uszkodziła pojemnik Smut-Q-Giń i całe skrzydło Zaburzeń Emocjonalnych musiało być ewakuowane, a sama Tonks jeszcze przez wiele dni po tym wypadku miała niekontrolowane napady dzikiego śmiechu. Zwilża ręcznik i zaczyna ścierać brud z twarzy Tonks. Kobieta zamyka oczy, a Ginny, obmywając ją delikatnie, zauważa, jak młodo aurorka wygląda. Ma już nieco ponad trzydzieści lat, twarz pełną drobnych blizn, starych i świeżych, ale wciąż wygląda dziewczęco i niewinnie. Ginny zastanawia się czasem, czy to nie dzięki temu, że metamorfożka może świadomie wpływać na swój wygląd. Tonks otwiera oczy i uśmiecha się do niej szczerze, a Ginny czuje się niemal zawstydzona myślami, że coś w aurorce mogłoby być fałszywe. Jak na ironię, dar Tonks umożliwia jej bycie kimś, kim tak naprawdę nie jest.

— Masz takie delikatne ręce — wzdycha Tonks. — Jak moja mama, gdy myła mnie po całym dniu zabawy nad brzegiem rzeki i wracałam do domu oblepiona błotem od stóp do głów. — Ten komentarz przywołuje na twarz Ginny nieco niechętny uśmiech.

— Nie uważałabyś mnie za delikatną, gdybym cię zlała, jak moich braci, gdy dorastaliśmy. — Tonks zaczyna śmiać się na głos, dając nieco alarmujące świadectwo rozbawienia w tej ponurej części skrzydła szpitalnego.

— Wściekłe pięści Ginny Weasley. Drżę ze strachu.

— Powinnaś — stwierdza Ginny, nakładając maść leczniczą na małe cięcie na skroni. Tonks syczy, czując pieczenie, a po chwili wzdycha z zadowoleniem, bo rana zaczyna się momentalnie zasklepiać. — Może nie rzucam się już na ludzi z pięściami — mamrocze Ginny, gładząc kciukiem świeżo zagojone cięcie. — Ale mam parę innych sposobów w zanadrzu.

Tonks zaciska palce wokół nadgarstka Ginny i spogląda na nią badawczo.

— Jakoś — odzywa się po chwili — w to nie wątpię.

Ginny rumieni się, opuszcza rękę i czując, jak opuszki palców Tonks delikatnie prześlizgują się po skórze jej nadgarstka, uwalnia rękę z luźnego chwytu. Odwraca się, by odłożyć ręcznik.

— Więc przyszłaś z Harrym? — pyta.

— Tak — odpowiada Tonks bez wyrazu. — Departament Przestrzegania Prawa Magicznego od miesięcy ścigał wysoko postawionego śmierciożercę i w końcu myśleliśmy, że mamy szansę go zgarnąć, ale... wszystko poszło nie tak. — Ginny odwraca głowę i przygląda się Tonks, która kontynuuje z zamkniętymi oczami i wyrazem bólu na twarzy. — Towarzyszyło mu dwunastu innych śmierciożerców i wzięli zakładnika. Nikt nie miał pojęcia albo nie kłopotał się nas o tym poinformować. — Uderza pięścią w stół. — Przysięgam, wywiad coraz bardziej nawala.

— Uważaj, co mówisz — ostrzega Ginny, a w jej głosie pobrzmiewa chłód. — Pracuje tam jedna z moich najlepszych przyjaciółek.

— Och, przecież wiesz, że nie miałam na myśli Hermiony! Chodziło mi o sposób przekazywania informacji. Coś się gdzieś posypało. Powinni nas ostrzec. Ktoś powinien o tym wiedzieć. A tak mamy osiem trupów, wliczając w to niewinnego czarodzieja, który po prostu znalazł się w złym miejscu o złym czasie.

Ginny podchodzi bliżej i kładzie rękę na ramieniu aurorki, która spogląda na nią z wdzięcznością.

— Przepraszam — mówi rudowłosa dziewczyna, na co Tonks zmusza się do uśmiechu.

— Ej, przecież to nie twoja wina, tak jak i winą Harry'ego nie jest to, że co rusz trafia w tak już na wstępie spartaczone akcje. — Kręci głową. — Ale upłynie wiele czasu, nim zechcę z powrotem postawić stopę w Irlandii. — Poklepuje rękę Ginny i wstaje. — Lepiej już pójdę. Zajęłam ci wystarczająco dużo czasu.

— Jestem uzdrowicielką, to moja praca.

— Merlin wie, że zawsze wymagałam wyjątkowo dużo twojej pomocy. — Tonks uśmiecha się cierpko.

— Cóż. — Ginny ponownie wzrusza ramionami, lecz tym razem z delikatnym uśmiechem. — Skoro masz tendencję do okaleczeń, dobrze, że chociaż jedno z twoich przyjaciół jest uzdrowicielem.

— Pamiętaj o tym, kiedy zorientujesz się, że przykleiłam się do ciebie na stałe. — Aurorka śmieje się głośno.

— Nie miałabym nic przeciwko — odpowiada Ginny z rozbawieniem i natychmiast delikatnie się rumieni, widząc w odpowiedzi na swoje słowa jeszcze szerszy uśmiech na twarzy Tonks.

— To dobrze — stwierdza kobieta. — Dobrze — dodaje, puszcza oczko i dotyka palcami nosa, krzywiąc się nieco w koncentracji. Po chwili pod jej ręką z cichym pyk pojawia się dokładna, co do ostatniego piega, replika małego, nieco zadartego noska Ginny. Uzdrowicielka zanosi się śmiechem, tylko trochę zawstydzona, że wciąż ją to bawi i nigdy nie znudziła się jej ta dziecięca zabawa.

— Uwielbiam słyszeć, jak się śmiejesz — szczerzy się Tonks, a samo to stwierdzenie wystarcza, by Ginny przypomniała sobie, kim jest, gdzie się znajduje i jak nieodpowiednim zachowaniem jest śmianie się teraz. Aurorka marszczy nos, prowokując ją jeszcze, ale Ginny tylko kręci głową. Tonks wypuszcza ze smutkiem powietrze, po czym chwyta rękę Ginny i gładzi kciukiem jej smukłe palce.

— Muszę iść — mówi, a po chwili delikatnie marszczy brwi. — Nie wiem, czy z Harrym wszystko w porządku. Mogłabyś z nim porozmawiać? — Ginny próbuje uwolnić swoją dłoń, ale Tonks jej na to nie pozwala.

— To bezcelowe — mówi uzdrowicielka. — Harry nigdy z nikim nie rozmawia na temat tego, co go dręczy. — Myślami przenosi się do skrzydła piętro wyżej. — Przynajmniej nie z kimś, kto mógłby mu odpowiedzieć.

Tonks po raz ostatni ściska jej rękę, po czym puszcza ją i wychodzi. Ginny, odkładając maść i gaziki, próbuje zignorować delikatne mrowienie w dłoni i po chwili z powrotem wraca na obchód.

*

— Seamus nie żyje — oświadcza Harry prosto z mostu. Jego twarz nie wyraża niczego.

Oczywiście, nie dostaje odpowiedzi. Wokół słychać tylko ciche szumy szpitala. Stoi przy łóżku Rona, przyglądając się twarzy śpiącego przyjaciela, który nie odpowiada Harry'emu, nawet w jego wyobraźni.

— Śledziliśmy Aidana O'Leary'ego aż do posiadłości na przedmieściach Dublina. Powiedziano nam, że w środku jest pusto, że nie zauważono żadnych ruchów w ciągu ostatnich miesięcy. Nie powinienem był ufać tym informacjom. A zwłaszcza nie po tym, co się ostatnio wydarzyło. — Opada na krzesło, na chwilę ukrywa twarz w dłoniach i mówi dalej tym samym pozbawionym emocji głosem, tak jak robił to dzisiejszego ranka, zdając raport przełożonym. Nie jest w stanie zmusić się do ponownego opowiedzenia szczegółów. — To była kolejna schrzaniona akcja — ciągnie. — Powiedziano nam, że tylko O'Leary jest w środku, ale okazało się, że był tam jeszcze tuzin innych śmierciożerców i... wzięli Seamusa jako zakładnika. — Przerywa, a jego głos łamie się niezauważalnie. — On... odepchnął mnie na bok — kontynuuje już w pełni opanowanym tonem. — Wziął na siebie zaklęcie, które było przeznaczone dla mnie i runął martwy, nim zdążyłem go dosięgnąć. — Zaciska dłonie w pięści i zamyka oczy. — Ilu jeszcze naszych przyjaciół przy mnie zginie, Ron? — Otwiera oczy i wpatruje się przed siebie. — Nie widziałem go przez dwa lata i to... Wiem, że umarł. Wiem. Ciężko po prostu pojąć, że nie siedzi z Lavender i córkami w swoim domu w Irlandii, nie wymienia się sowami z Deanem i nie żyje swoim dniem powszednim. Ale... Nie potrafię za nim tęsknić. Nie potrafię się zmusić, by mi go brakowało, bo dużo wcześniej zniknął z mojego życia.

Marszczy brwi, spoglądając na swoje stopy. W ciszy panującej w pokoju słychać tylko przytłumione odgłosy skrzydła szpitalnego i kapanie kropel rozpryskujących się na parapecie. Ron nie odpowiada. Nagle Harry wstaje, podchodzi do łóżka przyjaciela i obrzuca gniewnym spojrzeniem nieruchomą postać.

— Wiem, że gdzieś tam jesteś, Ron — mówi cicho. — I nie odejdziesz jak inni. — Zamyka oczy. — Nie możesz.

*

Opuszczając pokój Rona, Harry zmierza ku drzwiom wyjściowym, jednak zatrzymuje się, wahając. Nie zapomniał o Malfoyu. Chociaż chciałby. Wie, że obiecał mu, że wróci, ale stwierdza w myślach, że nigdy nie sprecyzował kiedy i przecież nie musi to być teraz. Malfoyowi nie zależy. Do diabła, Malfoy pewnie nawet o nim nie pomyślał.

Jednak jakimś cudem znalazł się w drzwiach do jego pokoju i obserwuje, jak blondyn, marszcząc czoło, przegląda Proroka Codziennego. Harry przenosi ciężar ciała z jednej nogi na drugą, przy czym rozlega się pisk, gdy podeszwą buta zahacza o kafelki. Malfoy porusza się zaskoczony, a po chwili na jego twarzy pojawia się szelmowski uśmiech.

— Mój ulubiony nieobecny auror — mruczy spod przymrużonych powiek.

— Nie mogę być nieobecny, skoro jestem tutaj? — Harry marszczy czoło.

— Jak... Och. — Malfoy przygląda się bliżej pierwszej stronie Proroka, a Harry zauważa na niej siebie, patrzącego na świat spode łba. Krzywi się, widząc nagłówek krzyczący: „Chłopiec, Który Przeżył, prowadził akcję w Dublinie.”. Malfoy wygląda na rozbawionego.

— Więc to ty jesteś Chłopcem, Który Przeżył? — Ponura mina Harry'ego wystarcza mu za odpowiedź i ponownie się uśmiecha. — Jak dobrze widzieć, że wszyscy są tacy błyskotliwi. Nie, żebyś mógł tu stać i być Chłopcem, Który Umarł.

Harry mruga zaskoczony.

— Więc — ciągnie Malfoy, odkładając gazetę na bok — co takiego dokładnie przeżyłeś, by otrzymać ten tytuł? Oprócz dwudziestu iluś tam lat, oczywiście.

— Klątwę — odpowiada sucho Harry. — Kiedy miałem rok. — Malfoy przez kilka chwil wpatruje się w niego bez słowa.

— Mówisz poważnie? — pyta w końcu.

— Oczywiście, cholernie poważnie — stwierdza gniewnym tonem Harry.

— Nazywają cię Chłopcem, Który Przeżył, przez całe twoje życie...

— Tak.

— ...i to wszystko z powodu czegoś, czego nie byłeś nawet w stanie zapamiętać?

— Tak — rzuca auror.

— Co? I od tamtego czasu nie zrobiłeś nic innego godnego uwagi?

Harry czuje, jak dłonie zaciskają mu się w pięści i sam do końca nie wie dlaczego. W końcu te same pytania napływały mu do głowy już wiele razy.

— Robię wiele rzeczy godnych uwagi — warczy. — Na przykład udało mi się powstrzymać przed zabiciem ciebie, kiedy byliśmy w szkole. — Malfoy zaczyna chichotać.

— Chłopiec, Który Żył z Tłumionym Gniewem.

— Naprawdę myślisz, że jesteś oryginalny?

— Cóż, nie mogę tego wiedzieć, prawda? — Malfoy spogląda na niego niewinnie.

— Och — jąka się Harry, już nieco mniej zdenerwowany. — Prawda.

Na twarzy blondyna brak jakichkolwiek emocji. Po kilku chwilach ciszy ponownie wybucha śmiechem.

— Wiesz, to cudowne, ile może mi ujść na sucho, jeśli tylko wspomnę o amnezji.

— I wyobrażam sobie, że korzystasz z tej możliwości przy każdej okazji — mruczy Harry.

— Oczywiście.

— Zawsze byłeś nieznośnym gnojkiem.

— O, naprawdę? — Blondyn prostuje się na swoim miejscu i wygląda na bardziej zaintrygowanego niż zdenerwowanego obelgą. — I jaki jeszcze byłem?

Harry spogląda na niego z zaskoczeniem.

— Co masz na myśli?

— Doprawdy, Potter, jesteś aż tak tępy? Nie pamiętam niczego poza ostatnim miesiącem, a ty twierdzisz, że znałeś mnie wcześniej. Jak myślisz, o co może mi chodzić? — Harry marszczy czoło.

— Chcesz, bym ci opowiedział, jaki byłeś w szkole?

— Tak.

— Oprócz bycia nieznośnym gnojkiem, tak?

— Tak — niemal warczy Malfoy, a Harry nie potrafi już dłużej powstrzymać się od śmiechu. Wychodzi mu to szorstko, nieco ochryple, ale czuje się z tym dobrze. Blondyn mierzy go sceptycznym wzrokiem.

— No dobrze — zgadza się Harry, nagle w lepszym humorze. Siada w brzydkim, wąskim krześle po przeciwnej stronie pokoju i pociera dłońmi o kolana, wyczuwalnie kościste nawet przez szatę. — Co chcesz wiedzieć? — Malfoy przygryza wargę i po raz pierwszy wygląda nieco niepewnie.

— Wszystko. — Waha się. — Powiedz mi wszystko, co pamiętasz. Jak się poznaliśmy? Czy się dogadywaliśmy? Co o mnie myślałeś? — Milknie. — Co ja myślałem o tobie?

— Ja... Spotkaliśmy się w sklepie z szatami tuż przed pierwszym dniem naszej nauki.

— Do jakiej szkoły chodziliśmy?

— Do Hogwartu — odpowiada Harry, a na jego ustach pojawia się delikatny uśmiech. — Hogwart, Szkoła Magii i Czarodziejstwa.

— Och — stwierdza Malfoy. — No tak, słyszałem o niej. To jest to miejsce, które ostatnio ci jak-im-tam śmierciożercy próbowali oblegać, nie?

Uśmiech natychmiast znika z twarzy Harry'ego.

— Tak — wzdycha.

Malfoy patrzy na niego z wyczekiwaniem, ale ponieważ Harry nie mówi nic więcej, pyta:

— Czego się tam uczyliśmy?

— Wielu rzeczy — odpowiada Harry, ale jego uwaga jest wyraźnie rozproszona. —Transmutacji, historii magii, zaklęć, zielarstwa. — Przerywa, po czym kontynuuje już bardziej skupiony. — Razem chodziliśmy na opiekę nad magicznymi stworzeniami i eliksiry.

— Naprawdę?

— Tak. — Harry nieświadomie pociera małą bliznę na palcu. — Byliśmy partnerami na eliksirach.

— Mówiłeś, że nie byliśmy przyjaciółmi. — Malfoy marszczy czoło.

— Nie byliśmy. To profesor Snape nas tak przydzielił.

— W oparciu o ten sam poziom umiejętności? — pyta blondyn, przyglądając mu się z większym zainteresowaniem. Słysząc to, Harry zaczyna się śmiać.

— Niedoczekanie, chociaż mam wrażenie, że cieszyłeś się z tego, jak dobrze wypadałeś na moim tle.

— To dlaczego kazał nam współpracować?

Harry miał ochotę powiedzieć prawdę... Ponieważ się nienawidziliśmy, a Snape uwielbiał mnie poniżać. Bo byliśmy wrogami, Malfoy, i bez sensu było myśleć, że... Ale coś go powstrzymuje, więc zamiast tego wzrusza ramionami i mówi: — Nie mam pojęcia. Snape'a było nieraz bardzo ciężko zrozumieć. — Malfoy zdaje się przyjąć tę odpowiedź bez zbędnych pytań.

— Więc — zamyśla się — byłem dobry z eliksirów?

Harry'emu wciąż trudno przyznać, że Malfoy był w czymś lepszy.

— Tak.

— Bardzo dobry? — Harry patrzy na niego spod przymrużonych powiek.

— Tak — potwierdza. — Bardzo dobry.

— Genialny?

— Przeginasz, Malfoy.

Malfoy wybucha śmiechem.

— Och, no dobrze — stwierdza. — Po samym wyrazie twojej twarzy wiem, że tak było, ale nie potrafisz tego przyznać. Nie musisz nic mówić.

Harry waha się między chęcią rzucenia ciętej riposty i daniu tym samym Malfoyowi powodu do satysfakcji z udanej prowokacji, a nie komentowaniem, potwierdzając równocześnie jego słowa. W końcu obrzuca go tylko gniewnym spojrzeniem i wydaje z siebie nieokreślony warkot. Jednak Malfoy, pogrążony w myślach, nie zwraca na niego uwagi.

— No dobrze, byłem dobry w eliksirach. I w czym jeszcze?

— W byciu całkowitym idiotą — mruczy Harry.

— Że co?

— Nic — oświadcza Harry. Malfoy unosi brew, ale nie naciska.

— Co innego lubiłem robić? — pyta zamiast tego. — Co robiłem od ukończenia szkoły?

Harry wzdycha.

— Nie wiem, co robiłeś przez te wszystkie lata — odpowiada, niemal szczerze. — My... straciliśmy kontakt po ukończeniu szkoły.

— Hmm, w takim razie nie zrobiłem niczego znaczącego. — Malfoy wygląda na zawiedzionego. — Gdybym robił jakieś wielkie rzeczy, najprawdopodobniej byś o tym usłyszał.

Harry bez trudu przypomina sobie z tuzin posiedzeń aurorskich, na których spekulowano o miejscu przebywania dziedzica Malfoyów, o tym, że zapadł się pod ziemię, o tym, że nawet schwytani śmierciożercy przesłuchiwani pod Veritaserum nie wiedzieli, gdzie znajduje się jedyny syn Lucjusza Malfoya. Harry nie wie, czy Malfoy zrobił coś wielkiego lub też przerażającego, a może obie te rzeczy naraz, więc tylko wzrusza ramionami. Z powodu tej obojętności Malfoy obrzuca go gniewnym spojrzeniem.

— Gdzie mieszkam? Mam jakąś rodzinę? Ż... żonę? Dzieci? — Na jego twarzy maluje się gniew, lecz podszyty błagalną prośbą, by udzielono mu odpowiedzi na te pytania. — Dlaczego nikt inny nie przychodzi mnie odwiedzić?

Harry nie potrafi spojrzeć mu w oczy.

— Twoi rodzice nie... żyją. Nie masz rodzeństwa i, o ile wiem, nie jesteś żonaty.

— Przyjaciół też nie mam? Nikt nie wie, że tutaj jestem? — Harry podnosi wzrok i spogląda na niego ponuro.

— Jeśli któryś z twoich przyjaciół wciąż żyje — odpowiada, punktując każde słowo — nie mają pojęcia, gdzie się znajdujesz.

— Dlaczego? — żąda wyjaśnień blondyn. — Dlaczego nikt się z nimi nie skontaktował?

— Nie wolno im tu przychodzić.

— Dlaczego nie? — pyta ponownie, uderzając otwartą dłonią o materac. — Przecież nie ma zapisu, że tylko rodzina ma prawo do odwiedzin. — Na jego twarzy pojawia się drwina. — No, chyba że robią wyjątki dla aurorów.

— Nie — odpowiada Harry, mierząc go lodowatym spojrzeniem. — Robią wyjątki dla mnie.

Malfoy wpatruje się w niego, jakby zdziwionym tym przebłyskiem pewności siebie, niemal tak samo jak Harry.

— Więc — mówi blondyn już nieco spokojniej — dlaczego nie spytasz, czy nie mogliby zrobić także wyjątku dla moich przyjaciół?

— Nie mogę tego zrobić.

— Nie możesz czy nie chcesz?

— I to, i to.

— Dlaczego?

— Bo są, do cholery, po złej stronie tej wojny, Malfoy! — rzuca Harry. Blondyn mruży oczy.

— Kłamiesz — stwierdza cicho.

— Nie kłamię — zaprzecza Harry znużonym głosem.

— Więc chcesz, bym uwierzył, że wszyscy moi przyjaciele są tymi... — macha ręką w stronę leżącego na podłodze Proroka Codziennego — ...tymi śmierciożercami?

— Tak.

— I, jak przypuszczam, ja także jestem jednym z nich, tak? — prycha.

Harry czeka, aż Malfoy spojrzy mu w oczy, po czym cicho odpowiada:

— Tak.

Malfoy spogląda na niego hardo.

— W takim razie — pyta powoli — jestem tu więźniem?

Harry wzdycha, zdenerwowany, że to jemu trafiły się te wszystkie pytania i wyjaśnienia, zastanawiając się, dlaczego Malfoy czekał tak długo, by je zadać.

— Tak — odpowiada ponownie.

Malfoy wydaje z siebie głuchy warkot, po czym wyskakuje z łóżka.

— Pieprzyć to wszystko — rzuca. — Zmywam się. — Biegnie w stronę drzwi i w następnej chwili ląduje jak długi na podłodze, odrzucony przez niewidzialną barierę.

— Nie możesz stąd wyjść — wyjaśnia Harry, nie wstając nawet ze swojego miejsca. Wie, że w jego głosie słychać zmęczenie. — Pokój jest zabezpieczony zaklęciami, byś nie mógł tego zrobić. — Malfoy odwraca się i przeszywa go lodowatym spojrzeniem.

— Ale wychodziłem już stąd, Potter. Mnóstwo razy.

— W towarzystwie któregoś z pracowników szpitala — odpowiada Harry. — Tylko na dodatkowe badania i tym podobne. Gdybyś próbował im uciec, zaklęcie zadziałałoby na ciebie całkowitym unieruchomieniem.

— Skąd to wiesz? — drwi Malfoy, na co Harry wzrusza ramionami.

— Byłem jednym z tych, którzy je ulepszali. To jest słabszy odpowiednik tego używanego w Azkabanie, odkąd nie ma dementorów.

Blondyn zanosi się gorzkim śmiechem.

— Nie miałem nawet sprawiedliwego procesu. To akurat pamiętam.

— To tylko środek zapobiegawczy — mówi Harry. — Zatrzymanie.

— Och, od razu mi lepiej — rzuca Malfoy. — Jak pies na smyczy.

— Skoro tak chcesz to widzieć.

Malfoy podnosi się z podłogi.

— A niby jak miałbym inaczej, Potter?

— Jako zapewnienie ci bezpieczeństwa.

— Jasne.

— Z powodu zaklęcia nie możesz uciec i zranić nikogo, ale też nikt nie może zranić ciebie.

— Dlaczego ktokolwiek miałby chcieć mnie zranić?

— Och, no nie wiem — drwi Harry, ostatecznie tracąc cierpliwość. — Może dlatego, że jesteś śmierciożercą?

Malfoy ignoruje tę uwagę.

— Kiedy zdejmą ze mnie to zaklęcie? — pyta, a Harry wzrusza ramionami.

— Nie jestem pewien. Może gdy odzyskasz pamięć i będziesz mógł opuścić szpital.

Malfoy staje naprzeciw niego. Mając na sobie nieco za dużą piżamę w paski, wygląda raczej jak przerośnięte, rozdrażnione dziecko niż mężczyzna, który zabił niezliczoną liczbę ludzi.

— A kiedy to nastąpi, Potter?

Harry pociera dłońmi twarz i przyciska je do skroni.

— Nie wiem — mówi. — Nie mam pojęcia.

Malfoy odwraca się. Blade światło wpadające przez okno oświetla zmarszczki rysujące się na jego twarzy i obala mit dziecięcego wyglądu.

— Taa, no cóż — stwierdza cicho. — To jest nas dwóch.

Rozdział trzeci

Poszukiwacze

Malfoy chce pamiętać.

Chce pamiętać swoją przeszłość w sposób, w jaki pamięta dwa poprzednie dni, zaklęcia i formuły i jak czuje mrowienie magii wzdłuż swoich nerwów, czyhającej w koniuszkach palców, zwiniętej niczym wąż i gotowej, by uderzyć. Nie było potrzeby, by ktoś mówił mu, że jest czarodziejem. Magia jest wpleciona w każdą komórkę jego ciała. To jest zarówno zmysłowe wrażenie, jak i wspomnienie.

Już dwa miesiące trwa jego nowe, nieznane życie, i z tego, co wie, uzdrowiciele nie są ani trochę bliżej usunięcia mentalnej blokady. Wykorzystali już wszystkie znane im uroki naprawiające pamięć, wyznał jeden z nich podczas badania. Pomimo tego, że został przywieziony do szpitala w nie najlepszym stanie, ze stłuczeniami, z niewielkim urazem głowy, a w dodatku ze specyficznym oparzeniem na klatce piersiowej, magomedycy są pewni, że ta rana nie jest efektem ataku fizycznego. Nie wiedzą jednak, jaki rodzaj magii mógł spowodować amnezję. Według tego, co im powiedziano, przez chwilę posiadał wszystkie wspomnienia, jednak chwilę potem już ich nie było.

- Skąd wiesz? - pytał. - Był tam ktoś jeszcze? Ktoś wam o tym powiedział? - Jednak nikt nie odpowiadał.

Nikt mu nie wyjaśni, w jaki sposób się tu znalazł albo co spowodowało utratę pamięci. Niektórzy uzdrowiciele odmawiają rozmowy z nim na temat inny niż jego zdrowie, pamięć lub samopoczucie. Wydają się być podirytowani, kiedy mówi im, że wszystko jest w porządku, że oparzenie dzisiaj nie boli, że nadal nie pamięta nic sprzed dnia, kiedy się tutaj obudził. Raz w tygodniu podają mu Veritaserum, kiedy przychodzą aurorzy - tak na wszelki wypadek - znów go przesłuchiwać. Nienawidzi uczucia, gdy nie może kontrolować własnych myśli. Jednak to nie ma znaczenia - jego odpowiedzi i tak pozostają takie same. Znacznie gorzej, gdy aurorzy pytają o rzeczy niezwiązane ze stanem zdrowia. Wtedy zawsze auror uśmiecha się niepokojąco, a w jego oczach pojawia się złośliwy błysk, kiedy Malfoy dostaje serum i poddaje się jego wpływowi, zupełnie jakby coś ograniczało jego wolną wolę, sprawiając, że jest świadomy tylko zadawanych mu pytań i zgodnych z prawdą odpowiedzi.

- Gdzie byłeś przez ostatnie pięć lat? Co planował Lucjusz Malfoy? Co planuje Voldemort?

- Nie wiem - odpowiada niezmiennie. - Nie wiem. Nie wiem.

Aurorzy zmieniają się z tygodnia na tydzień, w taki sposób, że ten sam nigdy nie pojawia się drugi raz. Być może mają nadzieję, że różne sposoby przesłuchiwania w końcu zburzą mur, który - jak podejrzewają - wzniósł wokół siebie. Dzisiaj jest to posiwiały starszy mężczyzna z uszkodzoną częścią nosa i z jednym okiem, które porusza się niezależnie od drugiego i wygląda, jakby mogło przejrzeć Malfoya na wylot. Pomimo jego determinacji, by pozostać niewzruszonym, efekt jest niesamowity. Uzdrowiciel podaje mu Veritaserum i Malfoy czuje, że substancja przenika przez jego umysł niczym mgła. Jego ciało rozluźnia się. Auror patrzy spokojnie, gdy uzdrowiciel zadaje rutynowe pytania. Czy coś cię boli? Pamiętasz, w jaki sposób zostałeś ranny? Jakie jest twoje najwcześniejsze wspomnienie? W końcu odchodzi i Malfoy czeka na przesłuchanie. Jednak pierwsze pytanie jest nowe - gdyby jego reakcje nie były opóźnione, mógłby podskoczyć.

- Jakie są twoje relacje z Harrym Potterem? - pyta opryskliwie starszy mężczyzna.

- Ja… - Pytanie niczym włócznia przedziera się przez jego umysł, zupełnie jak promienie słoneczne przez ciemne chmury, jednak nie oświetla niczego. - Nie wiem - odpowiada.

- Jak często spotykałeś się z Harrym Potterem, odkąd cię tu przywieźli? - Auror przygląda mu się badawczo.

- Dwa razy. - Odpowiedź przychodzi łatwo.

- I co robiliście podczas tych wizyt?

- Rozmawialiśmy.

- O czym?

- O czasach, gdy chodziliśmy razem do szkoły. O tym, w czym byłem dobry. Powiedział mi, że jestem śmierciożercą.

- Jak zareagowałeś? - pyta auror.

- Nie uwierzyłem mu.

- Dlaczego?

- Ponieważ nie czuję się zły. - Pytanie frustruje go, mimo że myśli ma zamglone przez Veritaserum. Gdyby jego reakcje nie były przytłumione, czułby się zakłopotany problemami w wyrażaniu myśli.

- Jak, twoim zdaniem, czuje się ktoś zły? - Auror przygląda mu się dziwnym, nieruchomym wzrokiem.

- Mściwość, złość i okrucieństwo.

- Nie czujesz się rozgniewany?

- Nie w ten sposób.

- Więc jak?

- Jestem zły, bo nie wiem, kim jestem, bo nikt oprócz Pottera nie chce mi niczego powiedzieć. Jestem zły, bo ludzie tacy jak ty mają prawo zadawać mi pytania, na które nie umiem odpowiedzieć.

Auror milknie na chwilę, po czym kontynuuje przesłuchanie.

- W jaki sposób zachowuje się Harry Potter, gdy tutaj przychodzi?

- Wydaje się być zmęczony albo zły. Tylko raz się śmiał. Najczęściej siedzi i odpowiada na moje pytania.

- O co go pytasz?

- O przeszłość, o to, co on może pamiętać.

- Co ci mówił?

- Opowiadał o naszych lekcjach w Hogwarcie i o tym, że wygląda na to, że nie mam przyjaciół ani krewnych. Ogólnie rzecz biorąc, mówi bardzo mało.

- Co o nim sądzisz?

- Uważam, że potrzebuje wakacji. Albo udanej randki.

Auror unosi brwi, słysząc jego odpowiedź.

- Ale co myślisz o nim jako o osobie?

- Widzę w nim kogoś dziwnie sympatycznego. Godnego zaufania, smutnego. Szanuję go.

- Jesteście przyjaciółmi?

- Nie.

- Myślisz, że mógłbyś być jego przyjacielem?

- Nie.

- Dlaczego nie?

- Ponieważ Potter mnie nie lubi.

- Dlaczego tak sądzisz? - Auror wydaje się być zainteresowany tą uwagą.

- Bo na mnie krzyczy, a ja wrzeszczę na niego. Nie lubi mówić o przeszłości, a właśnie o to zwykle pytam. Twierdzi, że nawet w szkole nie byliśmy przyjaciółmi.

- A kim byliście?

- Nie wiem. Znajomymi, tak powiedział.

- Nie przyjaciółmi?

- Nie.

- Nie wrogami?

- Nie mówił tak.

Auror mamrocze coś pod nosem, i zapisuje coś w notatniku, jednak wciąż nie odwraca swojego dziwnego, niebieskiego oka od twarzy Malfoya.

- Powiedział ci, dlaczego cię odwiedza?

- Nie.

- Myślisz, że dlaczego to robi?

- Pewnie się tym chełpi. Tak jak wszyscy aurorzy.

- Dlaczego tak myślisz?

- Po sposobie, w jaki się uśmiechają, gdy uzdrowiciele podają mi Veritaserum. Wiedzą, jak bardzo tego nienawidzę. - Przerywa na chwilę. - Lecz ty się nie uśmiechałeś.

- Nie. - Malfoy myśli jak przez mgłę, że nie potrafi wyobrazić sobie tego mężczyzny uśmiechniętego. - Czy Potter dał ci kiedyś powód do przypuszczeń, że śmieje się z ciebie?

- Nie w ten sposób.

- Więc jak?

- Jeśli się śmieje, to dlatego, że coś powiedziałem albo mu przypomniałem. Nie robi tego złośliwie.

- Ale powiedziałeś, że odwiedza cię, by się chełpić.

- Więc może tak nie jest.

- W takim razie dlaczego tu przychodzi?

- On i ta rudowłosa uzdrowicielka wydają się być spięci.

- Dlaczego cię odwiedza?

- Nie wiem. Może ona mu kazała. Była tu podczas jego pierwszej wizyty.

- Dlaczego miałaby chcieć, żeby tu przychodził?

- Pewnie się mnie boi i chce mieć towarzystwo.

- A co o niej myślisz? - Auror zapisuje kolejne informacje.

- Nie lubię jej.

- Dlaczego?

- Ponieważ ona i Potter są zbyt blisko.

- Czy to w jakiś sposób wpływa na to, że jej nie lubisz?

- Jestem zazdrosny. - Nawet w głębi umysłu Malfoy czuje wstyd.

- Nie lubisz jej, bo jest przyjaciółką Pottera?

- Tak.

- Spotkałeś już innych przyjaciół Pottera?

- Nie.

- Czyli nie polubiłbyś żadnego z nich, tylko dlatego, że go lubią?

- Możliwe.

- Tylko dlatego, że są jego przyjaciółmi?

- Tak.

- A nie przyjaciółmi kogoś innego?

- Nie.

- Dlaczego jesteś zazdrosny o przyjaciół Pottera?

- Ponieważ pragnę jego zainteresowania.

- A oni odwracają jego uwagę od ciebie?

- Tak.

- Chcesz, żeby poświęcił ci całą swoją uwagę?

- Tak.

- Czy kiedykolwiek czułeś gniew w stosunku do jego przyjaciół?

- Nie. Tak naprawdę to nie.

- Tak naprawdę to nie?

- Żadnych konkretnych impulsów. Tylko niewyraźną, rozproszoną złość.

- Czy kiedykolwiek czułeś coś takiego w stosunku do Pottera?

- Nie. Tak.

- Więc które?

- Tak.

- Jak to?

- Czasami mam ochotę go walnąć za to, że jest taki uparty.

- Czy kiedykolwiek chciałeś go skrzywdzić?

- Nie.

- Chcesz go zabić?

- Nie.

- Czy możesz wyobrazić sobie, że chcesz go zabić?

- Nie. Nie, nie potrafię sobie tego wyobrazić.

- Czy kiedykolwiek zabiłeś?

- Nie wiem.

- Czy mógłbyś zabić? - Auror przygląda mu się podejrzliwie.

- Ja… Może. - Jego oddech przyśpiesza. - Może.

- Mógłbyś zabić Harry'ego Pottera?

- Nie!

- Dlaczego nie?

- Nie mógłbym. W jakiś sposób jest dla mnie ważny. Stara się być uprzejmy. Przywiązałem się do niego.

- Dlaczego?

- Nie wiem. Tam jest coś jeszcze, daleko za tym, czego jestem świadomy. Coś mnie do niego przyciąga. Każdego dnia czekam na to, że przyjdzie i czuję się dotknięty, gdy nie przychodzi. Jest w nim coś, czego potrzebuję. - Prawie mówi pragnę i nie jest pewny, które określenie jest bliższe prawdy. Zaciska i otwiera dłonie, sfrustrowany swoją bezradnością. - Nie potrafię tego wyjaśnić.

- Może ma to związek z twoją przeszłością.

- Myślę, że to możliwe.

- Pamiętasz Harry'ego Pottera ze swojej przeszłości?

- Nie. - Przymyka oczy. - Chciałbym pamiętać.

- Jeśli powiem Cor Celatum, będzie to miało dla ciebie jakieś znaczenie?

- To z łaciny. Oznacza ukryte serce.

- Słyszałeś to już wcześniej?

- Tak, od innego aurora, który o to pytał.

- Słyszałeś o tym od kogoś jeszcze?

- Nie.

- Wypowiedziałeś to kiedykolwiek?

- Nie.

- Rozpoznajesz zaklęcie, które opiera się na tych słowach?

- Nie.

- Jak sądzisz, jaki jest efekt tego zaklęcia?

- Dla mnie brzmi jak zaklęcie miłosne.

- To bardzo interesujące. - Auror prawie się uśmiecha.

* * *

Pada przez prawie cztery dni po tym, jak Harry odwiedził Malfoya. Przyjeżdżał do szpitala każdego dnia, lecz tylko po to, by posiedzieć z Ronem. Trzyma się z dala od oddziału Chorób Nieznanych. Wczoraj od razu po przyjeździe natknął się na Moody'ego, kiedy ten właśnie wychodził. Szalonooki tylko warknął coś na powitanie, po czym skierował się na znajdujący się poza terenem szpitala teren aportacyjny. Potter był przekonany, że magiczne oko śledzi go aż do chwili, gdy zniknął za rogiem budynku. Ciągle wydawało mu się dziwne, że pracuje pod komendą Moody'iego. Ale po śmierci wielu doświadczonych aurorów, którzy zginęli w walkach w ciągu ostatniego roku, Moody był jednym z nielicznych wykwalifikowanych ludzi - albo może na tyle szalonym - by objąć posadę szefa aurorów. Nikt nie podejrzewał, jak bardzo pragnął przejść na emeryturę - do chwili, aż Arthur Wesley, niedawno mianowany dyrektor Departamentu ds. Przestrzegania Prawa, nie poprosił go o objęcie tego stanowiska. Paranoja Moody'ego po dziesięciu latach nieustającej wojny nie wydaje się już tak niedorzeczna. W rzeczywistości teraz to pocieszające znać kogoś z, jak to się mówi, oczami dookoła głowy, uważającymi na aurorów i cały magiczny świat.

Stan zdrowia Rona nadal nie uległ zmianie. Może poza tym, że ostatnio Harry zauważył, że jego przyjaciel schudł. Uzdrowiciele są co prawda pewni, że otrzymuje taką ilość pożywienia, jakiej potrzebuje, jednak bez żadnego ruchu i spożytkowania energii zawsze go przepełniającej - co w zasadzie można powiedzieć o większej części rodziny Weasleyów - zaczął niknąć w oczach, a jego ramiona i klatka piersiowa nie są już tak potężne jak niegdyś. Nie po raz pierwszy Harry pragnie, by była z nim Hermiona, by wzięła sprawy w swoje ręce i wykorzystując wiedzę nabytą z ksiąg, wskazała źródło takiego stanu rzeczy i wyjaśniła przyczynę porażki wszystkich uzdrowicieli i innych pracowników zajmujących się tą sprawą. Wierzy, że mogłaby rozwiązać tę zagadkę. Wtedy zaczyna się zastanawiać, jak zareagowałaby, gdyby się dowiedziała, że Ron jest hospitalizowany od dwóch miesięcy bez jej wiedzy, jak skoncentrowana mogłaby być, widząc go, powolnie znikającego w zimnym, bezosobowym łóżku szpitalnym. Pamięta, jak drażniła się z Ronem, naśmiewając się z jego mięśni, szturchając go w szerokie ramiona, szczypiąc w bicepsy. Ron robił wtedy dziwne miny i napinał mięśnie, a Harry śmiał się z ich przekomarzań. Zawsze podejrzewał, że kiedy Ron i Hermiona zostawali sami, jej dotyk był czulszy, a niektóre rzeczy między nimi zmieniły się. Jednak Ron zdawał się tego nie dostrzegać, a Hermiona była zbyt uparta. Teraz dzieli ich pół świata i coś więcej niż tylko fizyczna odległość.

Wczoraj jeden z uzdrowicieli powiedział mu, że muszą przeprowadzić więcej badań, które zajmą większą część dnia, więc nie powinien liczyć na to, że będzie mógł zobaczyć się z przyjacielem. Tak więc zostaje w domu, w swoim azylu, i obserwuje strugi deszczu płynące wzdłuż ulicy, a w dłoniach trzyma list opatrzony pieczęcią Tajemnego Departamentu do spraw Badań i Rozwoju, który rano otrzymał od Remusa. Sowa, która dostarczyła wiadomość, znajduje się w klatce Hedwigi i czasami stroszy swoje wciąż mokre pióra. Remus sprytnie opatrzył pergamin zaklęciem przeciwdeszczowym, więc jedynym powodem, dla którego jest pomarszczony, są niespokojne palce Harry'ego.

Drogi Harry!

Czytając między wierszami twojego poprzedniego listu, domyślam się, że nie spałeś ani nie jadłeś właściwie, spędzając więcej czasu, niż to normalne, w szpitalu z Ronem. Wiem od Artura, że albo on, albo Molly są u niego w godzinach odwiedzin i albo już tam jesteś, albo za chwilę będziesz, albo spodziewają się, że przyjdziesz. Mówiłem już nieraz, ale powtórzę raz jeszcze: nie jesteś niczemu winien, Harry. Przeczytałem dokumenty i usłyszałem wiadomości od samego Moody'ego. Nie ma niczego, co mógłbyś zrobić, by powstrzymać atak na Rona, i nie było na to czasu. Jeśliby Ron został, pewnie teraz byłby cały i zdrowy, ale nie mamy możliwości, by się o tym przekonać. To nie twoja wina, że Ron został ranny, nawet jeśli działał w twojej obronie. Nikt nie jest winny temu, co się stało. Niewątpliwie było mnóstwo czynników wpływających na tę sytuację, a co by było, gdyby - auror został ostrzeżony o liczbie śmierciożerców, nie zostali zaskoczeni, Ron pomyślał, zanim coś zrobił, nie żywił urazy do Draco Malfoya, a jeśli, jeśli…

Obiecuję ci, Harry, że dowiemy się, jaka klątwa zraniła Rona i Malfoya. Teraz jest to sprawa nadrzędna dla naszych zespołów badawczych, ponieważ nie wiemy, jak wielu śmierciożerców jest świadomych istnienia tego zaklęcia. Chociaż nie wiem niczego, czego byś nie wiedział, nie ma żadnych śladów w literaturze z ostatnich dziesięciu wieków. Bardzo możliwe, że to jakaś forma starożytnej magii, która dawno została zapomniana. Zarówno ja, jak i pozostali jesteśmy pewni, że coś znajdziemy. Zresztą jeśli Malfoy o tym wiedział, mamy dowód na to, że gdzieś to jest i nawet jeśli Ministerstwo będzie musiało odnaleźć każdego pozostałego przy życiu śmierciożercę i przesłuchiwać go pod wpływem Veritaserum, odnajdziemy to. Tymczasem uzdrowiciele robią wszystko, co w ich mocy, by utrzymać Rona przy życiu i pobudzić go do jakichkolwiek reakcji. Wiem, że się martwisz, Harry. Wiem, że ta sytuacja nie jest łatwa, obojętnie, jak wiele strat już przetrwałeś. Merlinie, jak dobrze to znam. Jednak jeszcze go nie straciłeś i mam nadzieję, że uda nam się wygrać.

Minęło trochę czasu, odkąd ostatni raz cię widziałem, Harry, i żałuję, że nie odzywasz się częściej. Zastanawiałem się, czy cię nie odwiedzić, ale zbyt szanuję twoją prywatność. Poza tym, nigdy nie ma cię w domu! Jeżeli martwisz się, że możesz naruszać moją prywatność, nie przejmuj się tym. Mój dom zawsze będzie dla ciebie otwarty, Harry. Zawsze.

Proszę, wpadnij do mnie, kiedy będziesz miał trochę wolnego czasu. W przeciwnym razie obawiam się, ze będę zmuszony odwiedzić szpital, by cię zobaczyć.

Remus

To nie tak, że nie tęskni za Remusem. To nie tak, że mu na nim nie zależy. Tylko że zawsze, gdy Harry go odwiedza, kończy się na rozmowie o Syriuszu. Chociaż ta rana nie jest świeża, bo wydarzyło się to dekadę temu, Harry nadal nie może pozbyć się poczucia winy. I im bardziej Remus stara się go pocieszyć, tym bardziej zamknięty i przygnębiony się staje, gdy wychodzi. Widząc, co te wszystkie lata zrobiły z jego byłym nauczycielem - wyrzeźbione na twarzy głębokie zmarszczki spowodowane cierpieniem, coraz więcej siwych włosów w jego już tylko gdzieniegdzie bujnych włosach i uśmiech, który już od dawna nie pojawia się w jego oczach. Zdaje sobie sprawę z tego, że Remus tęskni za Syriuszem. Dopiero kilka lat po tym, jak jego ojciec chrzestny wpadł za zasłonę, przestał być niewidomym młodzieńcem i zrozumiał prawdziwą naturę ich relacji, jednak nie może zmusić się do przeżywania wspomnienia na nowo. Mimo to w pewien sposób rozumie obsesję Remusa aż za dobrze.

Upuszcza list na znajdujący się obok stół i zdejmuje okulary, by pomasować skronie. W głębi siebie wie, że odnalezienie zaklęcia, które zraniło Rona, ma kluczowe znaczenie dla Ministerstwa, ponieważ może ono być nieznaną dotąd i potężną bronią. I wie, że nawet bez zarządzenia Ministerstwa Remus uznałby to za priorytet, ze względu na niego. Ale tak ciężko zrozumieć, że szukają już od dwóch miesięcy i nie mogą nic odnaleźć. Artur Weasley mówił, że nie ma żadnych wzmianek na ten temat w dokumentach - w ministerialnych aktach, starych rękopisach, dokumentach, listach - w których od wieków gromadzono wiedzę magiczną. Nie może tego zrozumieć. W jaki sposób Malfoy mógł o tym wiedzieć i utrzymać to w tajemnicy przed resztą świata? Gdzie to znalazł? Cała zawartość biblioteki Malfoyów została skonfiskowana tuż po ataku, ale mimo że odkryte teksty stanowiły skarbnicę wiedzy o czarnej magii, nawet tam nic nie znaleźli.

Podirytowany tym, że znów nakrył samego siebie na rozmyślaniach, wstaje i sięga po wiszący na wieszaku płaszcz. Jeżeli ma tak siedzieć i gapić się na ściany, równie dobrze może robić to w biurze w Ministerstwie, gdzie może nawet poczuje potrzebę zrobienia czegoś pożytecznego.

Zerka na leżący na stole list. Więc dobrze, skoro może aportować się do Londynu, może również zatrzymać się na chwilę w mieszkaniu Remusa. Zdaje się, że dziś będzie pełnia. W takim razie Remus powinien być w domu i przygotowywać się. Zostanie tylko na chwilę, by porozmawiać. Jak za starych czasów.

Z całą pewnością łatwiej zrobić coś jak za starych czasów niż za tych nowych.

***

Dwadzieścia cztery godziny po wizycie aurora Malfoya nadal boli głowa od Veritaserum. Wie, że to skutek powstrzymywania woli oraz napięcia, które to stwarza, jednak nie pamięta, gdzie się tego nauczył. Pragnie, by nie musiał dowiadywać się o tym w praktyce - a przynajmniej nie z taką regularnością.

Jednak koszmar związany z efektami ubocznymi Veritaserum nie polega na nieustannym, uporczywym bólu głowy, ale na tym, że pamięta dokładnie każde słowo wypowiedziane pod jego wpływem. Po poprzednich wizytach aurorów nigdy nie czuł się tak nagim i odkrytym, jednak tamte pytania w większości dotyczyły jego amnezji. To była pierwsza wizyta, podczas której grzebano w jego świadomości i emocjach, a teraz jest przerażony, bo odkrył uczucia, których nawet nie rozumiał i które starał się ukryć. Czuje się chory, pomijając nawet ból głowy i nudności skręcające go od środka i sprawiające, że się poci, a jego skóra staje się blada i zimna. To nie jest fizjologiczny skutek uboczny. Nigdy wcześniej nie był tak przejęty i zauważyła to nawet młoda magomedyczka, która sprawdzała jego oznaki życiowe po wizycie aurora.

- Tempo serca przyspieszone, podwyższone ciśnienie krwi - mruknęła, po czym spojrzała na niego znad karty.

- Czy Veritaserum nie powinno już przestać działać?

- Przestało - warknął.

- Udowodnij - powiedziała, a jej oczy zwęziły się.

- Uwielbiam być więziony w tym szpitalu i przesłuchiwany przez sadystycznych aurorów! - Rozłożył szeroko ręce.

- Hmph - chrząknęła i wróciła do swoich notatek, mrucząc: - Veritaserum przestało działać - co zapisało jej pióro.

Jego wyniki pogarszają się w miarę odzyskiwania kontroli nad swoją wolą. Niepokoi to dyżurnego uzdrowiciela, który zaproponował mu środki uspokajające, ale on odmówił. Nie chce, by jego reakcje były jeszcze bardziej stłumione.

Zgina się, siedząc na łóżku, tak że czołem dotyka kolan. Słyszy uderzanie kropli deszczu za oknem, czuje drżenie magii wypełniającej wnętrze tego budynku - wszystkie uroki ochronne i obronne. Przed wizytą Pottera zastanawiał się, dlaczego nie może używać magii, skoro czuje ją w sobie, krążącą, wijącą się niczym węże. Uznał, że to skutki uboczne urazu, którego doznał. Teraz już wie. Nie zapomniał magii, oni po prostu pozbawili go możliwości użycia jej. Równie dobrze mogliby wyciąć jego płuca, wątrobę, serce czy jakikolwiek inny organ.

Oddycha z ulgą i czuje ciepłe powietrze gromadzące się w przestrzeni ograniczonej przez jego głowę, klatkę piersiową, nogi, owiewające jego twarz, zamyka więc oczy. Drży. Pozycja, w której się znajduje, nie pomaga na nudności, ale ogranicza odbiór bodźców. Skulony, z zamkniętymi oczami, głową otoczoną ramionami zasłaniającymi uszy, czuje tylko chłodne powietrze szpitalnej sali, pulsowanie magii i gorycz w gardle. Dlaczego chcą wiedzieć, czy mógłbym zabić Pottera? Dlaczego myślą, że jestem do tego zdolny? Co takiego robiłem? Podczas wizyt zdawało mu się, że Potter nie wyglądał, jakby coś mu zagrażało, ale to mógł być wynik amnezji i zaklęcia, które go więziło.

Dlaczego Potter uśmiecha się, a nawet śmieje w ten swój dziwny sposób, skoro może być w niebezpieczeństwie? Dlaczego cały czas przychodzi? Co Malfoy by zrobił, gdyby przestał?

Jeszcze bardziej zaciska powieki, czując, jak jego twarz płonie z upokorzenia, nawet przez warstwę zimnego potu spowodowanego mdłościami. Tak otwarcie deklarował chęć przyjaźni, opisywał dziwne uczucie powiązania z Potterem. Na Merlina, dobrze, że auror nie drążył tego tematu. Dzięki Merlinowi, nie zapytał, czy uważa, że Potter jest atrakcyjny. W jego organizmie zostało wystarczająco dużo Veritaserum, by wiedział, że odpowiedź brzmiałaby tak, pomimo chęci zaprzeczenia.

Chce zaprzeczyć uczuciu absurdalnej zazdrości, którą budzi w nim widok rudowłosej uzdrowicielki, śmiesznym rozczarowaniom, kiedy kolejne dni mijają bez wizyty Pottera, niesamowitemu przypływowi radości, który poczuł cztery dni temu, gdy zobaczył stojącego w drzwiach Pottera. Chce zaprzeczyć, że pragnienie fizycznej przemocy wobec Pottera jest spowodowane zwykłą chęcią dotknięcia go, potwierdzenia, że jest prawdziwy, usłyszenia odgłosu pięści zderzającej się z ciałem Pottera, upuszczeniu jego krwi - i swojej.

Chce zaprzeczyć snom, które zaczęły pojawiać się częściej, snom o zimnym jeziorze i wspaniałym świcie, o pocieszeniu, Potterze i pragnieniu, by zrobić coś więcej, niż tylko dotknąć.

Jego żołądek kurczy się, a on biegnie do toalety, by zwymiotować.

Kiedy uzdrowiciel przynosi mu eliksir na uspokojenie żołądka i wywołujący sen, nawet nie próbuje odmawiać. A kiedy sen powraca, nie ma świadomości prawdy i możliwości zaprzeczenia.

Rozdział 4

Świt

Malfoya z niepokojącą częstotliwością nawiedzają sny. Zmienne są wrażenia, ekspresja, lecz zawsze występują w nich jezioro, płonące niebo i Potter. Czasem pada śnieg, czasem deszcz. Bywa też ładnie, gorąco.

Czasem jedynym żarem jest ten w spojrzeniu Pottera.

W niektórych pierwszy odchodzi Malfoy, czasem robi to Potter. Są takie, w których patrzą na siebie niemal z życzliwością, a w innych Potter chwyta go i szarpie ku sobie, by... No właśnie, po co?

Budzi się nieznośnie podniecony i głośno przeklina.

- Co za język. - Dźwięk dobiega z zacienionego kąta i Malfoy zamiera.

Tak naprawdę jeszcze nie świta, więc w pokoju panuje ciemność, rozjaśniona tylko odrobiną światła przekradającego się pomiędzy zasłonami. Jest go wystarczająco dużo, by odbić się w okularach osoby siedzącej na krześle przy oknie.

- Potter - mówi blondyn głosem jeszcze szorstkim od snu.

- Dzień dobry - odpowiada Potter, lecz ton, którym wypowiada te słowa, sugeruje, że to nie do końca prawda.

- Co ty, do cholery, tutaj robisz? - burczy Malfoy, siadając i podciągając pościel.

— To musiał być bardzo przyjemny sen — stwierdza beznamiętnie Potter.

Malfoy wie, że się rumieni i czując ogromne zawstydzenie, w duchu dziękuje niebiosom za otaczającą go ciemność.

— Zawsze podniecają mnie sny o torturowaniu mugoli — rzuca zirytowany.

— Nawet nie próbuj sobie z tego żartować — pada ostra odpowiedź. W ogarniającej ich ciszy słychać wyraźnie przyspieszony, świszczący oddech aurora. Po paru chwilach uspokaja się. Potter odwraca głowę, przez co profil jego twarzy wyraźniej rysuje się w mgliście niebieskim świetle poranka. — Wymówiłeś moje nazwisko — mamrocze cicho, a Malfoy wstrzymuje oddech.

Potter ponownie na niego spogląda, a jego twarz znowu ginie w mroku. Blondyn wpatruje się w ciemność, nie będąc pewnym, na ile teraz Potter go widzi. Odchrząka.

— Poranna erekcja — wyjaśnia i odwraca głowę.

Potter wydaje z siebie cichy dźwięk, który można by uznać za przytaknięcie.

— Śniłeś o czymś? — pyta.

— Nie pamiętam — odpowiada blondyn z wahaniem.

— Często miewasz sny?

— O ile nie jesteś w sprawie oficjalnego przesłuchania, nie muszę odpowiadać na twoje pytania, Potter — warczy Malfoy.

— To da się załatwić. Wolałbyś, by twoje zeznania znalazły się w aktach?

Malfoy wpatruje się w niego gniewnie i sfrustrowany zaciska dłonie w pięści. Potter nie odrywa wzroku od jego oczu. Wbijając palce w koc, Malfoy w końcu wyrzuca z siebie:

— Tak.

— Tak, wolisz, żeby zeznania znalazły się w aktach?

— Tak, często śnię!

— Ach. — Potter przesuwa się na małym, niewygodnym krześle i przyjmuje pozycję prawie leżącą. — O czym?

— O wodzie, słońcu... — Przerywa. — O tobie.

— O mnie?

— Tak.

— Co robię w twoich snach?

Malfoy prycha.

— Głównie siedzisz.

— Gdzie?

— Na brzegu jeziora, tak mi się zdaje.

Potter całkowicie zamiera.

— Tylko siedzę?

— Przez większość czasu, tak.

— Ty też tam jesteś?

— Tak.

— I co robisz?

— Siedzę.

— Aha — podsumowuje Potter. — Z tego wynika, że to bardzo ekscytujące sny.

— Nigdy nie twierdziłem, że jest inaczej.

Potter zaczyna bawić się rękawem swojej szaty.

— Co myślisz w tych snach? Co czujesz?

— Smutek.

— Dlaczego? — W pokoju staje się coraz jaśniej i Malfoy widzi, że Potter bacznie go obserwuje. Wzrusza ramionami.

— Nie jestem pewien. Mam poczucie czegoś nieuniknionego. Straty i... — stara się dobrać odpowiednie słowa — braku nadziei. .

— W jakim wieku jesteśmy w twoich snach? — Głos Pottera dziwnie brzmi, jakby był pełen napięcia. Malfoy zastanawia się krótko.

— Jesteśmy nastolatkami, tak mi się wydaje. Mamy może z osiemnaście lat.

Auror odwraca głowę.

— I po prostu siedzimy? — pyta. Malfoy nieco się waha, jednak odpowiada:

— Przez większość czasu, owszem.

— Przez większość czasu?

— Tak.

— Czy robimy tam też coś innego, Malfoy?

— Nic ważnego.

— Kim ty jesteś, by decydować o tym, co ważne?! — krzyczy. Otoczeni mglistym światłem poranka wpatrują się w siebie intensywnie, aż w końcu Potter się odwraca. — Muszę wiedzieć, Malfoy — mówi, już nie podnosząc głosu, i wyraźnie widać, że spokój przychodzi mu z wielkim trudem. — Muszę być pewien, czy coś sobie przypominasz, czy to po prostu... twoja wyobraźnia.

Malfoy marszczy czoło.

— Więc to jezioro istnieje? To się działo naprawdę?

— Może. Co jeszcze pamiętasz z tych snów?

— W powietrzu wisi samotność, mimo że jesteś tam ze mną.

— Rozmawiamy?

— Rzadko.

— Pamiętasz coś z tego, co mówiliśmy?

Malfoy stara się sobie przypomnieć, ale w końcu kręci głową.

— Mgliście. Pamiętam tylko tyle, że szczerzyłeś się od ucha do ucha, a ja byłem na ciebie wkurzony z jakiegoś powodu.

— Aha. — Potter ściąga brwi i milczy przez kilka minut. — No dobrze, a robiliśmy w ogóle coś innego od siedzenia i sporadycznych rozmów?

Malfoy się waha.

— Ja... Cóż, jest jeden taki sen. — Bierze głęboki wdech, a Potter przygląda mu się uważnie zza swoich okularów.

— Stoimy na brzegu jeziora i jestem z jakiegoś powodu zdenerwowany. Ty jesteś na mnie wkurzony, tak mi się wydaje. — Przerywa. — Słońce właśnie zachodzi.

Potter przytakuje ruchem głowy, jakby dla dodania mu odwagi i nie spuszcza wzroku z jego oczu. Malfoy opuszcza głowę, próbuje się skupić i przypomnieć sobie wszystkie szczegóły.

— Ja... Ty podchodzisz, chwytasz mnie za krawat i przyciągasz do siebie, tak że niemal stykamy się nosami. Mówisz coś, czego nie rozumiem. Czuję twój oddech na skórze. — Milknie.

Cisza.

— Co się dzieje dalej?

Malfoy podnosi wzrok i wzrusza ramionami.

— Budzę się.

Auror spogląda na Malfoya z namysłem, po czym odwraca głowę. Kiedy zadaje kolejne pytanie, robi to takim tonem, jakby odpowiedź tak naprawdę się nie liczyła:

— Co czułeś w tamtym śnie?

Malfoy zaciska dłonie w pięści, ale nie spuszcza wzroku z Pottera.

— Pragnąłem cię.

Twarz Pottera kamienieje.

— No to już wiem — mówi szorstko, wstając. — To tylko wytwór twojej wyobraźni.

Malfoy, dopiero słysząc to bezceremonialne odtrącenie, zdaje sobie sprawę, jak bardzo dał się ponieść swoim nadziejom.

— Ale dlaczego? — nalega. — Jak możesz być tego tak pewien?

Potter przeszywa go wzrokiem, a wyraz jego twarzy jest bardziej ponury, niż Malfoy kiedykolwiek widział. Nawet licząc te zaobserwowane w snach.

— Bo nigdy tak naprawdę mnie nie pragnąłeś, Malfoy — odpowiada niskim, pełnym złości tonem, po czym odwraca się i wychodzi, trzaskając drzwiami.

*

Kiedy Ginny zgłasza się na dyżur o siódmej rano, dowiaduje się od jednej pielęgniarek kończącej służbę, że Harry już tu był i zdążył wyjść.

— Jak wyglądał? — pyta uzdrowicielka, w roztargnieniu zakładając szaty.

— Na rozkojarzonego — odpowiada kobieta, na co Ginny niemal wybucha śmiechem.

— Bardziej niż zwykle?

— Tak — potwierdza pielęgniarka i Ginny natychmiast poważnieje.

— Jak długo tu był?

— Cóż, z tego, co wiem, spędził godzinę w pokoju twojego brata, milcząc. Przynajmniej ja nic nie słyszałam. Potem opuścił mój oddział, ale ze szpitala wyszedł dopiero cztery godziny później.

— Cztery godziny! Gdzie był przez ten czas?

— Nie wiem. Dziś rano mieliśmy na oddziale dość duże zamieszanie. To cud, że w ogóle zauważyłam, jak przyszedł i wyszedł. Lia z pomocy psychicznej mówiła, że widziała, jak wychodził z budynku około godziny temu. Nie mam pojęcia, co robił w międzyczasie — wyjaśnia. Opiera się bokiem o framugę drzwi i przygląda Ginny. — Czy on czasem nie przesiaduje nieco za dużo na twoim oddziale?

Ginny całkowicie ignoruje pytanie.

— Wy zawsze jesteście tacy skryci, a wokół waszego skrzydła jest parę tuzinów zaklęć ochronnych — mruczy pielęgniarka. — Tam musi przebywać ktoś ważny lub bardzo niebezpieczny. — Unosi brwi. — Albo dwa w jednym.

— Nie mam wyboru i muszę zachować milczenie — mówi Ginny, nie odwracając wzroku. Kobieta spogląda na nią przez chwilę, po czym przytakuje głową.

Ginny kieruje się na oddział Chorób Nieznanych i przystaje, by porozmawiać z innym uzdrowicielem.

— Harry? — pyta, a mężczyzna wzdycha.

— Cztery godziny w pokoju Malfoya.

— Słyszałeś coś?

— Aż do świtu panowała tam cisza.

— To co? Obserwował, jak Malfoy śpi?

— Najprawdopodobniej, tak mi się wydaje.

Ginny kręci głową.

— A o czym później rozmawiali?

— Nie wiem.

— Zaklęcia rejestrujące nie działały?

— Wygląda na to, że Potter je wyłączył.

— Co? Dlaczego?

Mężczyzna wzrusza ramionami.

— Nie mam pojęcia, ale on nie mógł być tam oficjalnie z ramienia biura aurorów. Nie o tej porze.

Ginny masuje skronie i po raz kolejny potrząsa głową.

— Jestem pewna, że to nic istotnego. Dziękuję ci. — Dotyka jego ramienia i odchodzi.

Tylko dzięki silnej woli nie idzie od razu do pokoju Malfoya. Jednak gdy tam w końcu dociera, czuje poruszenie.

— Dobrze spałeś? — pyta, podczas gdy blondyn, przygotowując się do badania, zdejmuje górę piżamy.

— Na tyle, na ile jest to możliwe w takiej dziurze jak ta.

— Hmm — odpowiada. Za pomocą różdżki świeci mu po kolei w każde oko i przygląda się mu uważnie, ale równocześnie nie widzi go. — Rozumiem, że coś ci przeszkodziło w odpoczynku.

Malfoy milczy, dopóki Giny nie odsuwa się nieco i nie spogląda na niego, zamiast przez niego.

— Jestem pewien, że bardzo dobrze wiesz, co zakłóciło mój spokój tej nocy.

— Znowu miałeś sny? — pyta z niewinną miną.

— Tak — odwarkuje. — Ale nie w tym rzecz. To twój chłoptaś znowu tu przylazł...

— Nie nazywaj go tak — rzuca Ginny.

— A co cię to tak obchodzi? Mówiłaś, że nic cię z nim nie łączy.

— Nic poza przyjaźnią, a ty nie masz najmniejszego prawa obrzucać go wyzwiskami. Żadnego!

Malfoy pochyla się do przodu.

— To dość ostra reakcja, jak na tak banalny epitet. Jesteś pewna, że nie zapomniałaś o czymś mi powiedzieć?

Ginny szybko oddycha i mierzy go gniewnym spojrzeniem.

I widzi, jak jego twarz traci na swojej zwykłej surowości, jak pojawiają się na niej zmęczenie i udręka, przez które wygląda starzej niż kiedykolwiek wcześniej. Jakby wieki znużenia wyryły swoje piętno na twarzy dziecka.

— Dlaczego? — pyta, zaciskając długie palce na górze od piżamy — po co w ogóle tu przychodzi? — Spogląda na nią niemal błagalnie. — Czy to ty go o to prosiłaś?

— Nie — odpowiada Ginny. Zaskoczona tym pytaniem, dodaje: — Próbowałam go od tego odwieść.

— Tak, to ma o wiele więcej sensu. — Blondyn śmieje się szorstko, po czym wzrusza bezradnie ramionami. — A czy powiedział ci kiedykolwiek, dlaczego chciał tu przyjść?

— Nie — odpowiada zgodnie z prawdą.

— A masz jakieś podejrzenia?

To pytanie trafia już bliżej celu.

— Możliwe — przyznaje mrukliwie — ale to nie jest coś, o czym mogłabym ci powiedzieć.

— Dlaczego nie?

— Bo to sprawy Harry'ego Pottera.

— Nie, jeśli dotyczą i mnie.

Spogląda na niego ostro.

— Tak, nawet jeśli dotyczą i ciebie, Malfoy.

Blondyn zaciska palce na udzie.

— Dlaczego w tym cholernym miejscu — akcentuje każde słowo — nikt o niczym nie chce mi powiedzieć?

Ginny wzdycha.

— Ponieważ nawet gdybyśmy mogli ci cokolwiek powiedzieć, większość z nas nie ma pojęcia o niczym, czego chciałbyś się dowiedzieć. Kojarzą cię tylko na podstawie nazwiska, zdjęć z Proroka. Nie znają cię osobiście.

Wbija w nią wzrok.

— Ty znasz.

— Nie tak dobrze jak niektórzy. — Nawet nie próbuje zaprzeczać.

— Jak Potter.

Ginny przytakuje.

— Ale dlaczego on się mną tak przejmuje, skoro nie byliśmy nawet przyjaciółmi?

— Tak powiedział?

— Tak.

Uzdrowicielka wzrusza ramionami i odwraca się.

— Nie wiem — kłamie. — Może to kompleks wybawcy?

— Może poczucie winy?

— Harry Potter nie ma powodu, by pod jakimkolwiek względem czuć się winnym wobec ciebie. — Obraca się na pięcie i spogląda mu w oczy.

— Jesteś o tym całkowicie przekonana?

— Tak, jestem.

Wpatrują się w siebie przez kilka kolejnych sekund, jakby właśnie rozgrywała się pomiędzy nimi bitwa na silną wolę, lecz w końcu to on poddaje się i odwraca wzrok.

— W takim razie dlaczego? Skoro nie jest to jakiś dziwny typ pokuty?

— Może po prostu jest masochistą? — mruczy cicho Ginny, ale on to słyszy i prycha pod nosem.

— Z całą pewnością — śmieje się cicho — masochista pragnie czegoś ostrzejszego niż to, co miałem mu do zaoferowania na powitanie.

Ona, nic nie rozumiejąc, unosi brwi i wbija w niego spojrzenie. Malfoy spogląda na nią i ten... — smutek? Czy to może być smutek? — znika z jego twarzy, a na jego miejscu pojawia się tak zwykły dla niego wyraz drwiny. Blondyn rozkłada ręce i gwałtownie odwraca głowę:

— Cóż, w takim razie kontynuujmy. Z całą pewnością masz jeszcze innych pacjentów do torturowania.

Ginny dokańcza badanie, jednak w myślach raz jeszcze analizuje całą rozmowę.

*

— Czasem chciałbym popatrzeć, jak śpi — powiedział wczoraj Remus, gdy razem z Harrym rozsiedli się na drewnianych krzesłach w remusowej kuchni. Harry z piwem kremowym w ręku, a Remus z pucharem eliksiru tojadowego. Teraz naparu dostarczał mu Naczelny Warzyciel Ministerstwa . Jest równie dobry, jak ten przygotowywany przez Snape'a. Niestety, minęło już prawie osiem lat od chwili - rok po tym, jak Harry zakończył naukę - kiedy to Mistrz Eliksirów przygotował swój ostatni eliksir tojadowy. Voldemort tak łatwo nie daruje zdrady, a śmierć Snape'a stanowiła przykład dla pozostałych. Tylko najodważniejsi lub najbardziej tępi śmierciożercy mogliby pomyśleć o nadepnięciu na odcisk Czarnemu Panu, widząc, co zostało z Mistrza Eliksirów.

Wywar stał na stole, a nad nim unosiła się delikatna mgiełka. Harry potrząsnął głową, chcąc odpędzić wspomnienia, podczas gdy Remus opróżnił kielich do dna, znacznie się przy tym krzywiąc. Zrobił głęboki wdech i spojrzał ponownie na Harry'ego.

— Czy to nie dziwne, jak człowiekowi zaczyna brakować takich błahych czynności? Takich, które brało się za pewnik?

— Jak odpędzanie się Rona od Świstoświnki — odparł Harry, myśląc o małej sówce, której klatka stała teraz w jego mieszkaniu. Świnka nie pohukiwała już tak dużo jak kiedyś.

Remus się zaśmiał.

— Ciekaw jestem, czy Syriusz, oferując Ronowi Świnkę, wiedział, jak miłosno-nienawistny układ mu zaserwował. — Uśmiech na jego twarzy nieco przybladł i westchnął. — Przewidywanie nigdy nie było jedną z jego mocnych stron.

Harry zacisnął dłoń na butelce piwa kremowego i nic nie odpowiedział.

Remus zapatrzył się w jakiś tylko jemu widoczny punkt.

— Po Azkabanie każda chwila była cenna. Każda. Nie chciałem zasypiać ze strachu, że gdy się obudzę, wszystko okaże się snem, a on wciąż jest w tym strasznym miejscu, uznawany za winnego. I w niektóre noce po prostu leżałem i obserwowałem, jak śpi, jak uchodzi z niego nieco napięcia, a linie zmarszczek lekko się wygładzają. Ale on nigdy tak do końca się nie rozluźniał, nawet podczas snu. Wiedziałem, że śnił o Azkabanie. Rzucał się na łóżku i uspokajał się dopiero, kiedy wyczuwał, że jestem blisko. Wtedy szeptał moje imię, jakby to była jedyna rzecz, która jest w stanie dodać mu otuchy.

Harry znowu poczuł tępy ból w sercu.

— Czy czasem śnił o czymś innym?

W kąciku ust Remusa niespodziewanie pojawił się mały uśmieszek, lecz zaraz go stłumił.

— Czasem — odparł z błyskiem w oku. Harry nie drążył dalej tematu.

A teraz Harry siedzi w swoim ministerialnym biurze i wpatruje się w twarz Draco Malfoya. Do dziś nie zdjął ze ściany jego fotografii, choć już minęło prawie trzy miesiące od zakończonej sukcesem (oficjalnie jest to sukces — nie zginął żaden auror ani agent DPPMu*, a wszyscy podejrzani śmierciożercy zostali ujęci lub zabici) obławy na posiadłość Malfoyów i niespodziewanego odnalezienia dziedzica, do tej pory uważanego za zmarłego. Szkolna podobizna Malfoya uśmiecha się drwiąco i szydzi, a Harry obserwuje go podkrążonymi oczyma, podczas gdy jego praca leży nietknięta.

W pewnym momencie wyczuwa czyjąś obecność za swoimi plecami. Wzdycha lekko, kiedy Tonks przysuwa krzesło, siada tuż obok i kładzie mu głowę na ramieniu. Dziś jej włosy są marchewkoworude, tak podobne do Rona, że niemal prosi ją, by zmieniła kolor. Byłoby jednak szkoda. Aurorka spogląda na zdjęcie Malfoya — jej kuzyna, chociaż, oczywiście, żadna ze stron nie przyznaje się do istnienia pomiędzy nimi więzów rodzinnych.

— Musisz go nienawidzić - mówi obojętnie.

Harry sprawdza, czy drzwi do gabinetu są zamknięte. Nie wszyscy aurorzy mają dostęp do pewnych informacji o Malfoyu. Jak na razie większość magicznego społeczeństwa jest przekonana, że Malfoy jest wciąż zaginiony lub nie żyje.

— Dlaczego tak twierdzisz? — pyta spokojnym tonem.

— Niemal zabił twojego najlepszego przyjaciela. Próbował zabić ciebie.

— Co do tego nie możemy mieć pewności.

Tonks prycha.

— Nawet w sam to nie wierzysz. — Zaciska swoje dłonie na jego, starając się mu przekazać pocieszenie, jakby było namacalne i dało się je przewodzić niczym ciepło. — Czy nie gnębi cię to, że on żyje i jest przytomny, kiedy Ron... no cóż, nie jest?

Tonks, myśli Harry, nigdy nie brak szczerości.

— Każdego cholernego dnia — przyznaje. — Byłoby o niebo łatwiej, gdyby pamiętał, co zrobił. Wtedy mógłbym go z czystym sumieniem nienawidzić.

— To jednak skomplikowane.

— Dokładnie. — Postać z fotografii właśnie mierzy ich gniewnym spojrzeniem, a Harry je odwzajemnia. — Wszystko jest diabelnie skomplikowanie.

— Hmm — odpowiada. Odwraca jego dłoń i zaczyna wodzić paznokciami — krótko obciętymi, zaokrąglonymi i srebrnymi — po jego linii życia, serca i rozumu. — Wiesz, Ginny się o ciebie martwi. — Podnosi głowę i czeka, aż Harry na nią spojrzy. — Ja też.

On uśmiecha się do niej, ale ona marszczy brwi, najwyraźniej nieprzekonana.

— Nic mi nie jest — zapewnia ją. — Naprawdę. W porządku.

Tonks w odpowiedzi przekręca jego dłoń raz jeszcze i prześlizguje zimnym palcem po bliznach wyrytych ponad dziesięć lat temu. Nie będę mówił kłamstw. Podnosi wzrok i unosząc pomarańczową brew, spogląda na niego.

Harry wytrzymuje jej spojrzenie i w końcu Tonks się poddaje i wzdycha. Po chwili wstaje i wychodząc, odstawia krzesło na miejsce. Dopiero kiedy Harry słyszy, że Tonks zaczyna radośnie rozmawiać z jednym z aurorów na korytarzu, odwraca głowę i spogląda na zdjęcie.

Malfoy puszcza mu oczko.

*

Już niemal świta, kiedy Ginny wraca do domu. Bolą ją nogi i głowa. Opiera się czołem o drzwi, zamyka oczy i bierze głęboki wdech. Na swojej skórze wciąż wyczuwa zapach szpitala. Zawsze go czuje, ledwo wyczuwalną woń eliksirów i beznadziejności.

Wczoraj, po swojej zmianie, spotkała się z rodzicami na oddziale Klątw Nieuleczalnych. Spędziła z nimi przy łóżku Rona godzinę, podczas której oni zdążyli opowiedzieć o nowej dziewczynie Billa, kłopotliwym przypadku rogogona węgierskiego, którym zajmował się teraz Charlie, synku Freda i Angeliny, pracy Artura w ministerstwie i nowym przepisie Molly na tartę dyniową. Nikt nie wspomniał ani słowem o tym, że ministerstwo do tej pory nie oczyściło Percy'ego z zarzutów, a minął już rok od jego śmierci, czy o tym, że znaleziono kolejny palec George'a. W ciągu trzech miesięcy od wybuchu na Pokątnej odnaleziono niemal połowę jego ciała. Powiedziano im, że mieli ogromne szczęście, znając zakończenie, bo wielu innych zaginęło bez śladu.

Ginny wpatrywała się nieruchomą postać brata na szpitalnym łóżku i w duchu przeklinała każdego, kto kiedykolwiek ośmieli się jej jeszcze wspomnieć o zakończeniu.

Nakłaniana przez rodziców, próbowała wymyślić coś pozytywnego, o czym mogłaby opowiedzieć bratu. Gdy w końcu się odezwała, zrobiła to bezbarwnym tonem:

— Dziś nie umarł żaden z moich pacjentów — stwierdziła. — To był dobry dzień.

Molly i Artur spojrzeli na nią błagalnym wzrokiem, ale Ginny nie była w stanie wykrzesać z siebie wesołości. Ujęła dłoń Rona i starała się zignorować fakt, jak chłodna i bez życia się wydawała.

Później poszła do mugolskiego baru i piła bez przerwy, aż do zamknięcia. Ale nie czuje się pijana. Czasem wydaje jej się, że nigdy nie będzie w stanie wypić wystarczająco dużo.

Wzdychając, wyciąga różdżkę i otwiera drzwi do mieszkania. Przechodzi przez ciemny pokój i nawet nie zerkając w tamtą stronę, rzuca na kanapę płaszcz. Kiedy słyszy stłumione mruknięcie, podskakuje zaskoczona i unosi różdżkę.

— Lumos — rzuca zaklęcie i otwiera ze zdumienia usta, gdy zauważa Tonks ze swoim płaszczem na głowie, szybko mrugającą z powodu nagłego błysku światła. — Co tu robisz? — dziwi się.

— Przyszłam do ciebie zaraz po pracy, zdecydowałam, że poczekam. — Wygrzebuje się spod płaszcza i spogląda na zegar, na którym widnieje „Zbyt wcześnie, by wstawać” — i zdaje się, że zasnęłam.

— Ale ja mam wokół mieszkania aktywne zaklęcia antyaportacyjne.

Tonks uśmiecha się szeroko.

— A ja mam szwajcarski scyzoryk w kieszeni i skończony kurs aurorski. — Ginny mruga zdumiona i ciężko opada na krzesło po drugiej stronie, a z twarzy Tonks znika uśmiech. — Hej, wszystko w porządku?

Ginny kręci lekko głową.

Tonks przechodzi przez pokój, klęka u jej stóp i wpatruje się w nią z tak szczerą troską, że Ginny ma ochotę się rozpłakać. To głupie, myśli. W końcu nie płakała od wieków. Płacz to marnotrawstwo energii. W świetle różdżki, na której wciąż zaciska palce, zauważa, że włosy Tonks są pomarańczowe, niemal takiego samego koloru jak jej własne. Śmieje się, sięga palcami i przeczesuje je, czując na skórze delikatną ostrość króciutkich końcówek.

— Ten kolor nie bardzo ci pasuje — mówi.

— Ale ja go lubię — odpowiada Tonks, ale mimo to zamyka oczy i jej włosy z cichym pyk wracają do naturalnej czerni. Dłonie Ginny wciąż są w nich zanurzone.

— Co mogę zrobić, by ci pomóc? Czego potrzebujesz?

Ginny zaciska palce, a Tonks przysuwa się jeszcze bliżej. Uzdrowicielka widzi swoje odbicie, blade i poszarzałe, w niebieskiej głębi jej oczu. Wygląda starzej, niż powinna. Twarz Tonks jest tak blisko. Biała, nieskazitelna skóra, uniesione wysoko kształtne brwi. Oddech zamiera Ginny w piersi, gdy wpatruje się w prawdziwe oblicze metamorfożki. Nie w nim żadnego fałszu, nieszczerości czy oszustwa. Nic nie jest ukryte. Zamyka oczy, a jej myśli ponownie zaczynają krążyć wokół Rona, rodziny, Harry'ego i tego wszystkiego, co zostało przemilczane.

— Ciebie — odzywa się w końcu. — To właśnie ciebie potrzebuję.

I gdy zanosi się płaczem, Tonks jest przy jej boku, by ją przytulić.

Rozdział piąty.

Otwarcie

Kiedy Ginny się budzi, promienie słoneczne wpadają przez okno, a na poduszce obok siebie dostrzega włosy w kolorze fuksji.

Przygląda się, jak zmieniają barwę z głębokiej purpury na błękit prawie w rytmie delikatnego chrapania Tonks. Ginny uśmiecha się i lekko pochyla nad śpiącą kobietą. Wyciąga palec, by dotknąć jej nosa, gdy ta nagle łapie ją za nadgarstek. Podskakuje, po czym zauważa, że Tonks otworzyła jedno oko.

— Mmm — mruczy, a głosem jeszcze zachrypniętym od snu dodaje: — Nikt cię nigdy nie ostrzegał, żeby nie łaskotać śpiącej aurorki?

Tonks puszcza dłoń dziewczyny, a Ginny odpręża się i opiera podbródek na dłoniach.

— Myślałam, że to przysłowie brzmi “Nigdy nie łaskocz śpiącego smoka”.

— Czy kiedykolwiek budziłaś aurora z głębokiego snu? — pyta Tonks. — Najpierw ziejemy ogniem, a potem zadajemy pytania.

— Nie widzę żadnego ognia — odcina się Ginny, a po chwili marszczy nos. — Jednak wyczuwam tutaj mocny poranny oddech.

Po tym komentarzu Tonks śmieje się i przewraca tak, by znaleźć się nad dziewczyną. Ginny ma tylko chwilę na to, by poczuć, że wstrzymuje oddech, a jej serce zaczyna bić jak oszalałe, zanim usta metamorfożki nie znajdą się nad jej własnymi. Obie zastygają w bezruchu. Twarz aurorki znajduje się bardzo blisko Ginny, oczy błyskają niepokojem, zaskoczeniem i żądzą, co jest bardziej podniecające niż jakakolwiek fizyczna przemiana, której może dokonać Tonks. Jest tak tym oczarowana, że ledwie zauważa, gdy kobieta się odzywa.

— Jeśli tego nie chcesz — mówi niskim, zmysłowym głosem — skończę to teraz.

Ginny bierze głęboki wdech i może wyczuć ciepło bijące od ciała Tonks, od piersi, przez biodra, aż do ud. Nieznacznie wygina się w łuk i czuje, jak aurorka próbuje zdusić jęk. Uśmiecha się, po czym podnosi się lekko i wsuwa swoją dłoń w jej krótkie, najeżone włosy, teraz w kolorze turkusowym. Posyła jej wyzywające spojrzenie.

— Nawet się nie waż — szepcze i przyciąga ją do siebie.

To wyjątkowe doznanie i Ginny musi przypomnieć sobie, że to jest Tonks, jej przyjaciółka, ekscentryczna aurorka, którą zna od dzieciństwa, choć na początku słabo. Tonks, która pojawia się niespodziewanie, właśnie wtedy, gdy Ginny jej potrzebuje i nawet nie zdaje sobie z tego sprawy. Która pozwoliła jej wypłakiwać się w swoją szatę przez godzinę tego ranka, a gdy w końcu zasnęła w łóżku przyjaciółki, jej ramię nadal było wilgotne od łez Ginny kurczowo trzymającej się jej we śnie. Tonks, która nigdy wcześniej nie dotykała jej tak jak teraz, w sposób, który sprawia, że ma ochotę płakać z radości.

Kiedy aurorka się odsuwa, podpierając się na łokciach, jej twarz jest zarumieniona, a włosy jeszcze wspanialsze, jeśli to w ogóle możliwe. Ginny przesuwa dłoń wzdłuż jej boku, a Tonks wzdryga się, opadając na nią.

— Przepraszam… Przepraszam… To łaskocze — mruczy.

Ginny śmieje się, obejmując ją ramieniem.

— Może to powiedzenie powinno zostać zmienione do „Nigdy nie łaskocz aurora, kropka”.

Policzek Tonks jest przyciśnięty do jej własnego, ich ciała płoną, obie oddychają zdecydowanie szybciej.

— Może powinno — zauważa. — Zawsze byłaś bystra.

Całuje Ginny w ucho, po czym odsuwa się od niej, zanim ta będzie mogła ją złapać. Kiedy Ginny odwraca się do w jej stronę, Nimfadora siada prosto, patrząc na nią w dół z nieodgadnionym wyrazem twarzy.

— Nie planowałam tego — stwierdza.

Ginny podnosi się i chwyta dłoń aurorki, przytrzymując szybko, gdy ta próbuje ją zabrać.

— Nie mów, że żałujesz.

Tonks kręci się nieznacznie.

— To nie tak, że żałuję, tylko… — Milknie i marszczy brwi. — Nie chcę popsuć… — Kręci głową. — Po prostu nie jestem pewna, czy jesteś gotowa. — W końcu zaczyna się śmiać. — Do diabła, nie jestem pewna, czy ja jestem gotowa.

Ginny przesuwa kciukiem w tę i z powrotem wzdłuż ręki Tonks, śledząc drobne kości i delikatne wzniesienia żył. Jej skóra jest gładka, prawie bez skazy, naznaczona jedynie niewielkimi, prawie niewidocznymi sieciami małych, srebrnych śladów po bliznach, gdzie została rozdarta i uleczona, a lśniące plamy to wzór po oparzeniach. Nienawidzi myśleć o tym, że Tonks może zostać ranna, nigdy tego nie lubiła, nawet wtedy, gdy leczyła niektóre ze zranień, które pozostawiły te blizny. Jej palce pamiętają pokrywanie maścią ran, zasklepianie rozcięć, nastawianie i naprawianie złamanych kości. W pewien sposób jest dumna z tego, że ma swój udział w tworzeniu jej ciała. Jej troska łagodziła ból i tam, gdzie nie mogła zapobiec bliznom, starała się je jak najbardziej zmniejszyć.

Spogląda w górę i odkrywa, że Tonks jak zahipnotyzowana wpatruje się w ruch jej dłoni. Ginny odważnie przeciąga koniuszkami palców wyżej, wzdłuż delikatnych kości jej nadgarstka, spoglądając na twarz kobiety, gdy ta zaczyna oddychać szybciej. Niesamowite, myśli Ginny, jakie efekty może przynieść pojedynczy dotyk, kontakt opuszków z zakończeniami nerwów, i jak kruchy jest to proces. Widziała pacjentów narażonych na działanie czarnomagicznych eliksirów, które tak uwrażliwiały skórę, że najlżejszy dotyk powodował przeszywający ból, i innych, trafionych zaklęciami uszkadzającymi zakończenia nerwowe, którzy całkowicie stracili zmysł czucia. Czasami w obu przypadkach pacjenci tracą zmysły, jeszcze przed rozpoczęciem leczenia. Zbyt dużo dotyku może być męczarnią, zbyt mało… torturą.

Przesuwa koniuszkami palców po wrażliwej skórze wewnętrznej strony nadgarstka Tonks i uśmiecha się, słysząc nagły, urywany oddech kobiety. Kiedy odsuwa palce, przerywając delikatny kontakt, metamorfożka unosi wzrok i spogląda w jej oczy, a Ginny odkrywa, że jej oddech również przyśpiesza na widok lekko nieprzytomnego spojrzenia i rozszerzonych źrenic. Pochyla się w kierunku Tonks, by być jak najbliżej niej.

— Nie gotowa? — szepcze.

Aurorka mruga, a oszołomienie w jej oczach częściowo znika, pozostawiając po sobie jedynie zakłopotanie.

— No cóż, miałam dobre oceny ze Zwodzenia. Oczywiście, jestem bardzo dobra w okłamywaniu siebie.

— Ale nie mnie — mówi Ginny i uśmiecha się.

— Nigdy — odpowiada Tonks i zmniejsza odległość między nimi.

* * *

Następnym razem Potter odwiedza go za dnia, jego twarz jest pusta, bez żadnego wyrazu, tak jakby nic poza uprzejmymi pozdrowieniami nie miało miejsca. Przynosi książkę i wręcza ją Malfoyowi.

— Co to jest? — pyta Malfoy.

— Album fotograficzny. Z Hogwartu. — Kąciki ust Pottera drgają w dół, co jest pierwszą oznaką tego, że nie czuje się swobodnie.

— Nie mam zbyt wielu zdjęć, na których jesteś, ale niektóre mogą pobudzić twoją pamięć.

Malfoy przesuwa palcami po skórzanej czerwonej oprawie, ozdobionej złotymi literami Hogwart 1998. W zamyśleniu muska je kciukiem i żałuje, że to słowo nie brzmi ani trochę znajomo.

— Możesz wyciągnąć sobie krzesło, wiesz. Nie zniszczę twojej cennej książki, kiedy się odwrócisz — oznajmia Malfoy, spoglądając na stojącego wyczekująco w kącie mężczyznę.

— Och — mówi Potter, spoglądając na niego z zaskoczeniem. — Dobrze. Oczywiście. — Sztywno obchodzi łóżko i przysuwa sobie krzesło. Wygląda na bardziej skrępowanego, siedząc naprzeciw Malfoya, niż stojąc, i stara się nie usiąść zbyt blisko niego.

Wzdychając, Malfoy otwiera książkę na zdjęciu młodej czarownicy i dwóch jednakowo ubranych czarodziejów. Jednym z nich bez wątpienia jest Potter. Wysoki, rudy chłopak, który przypomina mu magomedyczkę, przyjaciółkę aurora, stoi w środku, obejmując pozostałą dwójkę. Wszystkie trzy postacie uśmiechają się, ale mają wyraźne cienie pod oczami, a szary, górujący nad nimi zamek wygląda jak ten, który Malfoy zna z fotografii w gazecie.

— To Hogwart? — pyta blondyn.

Potter kiwa głową, a wzrok utkwiony ma w postaciach na pierwszym planie.

— To ty — stwierdza, a jego palec unosi się nad sylwetką Pottera. Czeka, aż mężczyzna znów przytaknie. — A tych dwoje?

— Moi przyjaciele.

— Gdzie są teraz? — drąży, kiedy Potter już nic nie dodaje.

— Nie wiem — odpowiada szorstkim tonem, a Malfoy zastanawia się, czy przypadkiem nie wyobraził sobie gniewu w jego głosie. — Nie wiem, gdzie się znajdują. — Krzywi się i odwraca wzrok. — Żadne z nich.

Blondyn patrzy na niego, lecz Potter unika jego wzroku. Odwraca więc stronę i znajduje tam zdjęcie Pottera w bardzo znajomym czerwono-złotym stroju, spoglądającego niespokojnie i na wpół przytomnie w obiektyw. W jednej dłoni ściska gładką wyścigową miotłę, a jego palce — w prawie nieświadomym geście — przesuwają się z uczuciem wzdłuż trzonka.

— Co to jest? — pyta Malfoy zaciekawiony.

— Quidditch — odpowiada zaskoczony Potter, spoglądając na niego. — Zostało zrobione przed moim finałowy meczem.

— Aha — odpowiada. Czytał o tej grze i coś mu to przypomina. Prawie może wyczuć moc bijącą od miotły pod jego uściskiem i siłę wiatru we włosach. Nagle rozpoznaje ten strój. — Śniłem o tym — mówi zaskoczony, a Potter wpatruje się w niego ostro. — Cóż — poprawia się — nie dokładnie o tym zdjęciu, ale o tobie lecącym w tych szatach.

— Śniłeś o tym, że latałem?

— Zdaje się, że cię goniłem.

— Jeśli chodzi o quidditch, właśnie tym się zajmowałeś, Malfoy. — Potter śmieje się, a część napięcia go opuszcza.

Blondyn wyczuwa w tym jakąś zniewagę i przeklina, że nie jest w stanie powiedzieć gdzie dokładnie.

— Na jakiej pozycji grałeś? — pyta.

— Szukającego — odpowiada auror i niewątpliwie można w tym wyczuć oznakę dumy. Przygląda się Malfoyowi z lekkim rozbawieniem. — Ty też byłeś szukającym.

Czarodziej przypomina sobie, co czytał na temat tej gry, i pojmuje, o czym mówił wcześniej Potter. Patrzy na niego gniewnie i z rozdrażnieniem przerzuca kolejną stronę albumu.

Następne zdjęcie przedstawia wysokiego rudowłosego przyjaciela Pottera, w tym samym szkarłatnym stroju, strasznie gryzącym się z kolorem jego włosów. Stoi rozpromieniony przed aparatem, jedną ręką macha, a w drugiej ściska znacznie mniej imponującą miotłę. Jednak robi to czule, nawet bardziej niż Potter. Z wyjątkiem uśmiechu — nigdy nie zobaczył jej prawdziwego uśmiechu — podobieństwo do magomedyczki jest uderzające.

— Czy on jest spokrewniony z tą uzdrowicielką? — Spogląda na Harry'ego.

— Z kim? — Patrzy na niego z roztargnieniem. — Ach, z Ginny. Tak, to jej brat.

— Aha. — Niektóre fragmenty układanki wskakują na swoje miejsce i przez chwilę myśli, że mógłby czuć się mniej zazdrosny o tę śliczną dziewczynę. Niejasno pamięta ich pierwszą rozmowę. — Więc on jest… tutaj? W szpitalu?

— Tak. — Wargi Pottera zaciskają się, przez co wygląda na rozdrażnionego. — Posłuchaj, nie chcę o tym rozmawiać — warczy.

— Może jeśli o nim opowiesz… — zaczyna niepewnie blondyn, pragnąc mieć doświadczenie i wiedzę, z których mógłby teraz skorzystać. Przygląda mu się, jednak mężczyzna unika jego wzroku.

W końcu ich spojrzenia spotykają się, a w miejscu, gdzie Malfoy spodziewał się zobaczyć ból, dostrzega coś, co mogłoby być obrzydzeniem.

— Nic nie mów — mówi delikatnie, a jednak stanowczo. — Nie chcę tego słuchać. Nie chcę słyszeć, że kiedykolwiek o nim wspominasz. Nie masz prawa.

— Mam takie samo prawo jak każdy — oburza się Malfoy.

— Nie masz. — Potter podnosi głos. — Tak naprawdę — kontynuuje, zaciskając ze złości szczękę — nie ma drugiej osoby na świecie, która miałaby mniej prawa niż ty, by o nim mówić, może z wyjątkiem samego Voldemorta.

Początkowo Malfoy chce się odgryźć, ale coś w wyrazie twarzy Pottera sprawia, że się waha i znów spogląda na zdjęcie.

— Co takiego zrobiłem, że tak mnie nienawidzisz? — zastanawia się na głos.

— Ja nie… — Potter przerywa, kręcąc głową. Jego ton jest pełen rezygnacji. — Nie mogę ci powiedzieć.

— Ale coś zrobiłem.

— Tak — odpowiada cicho.

— I to ma coś wspólnego z nim. — Malfoy spogląda w dół na uśmiechającego się ze zdjęcia nastolatka.

Potter nie odpowiada, jednak Draco nie potrzebuje potwierdzenia. Oburzenie widoczne w oczach dziewczyny nabiera sensu. Jednak ona musi tu być, musi wykonywać swoją pracę. Potter, z drugiej strony…

— Więc dlaczego tu przychodzisz? — pyta głosem na pół złym, a na pół błagającym. Nienawidzi żyć w świecie, gdzie nic nie ma sensu, gdzie każdy zna odpowiedź — poza nim. Nienawidzi tego, jak ciąży mu jego niewiedza. — Dlaczego w ogóle ze mną rozmawiasz? — Wskazuje na leżący na jego kolanach album. — Dlaczego pokazujesz mi swoje prywatne zdjęcia?

— Ponieważ — zaczyna Potter, patrząc na niego martwym wzrokiem — im szybciej odzyskasz pamięć, tym szybciej będę mógł wsadzić cię do Azkabanu. A wtedy ja będę mógł zapomnieć o tobie.

* * *

Tej nocy Malfoy nie śni o Harrym Potterze.

Fragmenty snu przewijają się bez żadnego ostrzeżenia, od jednego koszmaru do drugiego.

…Klęka na jedno kolano, z opuszczoną głową, u stóp postaci odzianej w czarny płaszcz. Wie, że nie ośmieli się spojrzeć w górę. Nie chce widzieć jej twarzy. W jakiś sposób nie jest nawet pewien, czy to człowiek. Ale i tak przed nim klęczy, a gdy ta istota się do niego odzywa, wzdłuż kręgosłupa przebiega mu dreszcz ekscytacji.

— Przychodzisz tu z własnej woli, Draco Malfoyu?

— Tak, mój panie.

— Czy przysięgasz służyć mi do końca swoich dni, wykonywać moje rozkazy, nieważne jakim kosztem, i oddać życie w mojej służbie, jeśli to będzie konieczne?

— Tak, mój panie.

— Wstań, młody Malfoyu.

Wstaje, jednak wzrok nadal ma wbity w podłogę.

— Spójrz na mnie.

Spina się w sobie i spogląda na postać z wężową twarzą i utkwionym w nim czerwonym spojrzeniem, która prawie się uśmiecha.

— Twój ojciec służył mi dobrze przez wiele lat, Draco. — Gdy postać zwraca się do niego, jak gdyby byli starymi znajomymi, przez jego ciało przebiega dreszcz, wywołany zarówno obrzydzeniem, jak i dziwną ekstazą. — Bez wątpienia dowiedziesz, że jesteś lojalny. — Unosi ku niemu kielich, srebrny ze wijącymi się wężami na zewnętrznej stronie. — Owoc twojego pierwszego czynu pod moimi rozkazami — mówi. — Twoja klątwa była pewna i skuteczna, a teraz świat opłakuje tego mugola. — Pokryte łuskami kościste dłonie chwytają kielich, po chwili potwór mruczy jakieś słowa, których Malfoy nie może dosłyszeć, w dziwnym, syczącym języku, którego nie rozpoznaje. Płyn w naczyniu zaczyna się pienić, a potwór zwraca się do niego. — Teraz pij.

Malfoy bez wahania podnosi kielich do ust i pije, czując ciepły, miedziany smak krwi przepływającej po jego języku i między zębami. Przechyla kielich i łapczywie przełyka płyn, czując moc zaklęcia, rozprzestrzeniającą się po jego ciele, docierającą do żołądka, żył i głowy. Wyciąga lewą dłoń, bez rozkazu, a wężowa postać przyciska swój ostry, lodowaty palec do jego skóry. Malfoy krzyczy jak oparzony, spogląda w dół i widzi pojawiający się na jego skórze znak. Krew sączy się aż do nadgarstka, prawie czarna w świetle pochodni. Słyszy jeszcze śmiech potwora i wizja słabnie…

…Śni o podobnym do niego, wysokim, eleganckim człowieku, starszej wersji siebie z jasnymi włosami, szarymi oczami i ostrymi rysami, noszącym dumę jak płaszcz. Patrzy na niego i poznaje, czym jest strach, duma i przeznaczenie. Mężczyzna unosi dłoń oszczędnym gestem osoby, która wie, jak sama jej obecność jest ważna, bez zbędnych ozdobników. Jego wzrok jest surowy, gdy rozgląda się po pomieszczeniu, by w pewnej chwili zwrócić się do siedzącego naprzeciwko Malfoya.

— Któregoś dnia — oznajmia mężczyzna — to wszystko będzie twoje, Draco.

Malfoy patrzy na niego szerokimi oczami. Coś chwyta go za gardło i prawie może wyczuć przygniatającą go wagę tego stwierdzenia.

— Tak, ojcze — mówi, tak, ten mężczyzna jest jego ojcem, który zasługuje na strach, szacunek i coś w rodzaju miłości i uwielbienia, i właśnie te uczucia się w nim rozpalają.

— Pamiętaj jednak — kontynuuje ojciec — że mówię nie tylko o tej posiadłości i cennych przedmiotach, jakie się w niej znajdują, lecz o całym dziedzictwie Malfoyów i wszystkim, co się z tym łączy. — Blask ognia migocze w jego oczach, bliźniacze płomienie i pierścień dymu. — Oczekuję, że kiedy nadejdzie czas, dokonasz właściwego wyboru, Draco.

— Oczywiście, ojcze — odpiera Draco, a jego pierś prawie pęka z dumy.

— Teraz, kiedy Czarny Pan powrócił, wszyscy będziemy musieli udowodnić naszą lojalność. Jesteś już wystarczająco dorosły, by samodzielnie decydować o swojej przyszłości i dokonać wyboru strony, po której się opowiesz. — Głos mężczyzny staje się niższy.

— Wiesz, że staram się we wszystkim podążać za tobą, ojcze — mówi poważnym tonem Malfoy.

— Jesteś mądrym chłopcem, Draco. — Dłoń ojca na jego głowie jest prawie jak błogosławieństwo, a gdy chłopak napotyka jego spojrzenie, oddycha z trudem. — Tak jak ja zawsze starałem się chronić ciebie, tak ty musisz starać się strzec całej naszej rodziny.

— Zawsze, ojcze — przysięga. — Zrobię wszystko.

Jego ojciec uśmiecha się, a Draco ogarnia ciemność.

…Znajduje się w tym samym pokoju, ale tym razem nikt mu nie towarzyszy. Trzaskające płomienie w kominku są jedynym ruchomym elementem. Wpatruje się w nie, nie czując ani ciepła, ani komfortu, tylko uporczywą świadomość, że coś się zbliża, coś ważnego, katastroficznego. Jego dłoń opada na leżącą przed nim na stole otwartą książkę, na stary pergamin szeleszczący pod palcami. Jest otoczony przez książki, rękopisy, listy i mapy, tak kruche, że nawet boi się ich dotknąć, tak archaiczne, że nie może przeczytać zaklęć, tak starożytne, że roślinne składniki eliksirów już wyginęły.

— Coś musi tu być — myśli, nie całkiem rozumiejąc sens tych słów. — Na pewno coś się nada.

W jakiś sposób wie — przeczuwa — że zostało mu niewiele czasu. Odcięto mu drogę komunikacji. Boi się, że już nie ufają mu ci, których zaufania potrzebuje. Że ani jeden z nich mu nie ufa. Nie tylko jego życie znajduje się na szali. Kiedy nadejdzie czas konfrontacji — a wie, że to już niedługo — pojawi się jako bohater albo zdrajca. Tylko dla kogo?

Patrzy w dół, jednak nie jest skupiony i litery rozmazują mu się przed oczami, a w jego umyśle trwa gonitwa myśli o bólu, odrzuceniu i żalu, o wiadomościach, które nie przyjdą, o pocałunkach i Pocałunkach, i o tym, które z tych dwóch może otrzymać.

Podświadomie wie, że nie otworzą się przed nim żadne drzwi, że nie ma gdzie pójść, nie ma nikogo, do kogo może się zwrócić. Poza jego pokojem czyhają na niego zagrożenia, zarówno w samej posiadłości, jak i poza nią. Nie jest do końca pewien, które z nich są groźniejsze.

Sądzi, że Potter przyjdzie. Wcześniej czy później zjawi się i nadejdzie koniec. Zaciska dłoń w pięść i tylko dzięki silnej woli wyciąga palce ku kartkom starej zniszczonej książki. Musi być przygotowany, stwierdza w duchu. I uzbrojony.

Zmusza się, by spojrzeć na książkę, a kiedy widzi słowa w połowie ukryte pod palcami, wyostrza wzrok:

Klątwa Zamkniętego Serca.

Ściąga brwi i zaczyna czytać…

...Sny rozmywają się do obrazów, które pojawiają się w jego umyśle, jeden po drugim…

...Pogrzeb w deszczu, bez ciała…

...Pętla zaciśnięta na długiej, eleganckiej szyi, jasne włosy spływające falami…

...Przerażone oczy kobiety kulącej się przed jego różdżką, gdy czuje w sobie wzbierającą się moc: Avada Kedavra...

...Skwierczenie spalanego pergaminu, rogi obracające się w popiół, gdy wokół siebie czuje falowanie gorąca i starożytnej magii…

...Dym, zachód słońca i wielu aurorów na trawnikach, ale jest na to gotowy, gotowy, wyciąga różdżkę, klątwa formuje się na języku, wciąga gwałtownie powietrze i pojawia się krzyk i ból, i nicość…

Kiedy otwiera oczy, jego poduszka jest mokra, a on nie wie dlaczego.

Rozdział szósty

Cisza

Czasem Harry śni o profesorze Snape'ie i tragicznych lekcjach oklumencji, które miał w piątej klasie. Teraz jest znakomitym oklumentą, a z legilimencji osiągnął poziom średniozaawansowany, lecz nie chroni go to przed przeżywaniem tych strasznych chwil wciąż na nowo podczas snu. Wciąż do niego powracają wspomnienia gniewu, frustracji i uczucie zapętlenia w niekończącym się cyklu porażek. Budzi się wtedy zlany zimnym potem, a serce łomocze mu jak oszalałe.

Zwykle śni mu się dokładnie to, co kiedyś wydarzyło się w rzeczywistości na lekcjach. Na wierzch wypływają zdarzenia, których umysł odmówił puszczenia w całkowite zapomnienie, i odgrywają się one ponownie w snach, jakby drwiąc z jego podświadomości. Ale od czasu do czasu okoliczności ulegają pewnym zmianom i na przykład zdarzają się sny, w których ma dwadzieścia sześć lat, jest dorosłym, wyszkolonym aurorem i wciąż mu się nie udaje odnieść jakiegokolwiek sukcesu. Wspomnienia, które Snape wydobywa z jego umysłu, nie zawsze są prawdziwe, ale jego uśmiech jest tak samo drwiący i złośliwy jak zwykle.

Leży na podłodze zwinięty w kulkę, czując w całym ciele przeszywający ból. Jego umysł został pogwałcony, a z oczu płyną łzy. Snape stoi nad nim, a z perspektywy Harry'ego tylko jego długi haczykowaty nos wystaje sponad czarnych szat.

— Draco Malfoy, Potter? — pyta Mistrz Eliksirów z nutką drwiny w głosie. — A myślałem, że już dawno temu dałeś sobie z tym spokój.

— Bo dałem — odpowiada Harry, nienawidząc tego człowieka każdą cząstką swojego jestestwa. I równie mocno nienawidząc siebie. Zaciska powieki i próbuje zepchnąć w głąb umysłu myśli, które Snape wywlókł na wierzch.

Malfoy pochylający się ku niemu w składziku eliksirów... Malfoy stojący u frontowych drzwi swojej posiadłości i z niemal radością wymalowaną na twarzy mierzący w niego różdżką, pewniej niż kiedykolwiek wcześniej... Malfoy patrzący na niego obojętnie, kiedy Harry, zacisnąwszy pięści na jego koszuli, rzuca nim o ziemię. Obraz bladej postaci rozmazany przez łzy zbierające się w oczach i grożące spłynięciem po policzkach... Malfoy patrzący na niego z całkowitą szczerością i nieco nerwowo, w dobrym tego słowa znaczeniu, kiedy Harry przyciąga go do siebie blisko, tak blisko, że może nim niemal oddychać, a potem szok i wyraz zdrady, jakie się pojawiają na jego twarzy, gdy się cofa... Jego spojrzenie, kiedy blondyn, leżąc w wąskim szpitalnym łóżku, śledzi go wzrokiem, tocząc wewnętrzną bitwę między zaufaniem a ostrożnością, pragnieniem pocieszenia a strachem, złością a... nie jest w stanie nazwać tego nawet w myślach.

Budzi się zmęczony, spocony i podniecony.

*

Uzdrowicielka, ta przyjaciółka Pottera, nuci bezgłośnie, wchodząc do pokoju. Malfoy obserwuje ją podejrzliwie, wcale nie mając zamiaru być życzliwym po nieprzespanej z powodu dziwnych snów nocy. Nucenie się urywa, gdy kobieta zaczyna go badać i przepytywać.

— Coś cię boli?

— Nie więcej niż zwykle.

— Mdłości?

— Nie, od czasu ostatniej dawki Veritaserum.

— Spałeś dobrze?

— Nie.

— Śniłeś?

— Tak.

— Czy zaczynasz sobie coś przypominać?

Malfoy waha się chwilę.

— To nie mogą być wspomnienia — odpowiada. — To same potworności i cierpienie.

Kiedy magomedyczka spogląda na niego, na jej twarzy widnieje grobowa mina.

— Byłabym niezmiernie zaskoczona, gdyby twoje wspomnienia nie były nimi przesiąknięte, Malfoy. — Blondyn odwraca głowę, a ona wzdycha. — W środę czeka cię kolejna wizyta aurorów. Mogą chcieć rozwinąć ten temat.

On wciąż milczy, a ona zaczyna delikatnie wcierać maść w ranę na jego piersi. Tylko na obrzeżach, gdzie skóra nie jest martwa, czuje kojący chłód i łaskotanie leku.

— Jak to niby ma działać? — pyta w końcu. — Przecież blizna i tak nie zniknie.

Uzdrowicielka unosi brew i przez chwilę spogląda mu w oczy.

— Zapobiega dalszemu rozprzestrzenianiu się magicznych urazów. Ponieważ nie udało nam się dotąd poznać przyczyny tego poparzenia, nie jesteśmy pewni, czy nie rozprzestrzeniałoby się po twoim ciele. W ranie wciąż tli się magia — wyjaśnia, z uwagą nakładając miksturę. — Jednak nie byliśmy w stanie dojść jej pochodzenia.

— Czarna magia?

— Nie jesteśmy pewni — odpowiada, sztywno wzruszając ramionami. — Nie wygląda na to, ale nikt nie mógł tego potwierdzić z całą pewnością.

— Ale najprawdopodobniej to czarna magia?

— Nie, Malfoy. Nie jesteśmy w stanie tego określić. A ponieważ nie jesteśmy w stanie tego określić, nie możemy ryzykować.

— Boicie się, że mogę być zagrożeniem dla tych, którzy są po odpowiedniej stronie wojny? — drwi.

— Tak — odpowiada kobieta, a jej szczerość go zaskakuje. — Ale w takim samym lub nawet większym stopniu stanowisz zagrożenie dla samego siebie.

Malfoy zanosi się gorzkim śmiechem.

— Sądząc po tym, jak wszyscy mnie tutaj traktują, wątpię, by znalazł się ktokolwiek, kto w ogóle by się przejął, że coś może mi się stać.

— To nieprawda — stwierdza magomedyczka, lecz nie podnosi wzroku.

— Ach, no tak, zapomniałem. Aurorzy byliby zdruzgotani utratą tak cudownego materiału do ćwiczeń kolejnych technik przesłuchiwania więźniów.

Uzdrowicielka rzuca mu krótkie, niewiele mówiące spojrzenie, po czym odwraca głowę i zaczyna coś notować w karcie, a on nieco zbyt od niechcenia dodaje: — I przypuszczam, że Potter mógłby się obawiać, że coś strasznego może się przytrafić jego albumowi fotograficznemu.

Ginny natychmiast unosi głowę.

— Jakiemu albumowi?

— Temu, którego zapomniał ze sobą wziąć po tym, jak mi w bardzo miły sposób oświadczył, żebym się odpieprzył i zdechł. — Wskazuje ręką na nocny stolik, gdzie leży oprawiona w szkarłatną skórę księga. Kobieta natychmiast ją rozpoznaje i otwiera usta w zdumieniu. Wyciąga rękę, lecz nim w ogóle zdąży jej dotknąć, waha się i cofa dłoń. Spogląda na niego ponownie, tym razem juz z większą uwagą.

— Dlaczego Harry miałby z własnej woli zostawić ci ten album?

— Wygląda na to, że twój czarujący auror postanowił aktywnie włączyć się w proces odzyskiwania przeze mnie pamięci.

Kobieta mruży oczy i ponownie sięga po książkę, podnosi ją i gładzi po grzbiecie. Malfoy obserwuje, jak przegląda klika stron, a na jej twarz wypływają na przemian smutek, sympatia, zamyślenie. Gdy podnosi głowę i spogląda na niego ponownie, robi to z wyraźną ciekawością. On przybiera obojętny wyraz twarzy.

— W szkole prezentowałaś się całkiem nieźle.

Uzdrowicielka wygląda, jakby nie wiedziała, czy się zaśmiać, czy rozgniewać, ale w ostateczności unosi brew i odłożywszy album, odpowiada:

— Ty też. — Gdy ich spojrzenia w końcu się spotykają, Malfoy stwierdza, że chyba go nie okłamuje.

— Potter był straszliwie niechlujny — stwierdza, dając jej powód do zaprzeczenia, ale ona się tylko uśmiecha.

— To część jego uroku.

— Nie umiał pewnie wyczarować ognia ze smoka — prycha blondyn. Uzdrowicielka potrząsa głową, ale w kącikach jej ust tli się uśmiech, a on ma nieodparte wrażenie, że właśnie czegoś dokonał. Jej uśmiech jest całkiem ładny, rozjaśnia jej twarz i wygładza zmarszczki, które nie powinny się tam w ogóle znajdować. Gdy tak uśmiecha się, bardzo przypomina dziewczynę uwiecznioną na zdjęciach w albumie, przytuloną do Pottera, rozpromienioną i rumieniącą się, gdy on całuje ją w policzek. Widząc to zdjęcie, Malfoy zaczyna się zastanawiać, czy Potter też bywa jeszcze taki radosny. Uzdrowicielka uśmiecha się, jakby od wieków tego nie robiła.

Blondyn sięga po album i odnajduje to zdjęcie — Potter i uzdrowicielka szczerzą się do siebie jak dwoje zakochanych w sobie nastolatków, co według Malfoya najprawdopodobniej miało miejsce. Teraźniejsze wcielenie dziewczyny ze zdjęcia notuje coś w karcie, ale zerka na niego, gdy wyczuwa, że się w nią wpatruje. Blondyn przeciąga palcem po brzegu strony i wtedy ona zauważa fotografię. Malfoy ma wrażenie, że na jej twarzy pojawia się delikatny rumieniec.

— Ładnie razem wyglądacie — stwierdza lekko.

— Byliśmy tylko przyjaciółmi — odpowiada, po czym od razu marszczy czoło, zła na siebie, że w ogóle dała się wciągnąć w tę rozmowę. Blondyn stuka rytmicznie w brzeg strony, mierząc ją sceptycznym spojrzeniem, lecz nic nie mówi. Kobieta zaczyna się ewidentnie rumienić i dodaje gniewnie: — Nie muszę ci się z niczego tłumaczyć.

— Ależ ja nie proszę o wytłumaczenie. O nic przecież nie pytałem.

Kobieta marszczy czoło i skupia uwagę na karcie, mrucząc coś pod nosem.

Malfoy jeszcze przez chwilę ogląda zdjęcie. Zaciekawiony zauważa, że dziewczyna na fotografii niemal co chwilę spogląda ponad ramieniem Pottera na coś, co nie zostało ujęte w kadrze, a jej wyraz twarzy nie jest tak beztroski, jakby się mogło na pierwszy rzut oka wydawać. A jeśli chodzi o Pottera, to pod jego oczami widnieją głębokie cienie, których nawet ten szeroki (i, jak Malfoy podejrzewa, szczery) uśmiech nie jest w stanie ukryć.

— Dlaczego Potter wygląda na chorego? — pyta nagle.

Magomedyczka podnosi głowę.

— Proszę?

— Na zdjęciu. — Stuka palcem w fotografię. — Ma straszne sińce pod oczami, nie mógł być zdrowy.

Zaskoczona mruga przez moment, po czym potrząsa głową.

— Nie był chory. Był po prostu zmęczony. Nie sypiał dobrze — wyjaśnia i wraca do papierkowej roboty, lecz Malfoy ponownie jej przerywa.

— Dlaczego?

— Koszmary — odpowiada krótko, nie odrywając wzroku od swoich notatek. Jej ton jest obojętny, jakby to była ogólnie znana prawda. Z tego, co blondyn wie, jest to możliwe. — Cierpiał na bezsenność z powodu koszmarów. — Pióro skrobie o kartkę pergaminu, a ona wciąż mruczy coś pod nosem. — Zwykle włóczył się po błoniach przed świtem. Twierdził, że obserwowanie wschodu słońca jest kojące.

Malfoyowi nagle coś świta w pamięci.

— Nad jeziorem? — pyta, nim zdąży pomyśleć.

To przyciąga jej uwagę. Przygląda mu się ostro.

— Skąd wiesz?

— Ja... — Kręci głową. — Musiał o tym wspomnieć.

— Możliwe — stwierdza uzdrowicielka, lecz wciąż jest wyraźnie podejrzliwa. Opuszcza kartę i marszczy czoło. — Na dzisiejsze popołudnie zaplanowaliśmy kilka dodatkowych badań. O trzeciej ktoś tu przyjdzie i odprowadzi cię do pokoju badań numer trzy.

— Po co się trudzić? — mruczy blondyn. — I tak niczego nie znajdziecie.

Uzdrowicielka ignoruje ten komentarz i kieruje się do drzwi. Dopiero gdy za nimi znika, Malfoy orientuje się, że jego dłoń wciąż leży na zdjęciu. Marszczy czoło, przewraca stronę i wbija spojrzenie w kolejną fotografię. To nie jest szerokie ujęcie, przedstawia Pottera, dziewczynę i jej brata, cała trójka ubrana jest w czerwone stroje do quidditcha. W oddali na lewo, tam gdzie na poprzednim zdjęciu wciąż wędrował wzrok młodej uzdrowicielki, można dostrzec postać w podobnym, zielonym stroju.

Malfoy ze zdumieniem wpatruje się w swoją podobiznę.

*

Tego ranka w Wydziale Przestrzegania Praw Magicznych panuje zaskakująca cisza. Harry siedzi sam w swoim małym biurze na tyłach kwater aurorów. Spokoju nie zakłóca nawet dźwięk przewracanych przedmiotów i sprzętów biurowych, który towarzyszy zwykle Tonks, jako że aurorka została dziś wezwana przed Wizengamot w celu złożenia zeznań w sprawie podejrzanego śmierciożercy, złapanego w zeszłym miesiącu. Większość pozostałych aurorów jest w terenie, lecz Harry nie ma pojęcia gdzie. Takie informacje zawsze są ściśle tajne, by chronić poszczególnych pracowników wydziału. Podczas nieobecności swoich kolegów Harry wyciąga pomniejszone akta oznaczone „MALFOY, DRACO” i mamrocze zaklęcie, które dość obszernemu plikowi pergaminów pozwoli wrócić do normalnej wielkości. Gdy tak się staje, akta piętrzą się na jego biurku i chwieją niebezpiecznie. Zadowolony z siebie Malfoy przygląda mu się z fotografii wciąż przypiętej na ścianie.

Ignorując uważne spojrzenie szarych oczu, Harry przegląda papiery, aż odnajduje te, których szukał, oznaczone emblematem Ekskalibura Tajnego Magicznego Działu Badań i Rozwoju. „Analiza różdżki: Malfoy, Draco” głosi nagłówek, a poniżej znajdują się fragmenty notatek spisanych schludnym pismem Remusa. Różdżka, jak twierdzi raport, była tą samą, która została sprzedana Malfoyowi w 1991 roku u Ollivandera, lecz zaklęcie Priori Incantatem nie dawało jednoznacznej odpowiedzi na to, że mogła posłużyć do rzucenia Avady.

„Nie ma żadnych dowodów na to, że tą różdżką rzucono klątwę zabijającą. Ostatni ślad przybiera kształt chmury i serca. Nasza grupa nie była jednak w stanie przypisać tej sygnatury żadnemu z zaklęć spisanych w Ministerstwie. Ujawniono, że w ciągu minionych dwóch lat różdżką tą rzucano tylko niektóre typowe zaklęcia domowe, jak tworzenie ognia, światła oraz specyficznie zmodyfikowane zaklęcie transportacyjne, przypominające te stosowane w fazie eksperymentów przez wysoko wyszkolone Magiczne Służby Specjalne, co nasuwa podejrzenie, iż śmierciożercy mogą używać alternatywnych metod komunikacji niewykrywalnych dla naszego wywiadu. Zagadnienie to powinno zostać poddane dalszemu rozpatrzeniu.”

Z całą pewnością, myśli Harry, śmierciożercy pracowali nad jakimś sposobem zablokowania różdżek, by zapobiec udowodnieniu dokonanych morderstw. Azkaban jest wypełniony śmierciożercami, którym zostały postawione zarzuty w oparciu o Priori Incantatem i z tego powodu też zabezpieczenie nienaruszonej różdżki jest zadaniem szczególnej wagi. Zdarzało się, że w obliczu pewnego schwytania czarnomagiczni czarodzieje niszczyli swoje różdżki, używając do tego celu nałożonego na nie zaklęcia samoniszczącego. Oczywiście, Priori Incantatem nie jest w stanie udowodnić lub zaprzeczyć temu, że właściciel różdżki nie był pod wpływem zaklęcia Imperiusa, ale ma duży wpływ na potwierdzenie winy skazanego.

Harry zastanawiał się, czy brak śladu Avady Kedavry na różdżce Malfoya jest wynikiem jakiegoś błędu w śledztwie, czy po prostu nie została ona rzucona. Coś jednak w niego uderzyło. Zamykając oczy, wciąż potrafi sobie przypomnieć magię skwierczącą na powierzchni jego skóry, nim jakaś siła z mocą pędzącego byka nie uderzyła go w pierś, a blizna zapłonęła żywym ogniem. Może nie ma na tej różdżce śladu morderstwa, bo Harry przeżył po raz kolejny?

Wyniki mnóstwa testów, którym został poddany po nalocie na posiadłość Malfoyów, także nie dały konkretnych odpowiedzi. Wydawały się wskazywać, że na brzegach aury Harry'ego utrzymują się resztki Avady Kedavry, ale w końcu nie był martwy i nie miał żadnych nowych blizn, by potwierdzić tę teorię. Jeszcze bardziej zastanawiający był poziom magicznej energii, która go otaczała zaraz po felernym najeździe. Uzdrowiciele nałożyli na niego tygodniową kwarantannę, w ciągu której energia ta powoli się rozeszła, najwyraźniej nie czyniąc mu żadnej szkody.

— To działa niemal jak tarcza — wyjaśnił mu jeden z magomedyków. — Twoje ciało otacza jakiś typ magii, który nie powinien normalnie występować.

Ale nie wiedzieli, co to jest, i nie byli tego w stanie ustalić trwającymi wiele dni testami. To pole energetyczne wręcz nie pozwalało przeprowadzić niektórych badań i przez to poddawano go kolejnym eksperymentom.

Najdziwniejszą rzeczą, jaką zapamiętał z tych pierwszych dni, było to, że nie działały na niego zaklęcia, które mogłyby być potencjalnie niebezpieczne. Na przykład wtedy, gdy zaraz po akcji jeden z aurorów próbował go ogłuszyć, bo zaczął walić głową Malfoya w mur. Zaklęcie odbiło się od niego, lecz w tym samym momencie blondyn przestał się szarpać, więc może było po prostu niecelnie rzucone. Niektóre zaklęcia lecznicze także nie działały. Lub kiedy jedna z uzdrowicielek chciała pobrać od niego krew i mimo kilkunastu prób skóra nie poddała się magii. Skończyło się na kłuciu igłą, mugolską metodą. Ale nie było najmniejszych problemów, kiedy ta sama uzdrowicielka usunęła za pomocą magii siniaka, którego miał na klatce piersiowej.

— Czy rzucałeś na siebie jakieś zaklęcia ochronne? — spytała wtedy zdumiona.

— Nie — odpowiedział Harry. — Nic od czasu... — Zamilkł i marszcząc czoło dotknął blizny, a uzdrowicielka, znając dobrze tę historię, nie zadawała więcej pytań.

Harry zastanowił się wtedy, czy poświęcenie jego matki mogło go z taką siłą jeszcze chronić. Czy to możliwe, żeby w jakiś sposób stał się odporny na klątwę zabijającą i dlatego poziom energii magicznej podwyższył się po ataku.

Pewnego wieczoru, niewiele później po wyjściu ze szpitala, przedstawił tę teorię Remusowi, gdy siedzieli i w swoim towarzystwie sączyli Ognistą.

— To możliwe — stwierdził wilkołak, marszcząc czoło w zastanowieniu. — Sądzę, że rzucenie zaklęcia chroniącego przed Avadą wymaga naprawdę głębokiej miłości. Oczywiście — mówiąc to, uśmiechnął się smutno i spojrzał mu głęboko w oczy — wszyscy wiemy, że poświęcenie Lily spełniało ten wymóg. Czy jednak ta ochrona przetrwała do dziś... — Wzruszył ramionami. — Nie jest to coś, co chciałbym poddać testom klinicznym, że tak to ujmę.

Harry, rozumiejąc go, wyciągnął rękę i uścisnął wąską dłoń mężczyzny.

Teraz wzdycha na wspomnienie tej rozmowy i pociera czoło, czując zarys blizny pod swoimi palcami. Frustruje go to, że żadna z tajemnic owiewających akcję na posiadłość nie została rozwiązana. Ron wciąż jest w śpiączce, Malfoy nic nie pamięta. Większość Malfoyów jest martwych, a Harry żyje. To właśnie robi. Przeżywa.

Wie, że miniterstwo ma ręce pełne roboty, że TMDBiR* jest przeładowany pracą ponad swoje możliwości, a Departament Przestrzegania Prawa Magicznego stracił na służbie mnóstwo świetnych czarownic i czarodziejów. Wielu z nich było jego dobrymi koleżankami i kolegami. Słyszał pogłoski, że wywiad się załamał, wtyczki szpiegowskie zniknęły bez słowa i pozostawiły resztę wydziału w stanie niewiedzy lub z fałszywymi informacjami, które kosztowały życie wielu ludzi. Wie, że wszyscy dają z siebie wszystko.

Mruży oczy i wbija spojrzenie w zdjęcie, na którym Draco Malfoy właśnie układa sobie włosy. Po chwili opuszcza wzrok i ukrywa twarz w dłoniach. Musi to sobie ciągle powtarzać. Robią, co tylko w ich mocy.

Gdyby tylko od czasu do czasu sam nie miał problemów z uwierzeniem w te słowa.

*

Na końcu swojej zmiany Ginny zatrzymuje się, by zajrzeć do Malfoya. Stanąwszy w drzwiach, zauważa, że mężczyzna śpi, skulony na boku. Ostatnie promienie letniego słońca oświetlają jego postać i odbijają się raczej złotem niż srebrem w jasnych włosach. Ma wrażenie, że pod jego oczami widnieją cienie, ale to może być efekt gry światła.

Nie pozwala sobie na żal względem Draco Malfoya, a jej cierpliwość jako uzdrowicielki jest wystawiana na próbę podczas każdego kolejnego badania. Jednak nie chce prosić o zmianę przydziału, zwłaszcza teraz, kiedy Ron leży ledwo piętro wyżej. I nie ma mowy o przeniesieniu Malfoya. Św. Mungo jest szpitalem otwartym, publicznym, ale żaden z pozostałych szpitali polowych nie ma jednak takiej ilości zabezpieczeń, jaka została tu nałożona. Tak więc utknęli tu oboje.

Wie, że została przydzielona do sprawy Malfoya, bo ministerstwo jej ufa. Biorąc pod uwagę pozycję jej ojca, stratę w wojnie dwóch, a wkrótce być może i trzech braci, nikt nie poddawał w wątpliwość jej wiarygodności i lojalności. Na szkoleniach uzdrowicielskich otrzymywała wybitne oceny i była na najlepszej drodze, by stać się jednym z najznamienitszych uzdrowicieli Wielkiej Brytanii. Św. Mungo zaproponował jej posadę w skrzydle Artemisa Merriweathera, przy ofiarach zaklęć prawie nieuleczalnych, co umożliwiało dalszy rozwój kariery, a nawet zdobycie sławy, ale odrzuciła tę propozycję na rzecz pomocy poszkodowanym w wojnie. Nawet teraz, spoglądając na śpiącego Malfoya, nie żałuje swojej decyzji.

I tak jak kocha swoją pracę i kocha to, co jest w stanie zrobić dla ludzi znajdujących się pod jej opieką, czasem ma wrażenie, że ściany tego budynku ją przytłaczają. Może zrzucić z siebie szaty uzdrowicielki, ale nikt nie jest w stanie zdjąć z jej barków odpowiedzialności związanej z tym zawodem. Nigdy też nie może być pewna przespania kilku godzin z rzędu czy zjedzenia w spokoju posiłku.

Teraz niemal codziennie ma nadzieję, że wieczorem zostanie wezwana na dyżur i nie spędzi całej nocy, śniąc koszmary i rzucając się na łóżku, by potem obudzić się jeszcze bardziej zmęczoną.

Malfoy odwraca się we śnie i mruczy coś niezrozumiale pod nosem. Ginny marszczy czoło. Czasem z całego serca pragnie, by ją pamiętał. Wtedy mogłaby mu powiedzieć, co o nim myśli i rzucić w niego jakąś klątwą za to, że ranił ludzi wokół siebie, zarówno teraz, jak i wcześniej.

— Nie posłuchałeś mnie — szepcze niskim, pełnym złości tonem. — Nigdy nikogo nie słuchałeś, prawda?

Nagle Malfoy otwiera oczy, a ona zamiera, bo ma wrażenie, że ją usłyszał.

— Ktotamjes?

Ginny robi krok do tyłu, mając nadzieję, że uda jej się wyjść, nie zakłócając mu spokoju jeszcze bardziej, ale jego wzrok się wyostrza, gdy ją dostrzega.

— Ach — mówi cicho. — Anioł miłosierdzia.

Uzdrowicielka przystaje.

— Mało co. I to raczej bardzo mugolskie pojęcie, nieprawdaż?

Leży na boku, zwrócony do niej twarzą i wykonuje ruch ramionami, który najprawdopodobniej miał być ich wzruszeniem.

— Musiałem je gdzieś usłyszeć.

— Śpij dalej — mówi Ginny i odwraca się, lecz on ją zatrzymuje, stwierdzając:

— Jesteś na mnie zła.

Uzdrowicielka odwraca głowę i spogląda na niego nad ramieniem. Twarz Malfoya jest niemal całkowicie ukryta w cieniu, tylko włosy lśnią w promieniach słońca. Mężczyzna spogląda na nią z powagą.

— Dlaczego miałabym być na ciebie zła?

— Ty mi powiedz.

Ginny kręci głową.

— To nic.

— Masz na myśli, nic, co bym pamiętał?

— To nic ważnego — rzuca zniecierpliwiona.

Blondyn siada z gracją wręcz nie pasującą do kogoś tak chudego i kanciastego, a cienie wokół niego się pogłębiają.

— Och, mam wrażenie, że jest na odwrót — mówi cicho. — Wiem, że mnie nie lubisz.

Ginny spogląda na niego surowo.

— Jesteś moim pacjentem.

— Nie z twojego wyboru.

— Co do ma do rzeczy? — Ma wrażenie, że na jego twarzy pojawia się uśmiech.

— Nie możesz sobie pozwolić na otwartą nienawiść, ale wiem, że byś tego chciała.

— Nie...

— Dobry jest w łóżku?

Ginny nieruchomieje.

— Co?

— Potter.

— Co? On...

— Aż tak zły, hmm. Tak jak podejrzewałem.

— Ty złośliwy, wstrętny...

Teraz Ginny z całą pewnością widzi na twarzy Malfoya uśmiech.

— No proszę, i już trochę lepiej, prawda?

Uzdrowicielka wciąga ze świstem powietrze, a potem kolejny raz, już powoli.

— Raczej nie powinieneś zrażać do siebie jednej z kilku osób, które starają się utrzymać cię przy życiu, i to w dobrym zdrowiu.

On wzrusza ramiona i odwraca głowę.

— Może nie dbam o to zbytnio.

Ginny zamyka na chwilę oczy.

— Spróbuj zasnąć. — Mężczyzna nie odwraca do niej głowy, lecz mimo to ona widzi, że kąciki jego ust powoli opadają w dół. Być może to nieprzemyślany impuls z jej strony, ale zatrzymuje się tuż przy drzwiach i dodaje:

— I, Malfoy?

Blondyn odwraca się do niej i spogląda na nią smutno.

— Tak dla ścisłości, jest niewiarygodnie dobry.

Malfoy uśmiecha się, a Ginny zamyka za sobą drzwi z cichym kliknięciem.

*

Malfoy po wyjściu uzdrowicielki długo nie może zasnąć, zwłaszcza przez sen, z jakiego go obudziła. Potter rozłożony na jego łóżku, niczym dar ofiarowywany bogom, jasna skóra pokrywająca długie, choć trochę za chude kończyny. Stara się, lecz nie za bardzo mu to wychodzi, wymazać ten obraz z myśli.

Pokój jest dźwiękoszczelny, by hałasy z zewnątrz nie zakłócały mu spokoju i przy zamkniętych drzwiach w środku panuje całkowita cisza. Jednak Malfoy wie, że cały czas jest w jakiś sposób monitorowany. Leży w ciemności i wyobraża sobie, że może usłyszeć, jak cały szpital przygotowuje się powoli do nadchodzącej nocy. Uzdrowiciele i pielęgniarki wymieniają się dyżurami, odwiedzający opuszczają sale, nowo przyjęci są odsyłani na ostry dyżur, a wyleczeni wypisywani do domu.

To miła fantazja. Wiedza, że jest stąd wyjście, że gdzieś tam być może istnieje i dla niego możliwość normalnego życia poza murami. Jednak podejrzewa, że takie zakończenie całej tej sprawy jest jeszcze mniej prawdopodobne niż to, że Potter zamknie się w tym pokoju, rozbierze i zaproponuje, że spełni jego najdziksze pragnienia.

Smutne jest to, że w tej chwili największym marzeniem Malfoya jest normalne życie. I wszystko, co się z nim wiąże.

Zadziwiające jednak, że kiedy udaje mu się w końcu zasnąć, nie śni o Potterze — Mistrzu Łóżka, tylko o uzdrowicielce, chudej i ubranej w szkolne szaty. Jej oczy płoną ogniem, lecz jej słowa są lodowate. Ma wrażenie, że przed czymś go ostrzega, ale jego uszy wypełnia cisza i wie tylko, że jest wściekły. Wściekły i chyba trochę zraniony, ale do tego się nigdy nie przyzna, nigdy... dopóki sen nie rozpływa się w nicości, a on o nim nie zapomina, tak jak zapomniał o wszystkich rzeczach, które miały jakiekolwiek znaczenie.

Rozdział siódmy

Prawda

Gdy Harry powraca do szpitala następnego ranka, wschodzące słońce rozświetla pokój różowym blaskiem, a na stoliku przy łóżku Rona stoi nowa roślina. Zaciekawiony wyciąga dołączoną do niej kartkę, która informuje, że to prezent od Neville'a i Luny. Arethusa bulbosa: Smocza Paszcza, nazwa jest wykaligrafowana precyzyjnym i solidnym pismem przyjaciela. Auror wodzi opuszkami palców po płatkach kwiatów i przeczytawszy potoczną nazwę, uśmiecha się z zaciśniętymi ustami. Niemal wybucha śmiechem, gdy widzi zwariowany dopisek Luny: Amerykańscy czarodzieje uważają, że Paszcza Smoka jest szczególnie użyteczna w odstraszaniu Ryjowłosych Mętlików Torfowych — na wypadek, gdybyś jakiegoś spotkał, Ronaldzie. Z tego, co wiem, stworzenia te uciekają również na dźwięk starych mugolskich piosenek humorystycznych, dlatego też postanowiliśmy przyswoić je sobie z Neville'em, który ma wydanie z poruszającą wersją „Purple People Eater”. Nauczymy cię jej, gdy wrócimy. Harry wzdycha na tę myśl. Wiele by dał, żeby zobaczyć, jak Ron siedzi z Neville'em i Luną i śpiewa, nieco fałszując, swoim charakterystycznym barytonem. Nawet jeśli miałoby to być „Purple People Eater”.

Wyciągnąwszy nogi przed siebie, siedzi na krześle obok łóżka i obserwuje, jak pierś Rona lekko unosi się i opada w rytmie jego wolnych, niemal za płytkich oddechów. Dzisiaj nie ma nic do powiedzenia, woli słuchać. Chce, by to do niego mówiono, a pragnienie usłyszenia głosu Rona, prawdziwego głosu, nie tego marnego substytutu rozbrzmiewającego mu w myślach, wywołuje w nim niemal fizyczny ból. Mimo to w końcu się odzywa. Nikt nie jest w stanie stwierdzić, czy Ron, gdziekolwiek się teraz znajduje, cokolwiek słyszy.

— Masz tu całkiem ładny kwiat — zaczyna, czując na karku ciepłe promienie wschodzącego słońca. — To miło ze strony Luny i Neville'a, że go przysłali. Muszą być jeszcze w Stanach, Neville wspomniał coś o obserwowaniu naturalnej flory w okolicach New Jersey. Jednak wieści jakoś do nich dotarły. Wciąż mi przykro, że w zeszłym roku nie mogłem pojechać na ich wesele, zwłaszcza po twoich opowieściach, jaki to miałeś ubaw. — Urywa i spogląda na swoje dłonie. Splatając i rozplatając palce, szuka innego tematu. — Hermiona ostatnio nie daje znaku życia — mówi w końcu. — Możliwe, że wysłanie sowy teraz jest dla niej zbyt ryzykowne, ale z całą pewnością ma się dobrze, inaczej byśmy otrzymali jakąś wiadomość. To znaczy przynajmniej ministerstwo powiadomiłoby jej rodziców, a twój tata oczywiście by się o tym dowiedział. Najprawdopodobniej ona ma lepszą ochronę niż ktokolwiek z nas.

Obserwuje równomierne oddechy przyjaciela i w końcu irytacja kumulowana przez lata wydobywa się na powierzchnię.

— Dlaczego nigdy jej nie powiedziałeś, stary? Cholera, wiem, co do niej czułeś… Jak trudno byłoby napomknąć, że ci się podoba, lub znaleźć pretekst do pocałunku? Przecież wtedy nic nie powstrzymałoby was przed byciem razem. Przyjaźniliście się, walczyliście po tej samej stronie, wasze rodziny się lubią. — Śmieje się lekko. — Byłaby dla ciebie dobra, Ron. I myślę, że ty dla niej też. — Wzdycha. — Wiem, wiem, to trudne. Ale patrzyła na ciebie. Wiesz, o co mi chodzi. Nigdy mi jednak nie wierzyłeś, prawda? Nie powiedziałaby nie. A nawet jeśli, albo gdyby się wam nie udało, przynajmniej wiedziałbyś. Nie zastanawiałbyś się ciągle. I może… Może to by się nie zdarzyło. — Krzywi się i zamyka na chwilę oczy, próbując pozbyć się z głowy twarzy, która nie jest twarzą Hermiony. — Twoja rodzina nieźle się trzyma, biorąc pod uwagę to wszystko — kontynuuje. — Wczoraj wpadłem w ministerstwie na twojego tatę. Zaprosił mnie na obiad w przyszłym miesiącu, gdy wróci Charlie. Twój brat bardzo chce cię zobaczyć, jestem tego pewien. Może do tego czasu już cię stąd wypuszczą — szepcze, pragnąc, by stało się to prawdą.

— A kiedy stąd wyjdziesz — ciągnie, przymykając oczy, odchylając głowę i rozpierając się w fotelu — wyciągnę cię na całą noc i upijesz się tak, jak nigdy wcześniej. Bardziej nawet niż tego wieczora kilka lat temu, gdy Hermiona otrzymała przydział do Bułgarii, a ty spiłeś się jak bela. A potem… — głos mu się załamuje — porachuję ci wszystkie kości za to, że mnie tak wystraszyłeś.

Otwiera oczy i wbija pusty wzrok w nieruchomą postać na łóżku.

— I lepiej, żebyś żył wystarczająco długo, by dać mi tę satysfakcję.

***

Harry powtarza sobie w myślach, że wyjdzie ze szpitala i pójdzie wprost do ministerstwa, że nie wybierze okrężnej drogi i z całą pewnością nie zatrzyma się, by odwiedzić kogoś jeszcze, nawet Ginny, o ile w ogóle pracuje tego ranka. Mimo to kolejne kroki coraz bardziej zbliżają go do oddziału Chorób Nieznanych, a konkretnie do pewnych zamkniętych drzwi na końcu korytarza. Czuje na skórze delikatne mrowienie magii, gdy przekracza magiczną barierę, która zapobiega wtargnięciu niepowołanych osób. To zaklęcie ochronne przepuszcza tylko wybranych uzdrowicieli, magomedyków i pracowników ministerstwa z przepustką dostępu do ściśle tajnych informacji. Przejście przez barierę, gdy zaklęcia krążą wokół niego i sprawdzają jego magiczną sygnaturę, zawsze wywołuje w nim uczucie niepokoju i dezorientacji, porównywalne do kontaktu z legilimencją. Podjęto wszelkie kroki, by zapobiec przeciekowi informacji o miejscu przebywania Draco Malfoya. Blondyn nawet nie podejrzewa, że za każdym razem, gdy opuszcza pokój na badania czy próby leczenia, rzucane jest na niego powierzchowne zaklęcie sprawiające, że wygląda przeciętnie i szybko wylatuje z pamięci. Gdy Harry otwiera drzwi, Malfoy siedzi na pościeli z głową pochyloną nad albumem, a Harry zastanawia się, jak silne musi być zaklęcie, które powoduje, że ten człowiek traci swą niezwykłość w oczach innych.

Słysząc szum otwieranych drzwi, Malfoy unosi głowę, a na widok Harry'ego marszczy czoło. Bez słowa zwraca z powrotem twarz ku albumowi, który trzyma na kolanach, wyraźnie dając znak, że nie chce go widzieć. To sprawia, że Harry bierze wdech i zamyka drzwi za sobą z większą siłą, niż to potrzebne.

— Dzień dobry — mówi.

Malfoy odchrząkuje.

— Podobają ci się zdjęcia? — pyta Harry, tym razem głośniej, i nawet on słyszy w swoim głosie nutę irracjonalnego gniewu.

Blondyn unosi ku niemu pozbawioną wyrazu twarz i mruga.

— Nie — stwierdza. — Ale przecież nie o to tu chodzi, prawda?

Harry odwzajemnia jego prowokujące spojrzenie. W końcu blondyn krzywi się i ponownie skupia uwagę na albumie. Wygląda kropka w kropkę jak obrażony arystokrata, z niewiadomych tylko powodów ubrany w pogniecioną piżamę. Potter zastanawia się, jak Malfoy może sprawiać wrażenie tak zawziętego i tak delikatnego jednocześnie. Nie przypomina sobie tej kruchości z szkolnych czasów — Malfoy należał do niskich (podobnie zresztą jak Harry), ale był raczej szczupły niż po prostu chudy. Potter pamięta uczucie pięści wbijającej się w brzuch Ślizgona po tym strasznym meczu quidditcha, i wtedy nie było w nim nic delikatnego. Nie jest pewien, czy to hospitalizacja odebrała Malfoyowi siłę, czy coś całkiem innego, co wydarzyło się w ciągu tych kilku lat, gdy zniknął, pomiędzy Pocałunkiem Lucjusza a tragicznie zakończonym najazdem na posiadłość Malfoyów. Niemal wywołuje poczucie opiekuńczości, myśli, patrząc na arogancko zadarty nos blondyna. Prawie.

Rozdrażniony upartym brakiem powitania ze strony Malfoya, podchodzi do brzegu łóżka i patrzy na zdjęcia. Zbliżając się do mężczyzny, zauważa przelotne, niemal niedostrzegalne drżenie jego palców.

Album jest otwarty na szczególnie ładnej fotografii, którą Hermiona zrobiła z trybun. Harry uśmiecha się lekko, widząc na nim swoją rozmazana sylwetkę pojawiającą się w ujęciu z wielkim pędem i łapiącą znicza sprzed nosa Malfoya, na którego twarzy maluje się czysta nienawiść. Triumfalnie ściskając znicza w uniesionej dłoni, zawraca, odwracając się plecami do pokonanego rywala. Gdyby zamknął teraz oczy, usłyszałby pełen euforii okrzyk Rona, gromkie oklaski Hagrida, gratulacje, gwizdy i tupanie widzów, cieszących się ze zdobycia kolejnego Pucharu dla Gryffindoru.

— Przyjemne wspomnienia? — pyta lekko.

Malfoy zaciska palce na brzegu albumu.

— Bawi cię to, Potter?

Harry zerka na Malfoya, który nadal uparcie wpatruje się w fotografię.

— Co mnie bawi?

— Mówienie mi na wiele różnych sposobów, że gdybym kiedyś odzyskał pamięć, moje życie niewarte jest tego, by do niego wracać.

— Ja… Co? — Zaskoczony, skupia wzrok na twarzy Malfoya. — Nie to miałem na…

— Odpuść sobie, Potter — mówi szyderczo blondyn. Teraz patrzy wprost na Harry'ego, z gniewem, dezorientacją, urazą, dumą, może nawet z nienawiścią. — Przychodzisz tu, kiedy najdzie cię ochota, drwisz z powodu wydarzeń, o których nie mam pojęcia. Powtarzasz, jaką jestem życiową kaleką… Okropny śmierciożerca, bez przyjaciół, bez rodziny, który nie mógł nawet wygrać głupiego meczu quidditcha. — Gwałtownie zamyka album. — Oznajmiasz, jak bardzo mnie nienawidzisz, paradujesz wokół, w świetnej formie, rozczochrany, rzucając mi w twarz wszystko, czego nigdy nie będę miał… — Urywa nagle i odwraca się, wciągając wolno powietrze. — Po cholerę w ogóle tu przyłazisz? — pyta ciszej. — Wyśmiewanie mnie daje ci jakiegoś rodzaju satysfakcję? Chcesz sprawić, bym czuł się żałosny? Myślę, że wojna doskonale cię w tym wyręczyła.

Harry patrzy na niego z otwartymi ustami, lecz Malfoy nadal zwraca twarz w innym kierunku. Na jego policzku przez chwilę widać drżenie mięśnia, a w pokoju słychać tylko ich oddechy — gwałtowne, pełne zaskoczenia wdechy Harry'ego i kontrolowane, powolne, lecz płytkie Malfoya.

— Nie chciałem… — mówi Harry. Przerywa mu szorstki śmiech Malfoya.

— Zaczynam wierzyć, że to, o czym sądzisz, że chcesz, całkowicie się różni od tego, czego tak naprawdę pragniesz. — Uderza albumem o kolana i zaciska na nim ręce. — Bo niby dlaczego to przyniosłeś? Dlaczego uważasz, że te zdjęcia pomogą mi odzyskać pamięć, skoro pokazują one tylko chwile, w których przegrywam z tobą w quidditcha albo twoja cholerna dziewczyna mierzy mnie podejrzliwym spojrzeniem?

Harry mruga zdziwiony.

— Co? Ginny?

— Nie o to chodzi, Potter! — Unika spojrzenia Harry'ego i przyciska dłoń do okładki. Długie palce wydają się być nieprawdopodobnie blade na tle czerwonej skóry. — To oczywiste, że nie byłem nikim ważnym w twoim życiu. Nie należałem do twoich przyjaciół, być może byłem rywalem… — Harry odchrząkuje cicho, lecz Malfoy go ignoruje. — Z całą pewnością nikim, kogo byś darzył sympatią. Wiem, że jesteś na mnie wściekły, do cholery, wszyscy wydają się być na mnie wściekli, ale nie rozumiem jak przedstawianie mojego dotychczasowego życia w tak niekorzystnym świetle ma mnie skłonić do tego, bym zechciał je sobie przypomnieć?

Harry odwraca wzrok i spogląda przez okno, gdzie jasne poranne słońce rozpromienia świat dookoła.

— Chcesz czegoś korzystniejszego? — pyta głosem nie wyrażającym żadnych emocji. — To co powiesz na to: byłeś królem Domu Slytherina. Ślizgoni bez gadania robili, co im kazałeś. Onieśmieleni twoim nazwiskiem, traktowali cię jak przywódcę. Jedli ci z ręki. Zawsze dostawałeś najwyższe oceny z eliksirów i nikt z naszego roku nie mógł ci w tym dorównać, no może oprócz Hermiony. Oczywiście, nie wszyscy mogli zostać pupilkami Snape'a, ale on nigdy nie potrafiłby ścierpieć głupca. Byłeś… — waha się przez chwilę, a Malfoy spogląda na niego. — Było w tobie coś i ja… — Milknie, ponownie odwraca wzrok, a na jego twarzy widać napięcie. — To nie ja robiłem te zdjęcia — kończy.

W pokoju panuje cisza, o ile nie liczyć delikatnego drapania paznokci o skórzaną okładkę albumu.

— Dlaczego przypominają mi się wschody słońca? — odzywa się w końcu Malfoy. Harry nieruchomieje. — Często o nich śnię — ciągnie blondyn. — Prawie zawsze się tam pojawiasz. Wiem, że powiedziałeś, że to nie są wspomnienia, ale… — Wpatruje się w Harry'ego.

— Może są — przyznaje drugi mężczyzna. Malfoy przygląda mu się przez dłuższą chwilę.

— Nie rozumiem.

Harry marszczy brwi i odwraca wzrok.

— Ja też nie.

*

— Malfoy zaczyna odzyskiwać pamięć.

Moody podnosi głowę znad biurka i wpatruje się w ten wytrącający z równowagi sposób w Harry'ego, który właśnie wszedł. Dookoła jego biura rzuconych jest kilka tuzinów zaklęć przeciw intruzom i barier ochronnych, więc Moody'ego nigdy tak naprawdę nie da się zaskoczyć. Po kilku chwilach ciszy i tej wnikliwej obserwacji starszy czarodziej z powrotem wraca wzrokiem do papierów rozłożonych na biurku, lecz nie spuszcza magicznego oka z Harry'ego, który ma ochotę zapaść się pod ziemię pod wpływem tego spojrzenia.

— A dlaczego tak uważasz? — pyta.

Harry już wcześniej dokładnie przemyślał tę rozmowę.

— Kiedy oglądał album, który mu przyniosłem do szpitala, powiedział, że śnił o quidditchu.

— Może przeczytał o nim w Proroku.

— Nie. Dokładnie opisał swój sen o tym, jak latał i grał przeciwko mnie. Rozpoznał na zdjęciach stroje sportowe.

Moody podnosi po raz kolejny głowę i spogląda na niego, tym razem oskarżycielsko.

— Dlaczego zaniosłeś mu ten album, Potter?

Harry zamiera.

— Słucham?

— Nie wiedziałem, że to było częścią twoich rozkazów.

— Nie, nie było, ale…

— Wiem, że dość często odwiedzałeś Malfoya.

— Tylko kilka razy.

— Dlaczego?

— Dlaczego go odwiedzałem?

— O to właśnie pytam, Potter.

Harry zdziwiony marszczy brwi.

— By pomóc mu odzyskać pamięć.

— I to z tego powodu widziano cię na oddziale Chorób Nieznanych Szpitala Polowego numer siedem o świcie nie jeden raz, ale dwukrotnie?

— Ja… — Zamyka usta i jeszcze bardziej marszczy czoło.

— Wykrztusisz z siebie jakąś odpowiedź, Potter?

— Wykonywałem tylko swoje obowiązki, szefie

Moody wzdycha i podnosi się ze swojego krzesła. Podchodzi do szafki pod ścianą, postukując ciężko nogą. Wyciąga różdżkę i mamrocze zaklęcie, dzięki któremu otwierają się drewniane drzwiczki.

— Miałem nadzieję, że nie będę musiał tego robić, Potter.

— Słucham?

— Pamiętasz zapewne porozumienie, które wszyscy aurorzy podpisują przed wstąpieniem w nasze szeregi…

— Tak, ale…

— …łącznie z rozdziałem ósmym, paragrafem trzecim, klauzulą G.

Harry mruga, wpatrując się w niego.

— Ja…

Moody sięga w głąb szafki i wyciąga małą buteleczkę opatrzoną etykietą, która Harry'emu wydaje się być niezwykle znajoma, i młodszy auror pełen podejrzliwości wstrzymuje na chwilę oddech.

— Jeśli w którymś momencie — cytuje Moody — dowódca ma uzasadnione podejrzenia, że jeden z jego podwładnych może narażać misję na niepowodzenie lub zdrowie i życie pozostałych aurorów, ma prawo poddać wspomnianego aurora przesłuchaniu pod wpływem Veritaserum w trybie natychmiastowym. Odmowa takiego przesłuchania będzie sankcjonowana zwolnieniem ze służby.

Harry czuje, jak krew odpływa mu z twarzy.

— Veritaserum?

— Chyba nie masz czego się bać, prawda? — Moody przygląda mu się uważnie.

— Nie, nie mam — odpowiada, zbierając się w sobie.

— Usiądź.

Harry ostrożnie siada na drewnianym krześle z wysokim oparciem, stojącym naprzeciw biurka Moody'ego. Wierci się nieco, stwierdzając w duchu, że chyba nigdy nie siedział na czymś równie niewygodnym, po czym dochodzi do wniosku, że o ile zna swojego szefa, krzesło to zostało wybrane właśnie ze względu na tę cechę.

Dowódca staje nad nim.

— Otwórz usta.

Harry czuje wewnętrzny opór, jednak wykonuje rozkaz. Moody unosi zakraplacz.

— Przepraszam za to, Potter — stwierdza szorstko starszy czarodziej, nim pojedyncza kropla spada na język Harry'ego, a słowa te wydają się być niemal szczere. Moody z obojętną miną obserwuje, jak mięśnie Harry'ego lekko wiotczeją.

— Jak się dziś czujesz, Potter? — pyta.

— Jestem wściekły — odpowiada automatycznie Harry.

— Dlaczego?

— Bo mój profesjonalizm i lojalność zostały podważone. I dlatego, że nienawidzę Veritaserum.

— Masz dużo tajemnic, Potter?

— Trochę, niezbyt wiele.

— I nie chciałbyś, bym się o nich dowiedział?

— Tak — odpowiada Harry, krzywiąc się wewnętrznie.

Moody wydaje z siebie krótkie hmm.

— Kiedy po raz pierwszy odwiedziłeś Draco Malfoya w szpitalu?

— Sześć tygodni temu.

— Dlaczego poszedłeś do niego?

— Bo wiedziałem, że tam jest i chciałem go zobaczyć.

— Po co chciałeś go widzieć?

— Częściowo dlatego, że nie do końca wierzyłem w to, że zupełnie stracił pamięć.

— Miałeś nadzieję udaremnić jego podstęp?

— Tak.

— Jak?

— Sądziłem, że nie będzie w stanie wytrzymać ze mną w jednym pokoju. Myślałem, że pęknie.

— Czy teraz wierzysz w to, że stracił pamięć?

— Tak, wierzę.

— Co cię ku temu skłania?

— Nie może być aż tak dobrym aktorem. I nie próbował mnie zranić.

— Myślisz, że Malfoy będzie chciał wyrządzić ci krzywdę?

— Tak.

— Uzasadnij to.

— Próbował mnie zabić podczas nalotu.

— Nie wiemy tego na pewno.

Nawet mimo wpływu Veritaserum głos Harry'ego zawiera nutkę goryczy.

— To nie mogło być nic innego.

— Dlaczego tak sądzisz?

— Ten wyraz triumfu w jego oczach, kiedy celował we mnie różdżką i to, w jaki sposób się śmiał, gdy Bellatriks próbowała rzucić we mnie zaklęciem zabijającym, dopóki Ron go nie uderzył.

— Jeśli tak jest, to po co narażasz się, odwiedzając go?

Odpowiedź była prosta.

— Zranił Rona. Próbował mnie zabić. Musiałem go zobaczyć.

— Co czujesz do Draco Malfoya?

— Nienawidzę go.

— Zawsze go nienawidziłeś, prawda?

— Tak, ale…

— Ale?

— Kiedyś przez chwilę wydawało mi się, że jest inaczej.

— I co wtedy o nim myślałeś?

— Ja… — Prawda już nie była taka prosta i słowa przychodziły z większym trudem. — Sądziłem, że stajemy się przyjaciółmi.

— Co wtedy myślałeś, Potter?

Harry stara się zdławić w sobie odpowiedź, ale eliksir jest silniejszy.

— Mogło mi się wydawać, że go kocham.

Taka odpowiedź wyraźnie zbija z tropu Moody'ego.

— Kochałeś go?

— Tak mi się wydawało.

— Co on do ciebie czuł?

— Pociągałem go. Wydawało mi się, że się we mnie zakochuje. — Skrzydełka nosa zadrżały od gniewu. — Ale to było kłamstwo.

— Dlaczego tak sądzisz?

— Gdyby naprawdę mu zależało, nie dołączyłby do śmierciożerców.

— Powiedziałeś mu, by tego nie robił?

— Nie bezpośrednio.

— Czy byliście ze sobą związani?

— Nie — odpowiada Harry. — Do niczego nigdy nie doszło. Ledwo się dotykaliśmy.

— Ledwo? W jaki sposób?

— Cóż, czasami się biliśmy i czasem dotykałem go w różnych nic nieznaczących sytuacjach.

— Na przykład?

— Ocierając się o niego na korytarzu, dotykając jego ręki, gdy mnie mijał. Coś w tym stylu.

— Dlaczego to robiłeś?

Nie musiał długo myśleć nad odpowiedzią.

— Bo tego potrzebowałem.

— Jak Malfoy reagował?

— Na początku się na mnie wściekał, potem zaczął to jakby tolerować.

— Co rozumiesz przez „tolerować”?

— Cóż, przystawał i wpatrywał się we mnie wściekły, ale tego nie unikał.

— Czy on kiedykolwiek próbował cię dotknąć?

Harry nie umie powstrzymać tonu zawodu, który wkrada się w jego wypowiedź.

— Nie w ten sposób.

— W takim razie jak?

— Popychając mnie, odpychając, wpadając na mnie podczas meczu quidditcha. Nic, czego by zwykle nie robił.

— Co sprawiło, że pomyślałeś, że może mu zależeć na tobie?

— Codziennie siadywaliśmy na brzegu jeziora i oglądaliśmy wschody słońca. Mnie dręczyły koszmary i nie mogłem spać, ale do dziś nie wiem, dlaczego on tam zaczął przychodzić.

— Co wtedy robił?

— Po prostu siedział z ponurą miną. Kiedy po raz pierwszy się do niego odezwałem, wkurzył się na mnie. Ale wciąż przychodził. I po pewnym czasie przestał się kłócić. Tylko na mnie patrzył.

— W jaki sposób?

— Jakby mnie pragnął.

— Czy kiedykolwiek powiedział coś na potwierdzenie tych słów?

— Nie. Nie.

— Jak myślisz, co do ciebie czuje w tej chwili?

— Myślę, że mu się podobam.

— Dlaczego tak uważasz?

— Rozmawia ze mną i wiem, że do nikogo innego w tym szpitalu tak swobodnie się nie odzywa. Zasugerował, że pociągam go fizycznie… — Milknie, ale prawda wyrywa się na zewnątrz. — Woła moje imię przez sen.

— Z tego, co wiem, kiedyś ty zwykłeś mówić przez sen o Voldemorcie. Czy to miało jakieś romantyczne podłoże?

— Nie! Oczywiście, że nie!

— I uważasz, że myliłeś się wcześniej co do uczuć, jakimi darzył cię Malfoy w czasach szkolnych, zgadza się?

— Tak — odpowiada Harry z rezygnacją i żalem.

— Więc jak możesz być teraz ich tak pewien?

— Nie jestem pewien, ale podejrzewam, że mam rację.

— I co zamierzasz zrobić, jeśli to prawda?

— Niech cierpi.

— Tak jak ty cierpiałeś?

— Tak.

Moody przez chwilę przygląda mu się z namysłem.

— Jak wciąż cierpisz?

Niezaprzeczalna prawda tli się w głębi jego serca.

— Tak — szepcze.

— Co zamierzasz zrobić, kiedy Malfoy odzyska pamięć?

— Upewnić się, że trafi do Azkabanu.

— A co jeśli nie jest winny?

— Jest. Jestem tego pewien.

— Czy będzie ci to jakiś sposób dokuczać, jeśli jest winny i zostanie skazany?

— Trochę.

— Dlaczego?

— Bo to tylko potwierdzi, że gdy byliśmy w szkole, myliłem się w stosunku do niego całkowicie i przez lata żyłem w złudzeniu.

— Co poczułeś kiedy zobaczyłeś, że wciąż żyje?

— Ulgę, na początku. Potem wściekłość, kiedy uświadomiłem sobie, z kim się ukrywał.

— Czy nienawidziłeś go, gdy go wtedy zobaczyłeś?

— Nie całkowicie. Nie przed tym, co się stało później.

— Co czułeś, kiedy uważano go za zaginionego?

— Nadzieję. Zawsze miałem nadzieję, że go odnajdziemy i okaże się, że nie przyłączył się do śmierciożerców, albo że wolał umrzeć, niż zostać jednym z nich.

— Wolałbyś, by zginął, niż został tam odnaleziony?

Harry zamyka oczy.

— Tak.

— Co jeśli nigdy nie odzyska pamięci?

— Odzyska. To się już dzieje.

— Ale co jeśli nie odzyska? Co się stanie, jeśli się mylisz?

— Ja… nie mam pojęcia.

— Będziesz dalej go odwiedzał?

— Najprawdopodobniej.

— Myślisz, że możesz go nienawidzić już zawsze?

— Nie wiem. Chciałbym.

— Ale czy potrafisz?

— Nie wiem. I to mnie martwi.

— Czy jest możliwe, byś zakochał się w nim ponownie?

— Ja… Może. Możliwe. — Nawet pod otępiającym wpływem eliksiru Harry'ego przeraża ta myśl.

— Czy kiedykolwiek tak naprawdę przestałeś być w nim zakochany?

— Tak myślałem, ale teraz nie jestem pewien.

— Dlaczego nie powiedziałeś o tym wszystkim nikomu z przełożonych, kiedy została ci wyznaczona sprawa odnalezienia Malfoya?

— Nikt mnie o to bezpośrednio nie pytał. Kingsley wiedział, że byliśmy rywalami w szkole, uważał to raczej za atut i nie wątpił w moje umiejętności.

— I nigdy nie pomyślałeś, by ujawnionymi dziś informacjami z kimś się podzielić?

— Nie. Kingsley sądził, że nienawidzę Malfoya.

— Ale go wtedy nie nienawidziłeś.

— Zawsze go nienawidziłem. Zawsze. Nawet wtedy, gdy mi się wydawało, że go kocham, jakaś część mnie nienawidziła go za to, kim był i kim mógł się stać.

— A Shacklebolt nie kwestionował niczego?

— Najwyraźniej nie.

— Przez takie niedopatrzenia giną dobrzy aurorzy — warczy Moody.

— Śmierć Kingsleya nic nie ma do czynienia z tą sprawą!

— Wiem to, chłopcze, ale jeśli auror ma przeżyć i osiągnąć sukces w pracy, powinien mieć pełen obraz, mieć pełną wiedzę o celu, a także na temat aurorów przypisanych do sprawy. Ciągła czujność! — grzmi, uderzając pięścią w otwartą dłoń. — Nie wystarczy być świadomym tego, co cię fizycznie otacza, Potter. Musisz wiedzieć wszystko, wszystko o celu. Jakie majtki nosi? Jakie fasolki Bertiego Bottsa najbardziej lubi? Co…

— Zielony jedwab. I granatowe.

Moody, wytrącony z równowagi tą odpowiedzią, mruga zdziwiony.

— Co?

— Draco Malfoy nosi majtki z zielonego jedwabiu i najbardziej lubi fasolki o smaku granatów. Ale to było kiedyś. Nie przypuszczam, by ostatnimi czasy jadł jakieś.

— Nie zmieniaj tematu, Potter.

— Zapytał pan.

Moody prycha.

— Zapytałem.

Wpatruje się w Harry'ego.

— Czy Veritaserum przestaje działać?

— Nie umiem powiedzieć.

— Jak się teraz czujesz?

— Chce mi się wymiotować i trochę kręci mi się w głowie.

Moody przytakuje.

— Posiedź tu jeszcze z pół godziny i możesz wyjść. Ten roztwór był przygotowany na dwudziestominutowe przesłuchania, a po tym czasie powinien się dość szybko zniknąć ze krwi. Nie chcę, by po świecie włóczyli się moi aurorzy pod wpływem tego eliksiru.

Harry obserwuje przełożonego, czując, jak mgła powoli opuszcza jego mózg. Zaczyna mu być słabo, kiedy dociera do niego, co przed chwilą powiedział. Z całej tej gadaniny Moody'ego o poznaniu swojego celu i podwładnych jest przerażony, jak mało wiedział o sobie samym. Właśnie dał przełożonemu wszelkie powody, by go zwolnił. Jego szef, jakby słysząc te myśli, odzywa się:

— Muszę cię zawiesić, Potter. — Harry zamyka oczy, czując nadchodzącą klęskę, ale po chwili je otwiera. — Nie zwalniam cię. Nie mogę. Jesteś zbyt dobrym aurorem, a poza tym, nie chcę, by to, co powiedziałeś, się wydało, a musiałoby, gdybym cię zwolnił. Oficjalnie weźmiesz zaległy urlop, by spędzić więcej czasu z umierającym przyjacielem. — Harry chce zaprotestować, ale Moody nie przerywa. — Ludzie zrozumieją i przyjmą to do wiadomości bez zadawania niewygodnych pytań. — Harry, będąc na krawędzi rozpętania kłótni, wpatruje się przez chwilę w Moody'ego, po czym niechętnie przytakuje. Moody kontynuuje swój wywód. — Oczywiście to tylko wersja oficjalna. Nieoficjalnie, podejrzewam, że będę musiał wciąż korzystać z twoich umiejętności. Voldemort w końcu nie odpuści nam do końca twojego zawieszenia — stwierdza — czy do czasu, aż sprawa Malfoya zostanie zamknięta, jeśli kiedykolwiek to nastąpi.

— On odzyskuje swoją pamięć — nalega Harry.

— Wierzę, że tak sądzisz. Nie jestem jednak pewien, czy to nie tylko twoje pobożne życzenia, Potter. Ani uzdrowiciele, ani aurorzy nie odkryli niczego, co by potwierdzało twoją teorię.

Harry marszczy czoło, ale nie odpowiada.

Moody chowa różdżkę do kabury i rusza do drzwi.

— Za dwadzieścia minut wrócę wypuścić cię do domu. Do tego czasu siedź tu.

Drzwi zamykają się za nim z hukiem, a Harry siedzi tak, wpatrując się w małe okienko w biurze szefa. Długie, bardzo długie promienie słońca rysują złote pasy i plamy na podłodze. Dni, myśli z przygnębieniem, stają się coraz krótsze.

*

Tego wieczoru, kiedy Harry wraca do swojego mieszkania, nikt go nie wita. Nie ma przy drzwiach przyjaznego współlokatora, uśmiechniętej kochanki czy jakiegokolwiek zwierzaka. Krzywołap pewnie leży tam, gdzie Harry go rano zostawił, czyli zwinięty w kłębek na nie pościelonym łóżku. Cokolwiek, co przypominałoby ciepłe powitanie, byłoby poniżej jego godności. Nie po raz pierwszy Harry żałuje, że nie dał się namówić na psa, jakiegoś dużego i przyjaznego, który by wskakiwał na gości (jak gdyby ktokolwiek Harry'ego odwiedzał), potrzebował spacerów (jakby zabiegany auror miał na nie czas) i spał w nogach jego łóżka (o ile uporczywe sny jego pana by mu na to pozwoliły). Ale niesprawiedliwością byłoby narażenie psa na tak nieregularny tryb życia, jaki prowadzi Harry. Poza tym każde spojrzenie na niego byłoby przypomnieniem, a Harry'ego dręczyło już wystarczająco dużo wspomnień.

Siada w kuchni i opiera czoło na złożonych rękach. Otacza go ciemność i chłodne powietrze. Słońce zaszło niedawno, gdy wędrował ulicami mugolskiej części Londynu z rękami w kieszeniach i wzrokiem wbitym w chodnik, obojętny na otaczające go tłumy i hałasy. Chodził tak godzinami, nie będąc pewnym, gdzie właściwie jest. Teraz pozwolił ciszy otulić go niczym koc, czując się niewidzialnym, nawet bez peleryny ojca.

Obok jego ucha rozlega się delikatne pyk i coś spada, ocierając się o jego palce. Prostuje się wystraszony, sięgając po różdżkę. („Tylko mi nie mów, że wciąż trzymasz ją w kieszeni, Potter?” — zrugał go Moody dzisiejszego popołudnia. — „Ile razy mam ci powtarzać…”) i mamrocze:

— Lumos.

W ciepłym świetle widzi przedmiot, który go tak wystraszył. Dużą, białą kopertę z jego nazwiskiem wypisanym czarnym atramentem. Z biura Wywiadu, myśli. Niejasno sobie przypomina, że Remus wspominał coś o sposobach komunikacji na użytek operacji Wywiadu będących wciąż w fazie eksperymentów, takich jak listy samoaportujące się do wybranych osób.

Wzdychając, przeciąga kciukiem pod brzegiem koperty i otworzywszy ją, wyciąga kwadratowy liścik pokryty pismem, które natychmiast rozpoznaje. Hermiona. Drogi Harry, czyta, uśmiechając się pod nosem i zdając sobie sprawę, że brakuje mu jej bardziej, niż mógłby przypuszczać.

Przebiega szybko wzrokiem po wiadomości i w pewnym momencie się zatrzymuje.

Moja misja dobiega końca i wrócę do Anglii, nim się obejrzysz. Dom! Desperacko się za wszystkimi stęskniłam i zaczęłam już śnić o spotkaniach z Tobą i Ronem, a rano budziłam się, czując niewysłowiony żal, że to był tylko kolejny sen. Ale wkrótce stanie się on rzeczywistością. Jednak nie dość szybko!

Wstrzymuje oddech i zaczyna czytać od początku, by mieć pewność, że się nie pomylił. Ale nie, i dowód na to ma przed sobą.

Hermiona wraca do domu.

Rozdział ósmy

Szczerość

Pomijając ledwie słyszalny rytm oddechu i subtelny szum magii w powietrzu, brzmiący gdzieś na pograniczu świadomości Ginny, w pokoju panuje całkowita cisza. Dziewczyna pociera dłońmi o kolana i po raz kolejny wypełnia ją zadowolenie, że nie ma już na sobie zielonych, delikatnie śliskich szat uzdrowicielki, zabezpieczonych zaklęciami, by nie plamiły się (płynami ustrojowymi, eliksirami i takimi tam) i odbijały zaklęcia. Są bez wątpienia użyteczne i nieraz uratowały jej życie, ale szorstkość zwykłej, czarnej, bawełnianej letniej szaty jest w tej chwili jakoś bardziej satysfakcjonująca.

— Martwię się o Harry'ego — mówi.

Oczywiście nie pada żadna odpowiedź. Jak zwykle. Ginny dorastała wśród nadmiaru starszych braci. Wokół niej zawsze był ktoś, z kim mogła się powygłupiać, nakrzyczeć czy rzucić klątwą. Zabawowi i nadopiekuńczy, wzbudzali w niej podziw swoją wysokością, siłą, głębokością głosu i tym, że ją kochali, nawet wtedy, kiedy wydawało jej się, że na to nie zasługuje.

Śmierć George'a, a potem Percy'ego, była ciężka do zniesienia i wszyscy w rodzinie noszą blizny po tych wydarzeniach, zarówno widzialne, jak i takie niewidoczne dla oczu. Ale w jakiś sposób ta… ta…. bezsilność, obserwowanie, jak Ron powoli znika, jest najtrudniejszą rzeczą, z jaką przyszło Ginny się zmierzyć. Nie potrafi odnaleźć w pamięci ani jednej chwili w swoim życiu, w której by przy niej nie był. Był jej wsparciem nawet wtedy, gdy nazywał ją utrapieniem, ciągnął za warkocze i beształ, by przestała się wszędzie za nim włóczyć, jak to miała w zwyczaju, jako zapatrzona w starszego brata mała dziewczynka. Widziała już ofiary gorszych zaklęć, ale nigdy nie czuła się tak przerażona. Żaden z pacjentów jeszcze tyle dla niej nie znaczył. Mocniej pociera dłońmi o kolana, by powstrzymać je od drżenia.

Odzywa się ponownie, usilnie walcząc o to, by jej głos brzmiał normalnie:

— Chciałabym, byś mógł mi odpowiedzieć. Chciałabym mieć pewność, że mnie przynajmniej słyszysz. Wiem, że Harry spędza dużo czasu na rozmowach z tobą. — Przerywa i zaciska usta. — Ciekawa jestem, czy kiedykolwiek wspominał ci o Draco Malfoyu? Bo u niego przesiaduje równie często. — Stuka szybko i nierytmicznie palcami o kolano. — Nie wiem, co tam robi. Nie wiem, o czym opowiada Malfoyowi albo co Malfoy jemu, ale martwi mnie to, co Malfoy teraz o nim myśli i to, jak często o niego pyta. Nie mam pojęcia, w jaką grę pogrywa z nim Harry, ale nie jestem pewna, czy uda mu się zwyciężyć tym razem. Pamiętam… pamiętam… — Marszczy brwi i patrzy zamyślona przed siebie. — Harry'emu nigdy nie szło dobrze dbanie o samego siebie. Ratowanie innych, owszem, ale trzymanie się z dala od niebezpieczeństwa? Nie. — Zanosi się krótkim, cierpkim śmiechem. — Kto jak kto, ale ty o tym doskonale wiesz, Ron.

Wstaje z krzesła i podchodzi do okna. Opiera o szybę głowę i przygląda się światu pogrążającemu się ciemności.

— Wszyscy zauważyli, jak dużo czasu Harry spędza w Mungu, i to nie tylko przy tobie. To nie przysłuży się bezpieczeństwu sprawy. To nikomu się nie przysłuży. — Zamyka oczy. — Powinieneś zobaczyć wyraz oczu Malfoya, kiedy wspomina o Harrym. To nie skończy się dobrze. Nie ma takiej możliwości. — Otwiera oczy i wpatruje się w zapadający zmierzch. — Jestem na tyle mądra, by nie spodziewać się szczęśliwego zakończenia. — Odwraca się i opiera plecami o ścianę, wbijając smutne spojrzenie w nieruchomą postać brata. — Jednak są sprawy, w których nie potrafię przestać łudzić się nadzieją.

Ron oddycha powoli, płytko i regularnie, i nawet nie drgnie, kiedy Ginny ponownie siada w krześle obok łóżka. Kobieta opiera łokcie na materacu i ukrywa twarz w dłoniach.

— Merlinie, Ron — szepcze spomiędzy palców. — Dlaczego to musiałeś być ty? — Masuje skronie i odsuwa się z westchnieniem. W pokoju ponownie zapada cisza, a za oknem gasną ostatnie przebłyski dnia.

Ciche pyk wyrywa ją z zamyślenia i na łóżku dostrzega dwie identyczne białe koperty, każda starannie podpisana czarnym atramentem. Jedna zaadresowana do Ginny, a druga do Rona. Uzdrowicielka ze ściśniętym gardłem rozpoznaje pismo Hermiony. Odsuwa niesforny kosmyk od oczu i przesuwa palcem pod brzegiem zamknięcia koperty.

List jest krótki, lecz pełen ciepła, i Ginny wzdycha z niespodziewaną ulgą, kiedy dociera do niej, że Hermiona niebawem wróci. Sama nigdy nie była częścią ich wewnętrznego kręgu, ale nawet ona wyczuwała tę dziwną nieprawidłowość, kiedy Harry, Ron i Hermiona się rozdzielili. Harry nieraz był postrzegany jako kompas Jasnej strony, na który liczyły wszystkie siły, ale Ginny wiedziała, że tak naprawdę Ron i Hermiona pomagali mu wskazywać tę Prawdziwą Północ. Bez nich Harry kręcił się w kółko.

Spogląda znad listu na twarz pogrążonego we śnie brata i niemal się uśmiecha.

— To od Hermiony. Wraca do domu. — Ron nie reaguje, lecz Ginny niczego innego się nie spodziewa. Mimo to w głębi ducha czuje się w jakiś sposób pokrzepiona. — Do ciebie też napisała. Powinnam ci go przeczytać? — Śmieje się cicho. Jakby było inne wyjście. Albo ona mu przeczyta ten list, albo któryś z pracowników szpitala opiekujących się Ronem, jeśli go tutaj znajdą. Wiedziała, co by wolała, gdyby była na miejscu Rona.

Otwiera kopertę i wyciąga pergamin, nie potrafiąc opanować nutki zazdrości, gdy dostrzega, że list do Rona jest o wiele dłuższy.

Kochany Ronie, zaczyna czytać i zastanawia ją, czy Hermiona celowo dobrała takie czułe słowa na powitanie. Ten do niej zaczynał się od zwykłego, lecz nic nieznaczącego Ginny.

Kochany Ronie,

Jestem pewna, że domyślasz się, iż stało się coś istotnego, skoro piszę do Ciebie, gdy moja prywatna korespondencja jest pod ścisłą kontrolą, ale nie będę Cię długo trzymała w niepewności.

Wracam do domu! Nasza misja dobiega końca i właśnie wyruszamy do bazy. Nie jestem w stanie dokładnie określić, kiedy pojawię się w domu, ale wiem, że nastąpi to szybciej, niż śmiem marzyć. Kocham moją pracę (z pewnością kłóciliśmy się o nią tyle razy, że jesteś tego faktu w pełni świadom!),ale ciężko mi tu, bez rodziny i przyjaciół, bo to wy dajecie mi siłę do działania. Wiesz o tym. Przynajmniej taką mam nadzieję.

Ostatnie miesiące były najtrudniejszymi w całej mojej karierze z powodów, o których nie mogę napisać w tym liście. Miałam dużo czasu, by przemyśleć moje życie, to, co osiągnęłam do tej pory i co chcę jeszcze zrobić, i co to wszystko znaczy, rozważałam też setki zarówno ważnych, jak i mało istotnych spraw. Jedną z tych pierwszych jesteś Ty.

Jesteśmy przyjaciółmi, to oczywiste, ale czasem mam wrażenie, że żyjemy, tak naprawdę się nie rozumiejąc. Że chodzimy, trzymając się za ręce, po linie nad głębią, której się boimy i nie znamy, i jedynym powodem, dla którego nie spadliśmy jeszcze w dół, jest to, że równoważymy siebie.

Ron, ja chcę zatrząść tą liną. Są pewne rzeczy, o których chcę, byś wiedział, sprawy, o których chcę ci w końcu powiedzieć, a nie zrobiłam tego wcześniej, bo bałam się, że puścisz moją rękę. Ale jeśli spadniemy, to razem. Ta myśl przeraża mnie, przyznaję, ale Tiara Przydziału nie bez kozery umieściła mnie w Gryffindorze.

Nie mam pojęcia, dlaczego siliłam się na tak wymyślną metaforę i Merlin wie, że pewnie zdążyłam cię tylko przestraszyć i już zacząłeś się obawiać, czy przypadkiem nie dołączyłam do mugolskiego cyrku. Nie martw się. Myślę, że z tego wyniknie dla nas coś dobrego. Chcę patrzeć w przyszłość z nadzieją i chcę część tej nadziei związać z Tobą.

Bardzo dużo dla mnie znaczysz, Ron. Wiesz o tym, prawda? Ty i Harry, obaj. Tęsknię za Tobą bardziej, niż jestem w stanie to wyrazić na piśmie. Wkrótce jednak temu zaradzę.

Pozdrawiam,

Hermiona

— Och, Hermiono — szepcze Ginny, opuszczając list na kolana. Kartkę zapełnia równe, schludne pismo. Pełne szczerości. Niczego się nie spodziewając.

Pochyla się i odkłada list na nocny stolik, po czym sięga po różdżkę i zamienia go w małego rudego pluszowego kota. Nie ma sensu liczyć na to, że personel szpitala nie wściubi nosa tam, gdzie nie powinien.

Kiedy wstaje, nagle sobie uświadamia, że figurka kota, którą wyczarowała, przypomina małego Krzywołapa, stojącego na straży przy łóżku Rona. To spostrzeżenie dziwnie dodaje jej otuchy.

*

Tonks nigdy nie lubiła szpitali, a ta antypatia pewnie ma swe korzenie już w dzieciństwie, kiedy to dość często odwiedzała św. Munga. Przynajmniej do czasu, aż jej mama ukończyła zajęcia z kursu magii medycznej, stwierdzając, że to korzystniejsza inwestycja niż tysiące galeonów, które wręczali kolejnym uzdrowicielom. Po każdym wypadku pan Tonks zaciskał zęby, uśmiechał się z troską i mówił: „Ona jest młoda i jeszcze nieco niezręczna, wyrośnie z tego. Musi się oswoić ze swoim ciałem”. Jej tata był mądrym człowiekiem i zwykle się nie mylił. Ale jeśli potrafisz jedną myślą zmienić każdą część swojej fizjonomii, czy kiedykolwiek masz szansę tak naprawdę się z nim „oswoić”?

Aurorka maszeruje raźno przez szpital i wkracza na oddział Chorób Nieznanych. Niemal skręca sobie kark, zaglądając do sal, które mija po drodze, i w ostatniej chwili unika kolizji z wózkiem wypełnionym basenami. W końcu przypomina sobie, że Ginny nie ma dziś dyżuru, więc niepotrzebnie jej wypatruje. Widują się, gdy pozwalają im na to obowiązki, co niestety nie zdarza się za często. Tonks czuje w brzuchu miłe łaskotanie, kiedy myśli o uzdrowicielce… Nie tylko o jej piękności, dotyku i uczuciu, ale o niemal przepraszającym uśmiechu, delikatnej bladości cery, która za rzadko jest wystawiona na działanie słońca, o tym, jak jej oczy szklą się od tłumionego bólu, kiedy myśli, że Tonks nie patrzy. Metamorfomażka czasem marzy o porwaniu Ginny na tydzień lub dwa, może na południe Francji, gdzie mogłyby się pławić w słońcu na plaży nudystów (zawsze ją to kusiło) i choć na chwilę uciec od otaczającego ich szaleństwa. Ale dobrze wie, że to tylko fantazja. Reszta Europy jest dokładnie w takim samym położeniu, jak Anglia, a poza tym ani ona, ani Ginny nie odwróciłyby się teraz od swoich obowiązków.

Pewnego dnia tak zrobimy, stwierdza w duchu i uśmiecha się do własnych myśli. Smukłe ciało Ginny, pokryte mlecznobiałą skórą przyprószoną piegami, leniwie wyciągnięte na drobniutkim piasku. Pewnego dnia.

Zatrzymuje się przy drzwiach na końcu korytarza. Na skórze czuje działanie magicznych barier. Nie powinna mieć dziś tego dyżuru, ale po tym jak Moody oświadczył, że Harry chwilowo odchodzi na urlop, w grafiku nastąpiły pewne zmiany. Tonks wciąż jest trochę zdziwiona i nieco zraniona tym, że Harry nic jej wcześniej o tym nie wspomniał. Byli partnerami od ponad roku, a przyjaciółmi, jak jej się wydawało, jeszcze dłużej.

A kiedyś, pewnego pijackiego wieczoru, pierwszego po wyjściu ze szpitala po akcji na posiadłości Malfoyów, nawet do niej uderzał. I niemal by jej to pochlebiało, gdyby nie fakt, że był zalany w sztok, zrozpaczony i najwyraźniej nie sobą. Otoczyła go wtedy ramieniem dla podtrzymania równowagi i odprowadziła go do domu, w duchu zaśmiewając się, jak absurdalny musieli stanowić widok. Ona i Harry, który był o wiele, wiele bardziej pijany, ale tylko równie niezdarny. Zanim położyła go do łóżka, przygnębiony Harry wciąż mruczał pod nosem:

— Dlaczego on to zrobił? Dlaczego to zrobił?

Odgarnęła mu włosy z czoła, jak zwykła to robić jej mama, kiedy Tonks w dzieciństwie była chora.

— Ron wyzdrowieje, Harry. Musi.

Spojrzał wtedy na nią dziwnie przytomnie błyszczącymi oczami.

— Ron? Co Ron?

Wciąż słyszy w myślach te słowa, kiedy przechodzi przez próg szpitalnej sali Draco Malfoya.

Pomimo że są kuzynami pierwszego stopnia, gdy dorastali, nie widywali się zbyt często, jako że jej mama odcięła się od rodziny. Podczas nalotu na posiadłość Malfoyów widziała go na żywo po raz pierwszy od ponad dziesięciu lat.

Ostatni raz go spotkała przed sklepem Esy Floresy. Miał wtedy szesnaście lat i uśmiechał się w równie drwiący i arogancki sposób, co jego ojciec. Tonks uśmiechnęła się i przedstawiła się w nieco wstydliwej, niezdarnej, gryfońskiej, i jak wkrótce się przekonała, całkowicie bezsensownej próbie zakopania topora wojennego między ich rodzinami. Spojrzał wtedy na nią chłodno, jak na śmiecia, który przyczepił się do jego drogiego półbuta.

— To przez takich miłośników szlam jak ty — odparł powoli i wyraźnie — mój ojciec został zamknięty w Azkabanie.

Tonks wciągnęła ze świstem powietrze i już miała odpowiedzieć, kiedy Malfoy odwrócił się i chwycił pod ramię wyniosłą blondynkę, w której rozpoznała swoją ciotkę. To wyraz twarzy Narcyzy powstrzymał potok słów, który napłynął jej przed sekundą na język. Kobieta wyglądała na załamaną, wręcz zdruzgotaną, jakby ostatki zdrowego rozsądku trzymały się razem tylko dzięki magotaśmie i to ledwo-ledwo. Tonks na jej widok cofnęła się o krok i przewróciła razem ze stosem książek, który stał za nią, uderzając przy tym głową w podłogę, i wylądowała z nogami w górze. Nim udało jej się pozbierać, nie bez pomocy osób trzecich, Malfoyowie już zniknęli. W tym dniu widziała swoją ciotkę po raz ostatni.

Teraz zobaczywszy mężczyznę w szpitalnym łóżku, przystaje w pół kroku. Pamięta go jako chłopca, małego, o błyszczącym spojrzeniu pełnym złośliwości, jako smukłego nastolatka o ostrych rysach i z cieniami pod lodowatymi oczami, a także z najazdu na posiadłość, kiedy na chwilę przed rozpętaniem się piekła dojrzała w oddali szczupłego, lecz potężnego czarodzieja skąpanego w promieniach zachodzącego słońca. Ale nie przypomina sobie, by kiedykolwiek widziała go tak bladego, chudego i wymiętego, jak dziś.

Mężczyzna podnosi wzrok znad „Proroka Codziennego”.

— Kolejny auror — mówi z drwiną. — Wybacz, że nie będę skakał z radości. — Odwraca się niby ze znudzeniem, lecz Tonks dostrzega napięcie w palcach trzymających gazetę. Nie łudzi się, że te wszystkie przesłuchania były dla niego miłymi doświadczeniami. Podczas treningu aurorskiego sama miała do czynienia z wpływem Veritaserum na organizm, więc ma pewne pojęcie, przez co Malfoy musi przechodzić tydzień w tydzień.

W tym momencie do sali z udręczoną miną wchodzi uzdrowiciel i grzebie w kieszeni.

— Panna Tonks? — spogląda na nią i wyciąga w końcu małą buteleczkę, na widok której Draco spina się jeszcze wyraźniej. Na jej „czołem” uzdrowiciel kontynuuje: — Powiedziano mi, że pani już przybyła. Zaczynamy? — Odkręca zatyczkę z kroplomierzem.

Tonks odpowiada, zanim zdąży dobrze przemyśleć swoje słowa.

— W sumie… Myślę, że dziś darujemy sobie Veritaserum.

Zarówno uzdrowiciel, jak i Draco, spoglądają na nią całkowicie zaskoczeni.

— Ale… ale… — jąka się magomedyk, a kiedy Tonks mierzy go wyzywającym spojrzeniem, dokańcza: — To wysoce niewłaściwe!

— Wiem i mam to gdzieś. Jeśli wy, uzdrowiciele, nie jesteście w stanie powiedzieć, czy ten mężczyzna jest zdrowy, czy nie, bez uciekania się do Veritaserum, to chyba przydałoby się wam porządniejsze szkolenie. — Podchodzi do drzwi i trzyma je otwarte na oścież. — Mimo wszystko dziękuję panu za poświęcenie nam czasu.

Mężczyzna w zielonej szacie spogląda na nią ostro i wychodzi, a ona czuje, jak zalewa ją mała fala bezbożnej, złośliwej satysfakcji, gdy zamaszyście zamyka za nim drzwi. Kiedy się odwraca, Malfoy spogląda na nią z nieukrywanym podziwem.

— Jesteś szalona albo głupia. Albo wszystko naraz.

— Może po prostu mam już to wszystko w nosie. — Wzrusza ramionami, po czym unosi fioletową brew do góry. — Nie, żebyś coś o tym wiedział, prawda?

Ku uznaniu aurorki, Malfoy nie zdradza się żadną reakcją poza lekkim drgnięciem powieki.

— Wyleją cię z roboty — stwierdza.

— Może.

— Ale dlaczego…

— Słuchaj — przerywa mu bezceremonialnie, siadając w wąskim, niewygodnym krześle stojącym obok łóżka. — Nie gustujesz w Veritaserum, prawda?

Mężczyzna waha się sekundę, po czym zaprzecza ruchem głowy.

— No właśnie. A ja nie lubię używać tego paskudztwa, dopóki naprawdę nie muszę. Więc w czym problem?

— Nie martwisz się, że cię okłamię?

Tonks po raz kolejny wzrusza ramionami.

— Może tak. Może nie.

Blondyn wpatruje się w nią z ciekawą ostrożnością, charakterystyczną dla kogoś, kto obserwuje egzotyczne, lecz niebezpieczne zwierzę w zoo.

— Naprawdę jesteś szalona.

— Jeśli tak jest — odpowiada — to musi być rodzinne. — Pozwala mu się pogłowić nieco nad tym stwierdzeniem i klaszcze dłońmi. — A teraz! Przejdźmy do interesów, dobra? — Kiedy ponownie napotyka wzrok Malfoya, dostrzega w jego spojrzeniu cień zranionego, czającego się na uboczu chłopca, którego kiedyś znała. To wystarcza, by ją utwierdzić w tym, co właśnie robi. — Draco — mówi, a mężczyzna, słysząc, jak swobodnie się do niego zwraca, wciąga ze świstem powietrze. — Co sobie przypominasz?

On otwiera usta, po czym je zamyka i przełyka ślinę. Ale kiedy w końcu podnosi wzrok i napotyka jej spojrzenie, nie odwraca głowy i odpowiada spokojnie:

— Niewiele — mówi, mnąc pościel w garści. — Cholernie mało.

Tonks chce pochylić się i go dotknąć. Położyć dłoń na jego zaciśniętej pięści, przebiec palcami przez jasne włosy, przytulić. Zrobić wszytko to, czego nie wolno jej było, jako pośledniejszej, odrażającej kuzynce o szlamowatej krwi. Nie sądzi, żeby on docenił ten gest bardziej niż wtedy, gdy był dzieckiem, jednak gdzieś w głębi ducha Tonks ma wrażenie, że teraz tego bardzo potrzebuje.

— Jakie jest twoje pierwsze wspomnienie? — pyta delikatnie.

Mężczyzna marszczy czoło i przez chwilę pociera skroń, jakby męczył go ból głowy.

— Ciężko powiedzieć — przyznaje. — Mam tyle dziwnych snów, że nie jestem pewien, co naprawdę sobie przypominam, a co powstało w mojej głowie dzięki Potterowi, temu cholernemu albumowi ze zdjęciami, gazecie i mojemu pokręconemu umysłowi.

Tonks zapamiętuje uwagę o albumie do dalszej analizy.

— W takim razie opowiedz mi o snach. Co w nich widzisz?

— Różne rzeczy. Czasem jestem w szkole, w tym Hogwarcie, który widziałem na fotografiach.

— Poznajesz go ze zdjęć?

— Nie do końca. Kiedy mi się śni, po prostu jakoś wiem, że to Hogwart, nawet jeśli widzę tylko pojedynczą klasę czy konkretny punkt na błoniach — miejsca, których nie widziałem na fotografiach.

— Poznajesz kogokolwiek?

— Ja… — waha się. — Cóż, widuję… Pottera — kończy pośpiesznie. — Ale wciąż go tu widuję, więc to normalne, że mi…

— Kogo jeszcze rozpoznajesz? — przerywa mu, zastanawiając się, jak często bywa tu Harry i co dokładnie wyzwala w Draco taki odruch obronny.

— Och… — Na jego twarzy pojawia się nutka goryczy. — Cóż, czasami pojawia się ruda uzdrowicielka, taka wysoka…

— Ginny? — pyta aurorka. — To znaczy uzdrowicielka Weasley?

— Tak, ta wiewióra — stwierdza. — Wiesz, ona mnie nienawidzi.

— Kto jeszcze? — pyta, nie dając się sprowokować.

Malfoy wygląda na zawiedzionego.

— Śniło mi się dwóch wielkich matołów, którzy zachowywali się, jakby byli moimi ochroniarzami, czy coś w tym stylu. — Spogląda na nią wyczekująco, lecz aurorka gestem dłoni daje znak, by kontynuował. — Jacyś nauczyciele. Ogromny, owłosiony idiota, jakiś przygłupi stary koleś z długą, białą brodą i chudy mężczyzna z czarnymi włosami. — Marszczy czoło w zamyśleniu. — W tym ostatnim jest coś… coś ważnego. Sprawia, że czuję się bezpiecznie. — Unosi oczy i napotyka wzrok kobiety, lecz Tonks nie daje po sobie nic poznać, mimo że serce jej znacznie przyspieszyło. On zaczyna sobie przypominać, może dać sobie za to odciąć głowę. — Co jeszcze pamiętasz z tych snów?

— Chodzi ci o szkołę?

— Cokolwiek. Wszystko.

— Cóż — skubie palcami materiał spodni od piżamy. — Przypominam sobie… To znaczy, tak mi się wydaje, że przypominam sobie… mojego ojca.

— Opowiedz mi o nim.

Malfoy bierze głęboki wdech.

— Wysoki, jasny blondyn, bardzo wyrafinowany. Jest ze mnie dumny, tak przynajmniej mówi. On… — Urywa i spogląda na nią ostro. — Co się z nim stało? Nie wiem, co się z nim stało.

Tonks jest zaskoczona i ze świstem wciąga powietrze.

— Nie mogę ci tego powiedzieć.

— Nie żyje?

— Nie mogę odpowiedzieć na to pytanie. — Wpatrują się w siebie przez dłuższą chwilę. — Przykro mi — dodaje i najprawdopodobniej on zdaje sobie sprawę z tego, że aurorka robi to szczerze, bo tylko potakuje głową i odwraca wzrok.

— Sprawia wrażenie, że jest… był… jest bardzo ważną osobą.

— Co robi lub mówi w tych snach?

— On… — Marszczy brwi w zamyśleniu. — Zawsze mówi o wyborach, jakich mam dokonać. O tym, że muszę podjąć odpowiednie decyzje, że jest pewien, że wybiorę prawidłowo. I wiem, czy raczej wyczuwam w tych snach, do czego dokładnie on nawiązuje i czego ode mnie chce.

Krew szumi Tonks w uszach.

— O jaką decyzję mu chodzi?

Malfoy potrząsa głową, wyglądając na sfrustrowanego.

— Nie wiem. We śnie wiem, że wiem, ale kiedy się budzę, nie pamiętam, o co chodziło. — Krzywi się. — Czy to ma jakikolwiek sens?

— Tak — wzdycha. — Jak się czujesz w tych snach? Co myślisz?

— Czuję podekscytowanie. Podziw. Jestem niecierpliwy. Jakbym się nie mógł doczekać, by pójść w jego ślady i dowieść mu, ile jestem wart. — Zaciska pięści. — Mam nadzieję, że tak się stało. Mam nadzieję, że udało mi się podołać jego oczekiwaniom.

Aurorka wstrzymuje oddech i nie jest w stanie na niego patrzeć. Od mężczyzny wręcz bije duma i jeszcze gorętsza nadzieja. Kobieta czuje pod powiekami pieczenie i obawia się, że zaraz po policzkach spłyną jej łzy. Odchrząkuje.

— Co jeszcze pamiętasz?

Zapada cisza i zaczyna się obawiać, że nie usłyszy odpowiedzi. Jednak po chwili Malfoy powoli się odzywa:

— Ja… to pewnie zabrzmi dziwnie. Pewnie po prostu wymyśliłem sobie tego typu koszmar… — Kiedy napotyka jego wzrok, widzi całkowite zmieszanie.

— Opowiedz — mówi, a on wciąga powietrze.

— Tam jest… mężczyzna. Ale nie do końca. Nie jestem pewien, czym jest.

Serce Tonks zaczyna łomotać.

— Wysoki i.. — wzdryga się — makabryczny. Ma twarz węża, nie człowieka, długie, zimne palce i oczy, które przewiercają cię na wskroś, jakby potrafił odczytać twoje myśli.

— Co on robi? — udaje jej się wyksztusić.

— Mówi do mnie po imieniu, a ja klęczę przed nim i piję z kielicha, mówi coś o… dziewczynie? — Marszczy brwi, próbując sobie przypomnieć. — Napój jest okropnie gęsty i ciepły, a potem dotyka mnie i zalewa mnie ból. Fala straszliwego bólu. — Nawet nie zauważa, że bezwiednie drapie się po lewym przedramieniu, tam, gdzie ma Mroczny Znak, a Tonks czuje mdłości.

— Co o nim myślisz w swoim śnie?

— Jakby… — Zamyka oczy, szukając odpowiedniego słowa. — Jakby był odpowiedzią na każde pytanie, jakie kiedykolwiek miałem. Jakbym miał podążać za nim aż na krańce świata. — Otwiera oczy i uśmiecha się niepewnie. — Mówiłem ci, że to idiotyczne.

Tonks nie potrafi odwdzięczyć się mu uśmiechem.

— Czy to wszystko, co pamiętasz o nim?

— Tak. Tylko ten jeden sen. Ale śnił mi się parokrotnie.

— Zawsze tak samo?

— Tak. Do ostatniego szczegółu.

— Rozumiem — mówi aurorka — A co…

— Co to wszystko znaczy?

— Ja… proszę? — W następnej sekundzie beszta się w myślach, że znowu dała się zaskoczyć jego pytaniem. Auror nigdy nie powinien się dać zaskoczyć.

— Co to oznacza? — ponawia pytanie. — Mam ciągle ten sam sen, co do ostatniego, straszliwego szczegółu, a ty siedzisz napięta jak struna, która w każdej chwili może pęknąć. Ten sen musi coś znaczyć.

Tonks z zawstydzeniem uświadamia sobie, że zacisnęła dłoń na swojej szacie. Powoli i celowo rozprostowuje palce i wygładza materiał na kolanie. Jeszcze bardziej zawstydzający jest fakt, jak łatwo to przesłuchanie wytrąciło ją z równowagi. Przecież jest wytrawnym aurorem z ponad dziesięcioletnim doświadczeniem za pasem, i tak jak nie może się pochwalić zachowaniem równowagi w pozostałych aspektach jej życia, z całą pewnością nigdy nie powinna jej stracić, przesłuchując więźnia, którego zna, jakby nie było, od dziecka.

— Nie mogę odpowiedzieć na twoje pytania — mówi, z całego serca chcąc, by zrozumiał.

Malfoy zaciska zęby i odwraca się.

— Nikt nigdy nie może odpowiedzieć na moje cholerne pytania — mruczy.

Tonks wzdycha i zmienia pozycję na niewygodnym krześle, krzyżuje nogi, potem je rozprostowuje, a jeszcze później siada cała wyprostowana.

— Słuchaj, to nie tak, że my nie chcemy, żebyś czegokolwiek się dowiedział. Po prostu każda informacja z zewnątrz o twojej przeszłości może zakłócić proces odzyskiwania pamięci.

Blondyn spogląda na nią z namysłem.

— To dlatego egzemplarze proroka, które otrzymuję, mają czasem brakujące części.

— Pewnie właśnie dlatego.

Mężczyzna marszczy brwi.

— To co z Potterem?

Tonks spogląda na niego zdziwiona, z uniesionymi brwiami.

— Co co z Potterem?

— Jeśli nie powinienem się dowiadywać niczego o mojej przeszłości, to dlaczego Potter tu przychodzi, gada o czasach szkolnych i pokazuje mi album ze zdjęciami?

— Że co? — Tonks zdradza się, nim się zdąży powstrzymać. Zamyka szybko usta, ale Malfoy już uśmiecha się półgębkiem.

— Nie wiedziałaś o tym, prawda?

Aurorka chce kopnąć samą siebie, ale wie, że jest już za późno.

— Powiedziałeś o tym komuś?

— Jednemu z aurorów, jak sądzę. — Wzrusza ramionami. — Starszy facet, brzydki, ma dziwne oko.

Moody, myśli Tonks. Moody wie? Nie odzywa się więcej i pogrąża w myślach. Gdy po paru chwilach odwraca się do Draco, jej twarz nic nie wyraża.

— Czy zapamiętałeś kogoś jeszcze z tych snów?

Malfoy marszczy czoło.

— Nie chcesz porozmawiać o Potterze?

Metamorfomażka unosi jedną brew, słysząc jego ton.

— Najwyraźniej nie tak bardzo, jak ty.

Mężczyzna milknie. Uwadze Tonks nie umyka to, że na jego policzkach pojawiło się nieco więcej koloru. Nie jest jednak pewna, czy to objaw zdenerwowania, czy czegoś innego.

— Co jeszcze pamiętasz, Draco? — pyta ponownie po kilku sekundach.

Malfoy znowu nie odpowiada przez dłuższą chwilę i Tonks zaczyna się zastanawiać, czy jednak nie będzie musiała odnaleźć tego uzdrowiciela z serum prawdy, ale w końcu blondyn niechętnie się odzywa.

— Kobietę. Widziałem ją raz, może dwa. Myślę, że to ktoś z mojej rodziny.

Tonks bierze wolno głęboki wdech na wspomnienie ciotki Narcyzy.

— Czy sobie przypominasz, kim dla ciebie była?

— Nikim z najbliższej rodziny, jak sądzę. Może… kuzynką?

Spogląda na nią i Tonks ma nadzieję, że on nie… Nie, nie może. Może? Z całą pewnością nie wywarła na nim aż takiego wrażenia podczas tych kilku przelotnych spotkań.

— Jak wygląda? — pyta, świadoma, że to pytanie może niewiele pomóc.

— Wysoka blondynka. Szczupła.

Aurorka mruga.

— Jesteś pewien, że to twoja kuzynka?

On spogląda na nią z drwiną.

— A czy mogę być czegokolwiek pewien?

— Racja.

— Ona jest… — ciągnie, po czym marszczy czoło. — Nie jestem pewien, czy jest tym, na kogo wygląda.

Tonks powstrzymuje oddech. Czy to możliwe?

— Co o niej sobie przypominasz?

Malfoy wzrusza ramionami, najwyraźniej nie zauważając jej zdenerwowania.

— Niewiele. Śniła mi się tylko parę razy i niewiele było w tym sensu. Jakbym jej w czymś pomagał, ale nie do końca.

— W czym pomagał?

Malfoy ponownie wzrusza ramionami.

— Myślę, że w jakiś badaniach. Śnią mi się stare, zakurzone księgi i dokumenty. W przeważającej mierze były bezużyteczne.

— Książki i dokumenty?

— Stare pergaminy. Manuskrypty. Papiery, których nie jestem w stanie przeczytać, bo są tak stare lub napisane w obcym języku. — Spogląda na nią z podejrzliwością. — I jak niby to może być ważne?

— Spraw mi tę przyjemność — odpowiada. Jej myśli galopują, lecz stara się tego nie okazywać. — Pamiętasz, co tam było napisane?

— Poza literami w języku, którego nie rozumiem? — pyta szyderczo, lecz Tonks tylko unosi brew.

— Nie potrafisz odczytać ani jednego?

Spogląda na nią spokojnie, po czym odwraca wzrok.

— Kilka — przyznaje.

— O czym traktują?

I ponownie przez kilka długich chwil myśli, że nie usłyszy odpowiedzi. Jednak w końcu, z pewnym oporem, Malfoy się odzywa:

— O starych zaklęciach. Klątwach. — Drży lekko. — Mrocznych sprawach.

— Dlaczego czytasz stare klątwy?

— Nie wiem — stwierdza, ponownie na nią spoglądając. — Możliwe, że wiedziałem to we śnie, ale zapomniałem.

— Czy pamiętasz, byś rozmawiał ze swoją… kuzynką?

— Trochę. Ona… — marszczy brwi. — Nie pamiętam, co mówi, ale w powietrzu panuje atmosfera pośpiechu. Jest czymś zaniepokojona, ja także.

— Czy masz wrażenie, że coś ci w snach zagraża?

— Z jej strony?

— W ogóle.

Malfoy przez chwilę rozważa jej słowa.

— Raczej nic natychmiastowego. Mam wrażenie, że ona może być dla mnie zagrożeniem, ale nie jest, przynajmniej w tamtej chwili. Jednak poza ścianami coś się czai , ale nie wiem, co to jest.

— Gdzie się znajdujesz w tych snach?

— Nie wiem. W pokoju z kominkiem i wypełnionym książkami. Wydaje mi się, że nie ma tam okien… — Przerywa. — Pokój jest chyba zamknięty od zewnątrz — mówi powoli, jakby to nagle do niego dotarło.

Tonks spogląda na niego zaskoczona.

— Jesteś uwięziony?

— Nie wiem — powtarza się nieco sfrustrowany. — Nie jestem w stanie powiedzieć, co się dzieje, gdzie jestem i dlaczego. Myślę, że ona mnie przed czymś chroni, ale sama też jest w pewien sposób zagrożeniem.

— To ona cię zmusza do czytania tych starych manuskryptów?

— Tak sądzę.

— I nie przypominasz sobie, dlaczego je przeglądasz?

— Nie — odpowiada. — Nie jestem w sta… — Urywa nagle i spogląda na nią szeroko otwartymi oczami. — Czekaj. To… nie.

— Co? — pyta Tonks. Mężczyzna milczy i wpatruje się w przestrzeń. — Draco, co? Co sobie przypomniałeś?

Malfoy zaczyna oddychać szybciej, a gdy spogląda na nią, w jego oczach widać strach.

— Harry Potter — mówi. — To ma coś wspólnego z Harrym Potterem.

*

Po tym jak aurorka go zostawia (na pożegnanie czochrając jego włosy jedną ręką, co jest jednym z najdziwniejszych momentów jego życia, a przynajmniej tej jego ograniczonej części, którą pamięta), nie czuje zwykłego dla tych momentów poeliksirowych mdłości, ale coś innego trawi go od środka. Potter już wcześniej mu powiedział, że był śmierciożercą, jednym z wrogów, a aurorzy wypytywali go tydzień w tydzień o wspomnienia na jakieś mroczne i złe tematy. Ale nigdy, przenigdy wcześniej nie dotarło do niego, że mógł być niebezpieczny.

Kładzie się na plecach i zamyka oczy, próbując przypomnieć sobie jeszcze wyraźniej to, co mu się do tej pory przyśniło, ale nic więcej nie przychodzi mu do głowy. Nic oprócz tej dziwnej pewności, że to Harry Potter był powodem jego poszukiwań wśród starych ksiąg pełnych klątw i koszmarów.

Harry Potter, rzuca w duchu ze złością. Pieprzony Harry Potter. A to stwierdzenie, niestety, pociąga za sobą kolejny, całkiem inny obraz, i Malfoy otwiera nagle oczy i spogląda na wypełniony słońcem pokój.

Ciepło późnego popołudnia jest wystarczające, by ukołysać go do snu, nawet bez poczucia wyczerpania po Veritaserum, więc po chwili ponownie zamyka oczy. Rozluźnia się i chłonie ciepło promieni słonecznych, które malują obraz krat okiennych na wyciągniętym na wznak ciele i łóżku. Oddycha głęboko i pozwala myślom bezwiednie wędrować. Wcale nie jest zaskoczony, kiedy w jego głowie znowu pojawia się postać chudego, noszącego okulary aurora z jadowicie zielonymi oczami.

Ma wspomnienia na temat Pottera i choć nie jest pewien, czy to do końca są wspomnienia, nie jest w stanie zaprzeczyć tym myślom i czymkolwiek by nie były, owładnęły nim całkowicie…. Potter, długi, smukły i blady, prężący się po jego dotykiem, otwarty dla niego, błagający, jęczący.

Malfoy wciąga powietrze z wciąż zamkniętymi oczami. Jego ręka zakrada się pod gumkę od spodni i zaczyna poruszać zdecydowanymi ruchami. Zdaje sobie sprawę, że jest środek dnia i w każdej chwili może wejść ktoś z personelu szpitalnego, i że powinien być zażenowany tymi myślami, ale w tej chwili ma to głęboko gdzieś.

Dochodzi z głębokim pomrukiem.

Leży na wznak, dysząc, a później otwiera oczy i napawa się jasnością, która zalewa jego rozszerzone podnieceniem źrenice. Gdy w końcu uspokaja się, dziękuje wszelakim bogom w niebiosach, że nie ma tu nikogo, kto by zobaczył, podsłuchał lub domyślił się, jakie imię przed chwilą chciało wymknąć się z jego ust, lecz zdążył je powstrzymać, bo wtedy pewne fakty stałyby się nieodwołalne.

Nie dbając o bałagan, zdejmuje koszulę i wyciera nią do sucha brzuch i rękę, po czym zgniata ją w kłębek i rzuca na podłogę. Zwija się na boku i zamyka oczy, lecz nie zasypia.

ęłęóRozdział 9
Dni wczorajsze

To-morrow, and to-morrow, and to-morrow,
Creeps in this petty pace from day to day
To the last syllable of recorded time,
And all our yesterdays have lighted fools
The way to dusty death. Out, out, brief candle!
Life's but a walking shadow, a poor player
That struts and frets his hour upon the stage
And then is heard no more: it is a tale
Told by an idiot, full of sound and fury,
Signifying nothing.

William Shakespeare, Macbeth (V.v.19-28) *


- Draco Malfoy zaczyna odzyskiwać pamięć.
- To fachowa opinia? - Moody nie reaguje na wypowiedź Tonks nawet najmniejszą zmianą wyrazu twarzy. Jak na tak niespokojnego i porywczego mężczyznę potrafi być niepokojąco niewzruszony, gdy mu to pasuje. Nachyla się i bębni palcami po biurku.
- Oczywiście - odpowiada Tonks.
- Oczywiście? - powtarza auror. - Jesteś tego pewna?
- Tak, jestem pewna, proszę pana - natychmiast poprawia się Tonks. Nawet z tak długim stażem pracy jako auror czasami zapomina, że nie powinna w tak bezpośredni sposób zwracać się do przełożonych. - Kiedy go przepytywałam, wiedział o rzeczach, o których podczas poprzednich przesłuchań nie miał pojęcia. Jego pamięć ciągle jest pełna dziur, jednak powoli udaje mu się je zapełniać. Jestem tego pewna.
-W takim razie, skoro zaczyna sobie przypominać, kim jest, dlaczego nie zauważyliśmy tego wcześniej? Dlaczego nie zmieniło się jego zachowanie?
- Wydaje mi się, że nie zdaje sobie sprawy z tego, jak dużo sobie przypomniał. Wspomnienia pojawiają się w tylko snach, co sprawia, że traci poczucie tego, co jest prawdziwe, a co nie.
- Skąd masz pewność, że to prawda?
- Jak mówiłam, wie o rzeczach, o których nie powinien, na przykład opisał Hagrida czy Dumbledore'a, a nawet Snape'a, a z całą pewnością w ciągu ostatnich tygodni nie miał okazji spotkać żadnego z nich. Nawet w Proroku ostatnio nic o nich nie było - dodaje Tonks, obserwując reakcję Moody'ego. - Nikt nie mówił mu niczego, czego nie powinien był wiedzieć.
- Przypomniał sobie ich śmierć? - pyta Szalonooki, ale nie zdradza swej wiedzy nawet mrugnięciem powieki
- Nie wydaje mi się.
- Nie wydaje ci się?
- Wspominał jedynie o czasach, kiedy byli w Hogwarcie.
- Pytałaś o cokolwiek, co mogłoby naprowadzić go na to, że oni nie żyją?
- Nie, nie pytałam - odpowiada, jednocześnie zaciskając usta. - Bardziej skupiłam się na odkryciu, jak dużo pamięta, niż na tym, jakie dokładnie są to wspomnienia.
- Nigdy nie pomijaj szczegółów, Tonks. Wiesz, jak ważną rolę odgrywasz w tej wojnie.
- Tak, wiem.
- Nigdy o tym nie zapominaj.
- Tak, pamiętam o tym.
- Czyżbyś się zirytowała? - przerywa jej i obserwuje ją z odrobiną rozbawienia - czy przynajmniej czegoś, co w wykonaniu Moody'ego przypomina rozbawienie.
- Może. - Zarumieniła się lekko.
- Co jeszcze powiedział Malfoy? - pyta, jednocześnie przesuwając palcem po jednej, dość wyraźnej bliźnie na swoim policzku.
- Myślę, że pamięta swoje przyłączenie do śmierciożerców. - Aurorka wierci się nerwowo na niewygodnym drewnianym krześle.
- Wspominał Voldemorta? - Jedno i drugie oko Moody'ego skupia się na niej i przez chwilę wydaje jej się, że gdzieś w nich dostrzegła błysk triumfu.
- Chyba tak - mówi. - Nie wymienił jego imienia, jednak użył słów opisujących postać podobną do niego.
- Jakie to były słowa? - pyta z ciekawością Szalonooki.
- Wężowaty i nieludzki.
- W porządku, brzmi jak nasz chłopak. W jaki sposób opisał całą tę ceremonię? I czy wie, co to w ogóle było?
- Nie wydaje mi się, by wiedział. Pamięta jedynie wypicie czegoś z kielicha i dotyk, a kiedy to opisywał, odruchowo potarł swój Znak.
- Interesujące. Wydawał się być przygnębiony?
- Określiłabym to inaczej. - Tonks marszczy brwi. - Nie wydawał się być szczęśliwy z powodu tych wspomnień, sprawiał też wrażenie, jakby obawiał się Voldemorta.
- Teraz czy we wspomnieniach?
- Zdecydowanie we wspomnieniach, choć w tej chwili nie jestem tego pewna.
- A nie przyszło ci do głowy, że może z tobą pogrywać?
- Słucham? - Mruga, całkowicie świadoma tego, iż nie wspomniała o niezastosowaniu Veritaserum.
- Kilka godzin temu otrzymałem bardzo interesującą sowę od uzdrowiciela Ralsona - informuje Moody, przyglądając się niewzruszenie Tonks.
- Och. - Tonks gwałtownie opada na swoim krześle, jednocześnie wypuszczając całe zgromadzone w płucach powietrze.
- Och?! Masz rację, Tonks. - Wyciąga kawałek pergaminu i rzuciwszy na niego wzrokiem, z powrotem kieruje na nią spojrzenie. - Skarżył się, że został wyrzucony z pokoju, kiedy tylko chciał podać Veritaserum.
- Tak, to prawda. - Tonks przełyka ślinę.
- Dlaczego to zrobiłaś?
- Więc Draco, znaczy Malfoy, wyglądał na zdenerwowanego i przestraszonego. Po prostu nie mogłam go do tego zmusić - wzdycha i nerwowo wykręca palce, a kiedy orientuje się, co robi, siada na nich, by przestać.
- Czy nie możesz spróbować przestrzegać wytycznych Ministerstwa odnośnie przesłuchiwania więźnia oskarżonego o wielokrotne morderstwo i współpracę z Czarnym Panem?
- Wiem, że to brzmi strasznie. - Aurorka zamyka oczy.
- Istnieją powody, dla których ustalono takie, a nie inne procedury.

Jego ton jest zdumiewająco łagodny, więc Tonks nie wytrzymuje i otwiera jedno oko, by spojrzeć na Szalonookiego. Kiedy okazuje się, że nie jest wściekły ani nie wygląda, jakby natychmiast chciał wyrzucić ją z pracy, Tonks otwiera drugie oko i nerwowo zaczyna wykręcać palce. - To tylko, wie pan, kiedy dzisiaj rano przejrzałam zapisy, zanim przyjechałam do szpitala, zauważyłam, że nie wyciągamy od niego wystarczająco dużo informacji, przynajmniej nie takich, które mogą się nam przydać.

-Mów dalej. - Moody pociąga łyk ze swojej butelki.
- No cóż - zaczyna, wykręcając mocniej palce. - Na początku zastanawiałam się, czy zadajemy odpowiednie pytania, jednak wtedy trafiłam do pokoju Malfoya. Wydawał się być tak spięty, tak urażony, że zaczęłam się zastanawiać, czy możliwe jest to, że próbuje opierać się naszym metodom. - Spogląda na niego błagalnie. - Wie pan, jak wybiórcze były jego odpowiedzi na poprzednich sesjach. Nie dawał nam więcej niż to, o co dokładnie pytaliśmy, a czasami nawet mniej.

Moody przygląda się jej z zagadkowym spojrzeniem, jednak nie przerywa.

- Doskonale pamiętam, jak to jest być pod wpływem Veritaserum, jakie to upokarzające i nieludzkie, i właśnie dlatego nie mogłam tego zrobić. - Tonks, kuląc się na krześle, wpatruje się w przestrzeń, powoli zniżając głos do szeptu. - Myślałam, że może potrzebuje, by ktoś choć raz mu zaufał.
- Więc zdecydowałaś się zaufać znanemu śmierciożercy przetrzymywanemu przez Ministerstwo, który może, ale nie musi, odzyskać pamięć, który może być albo nie zamieszany w morderstwa i próby morderstw niewinnych czarownic i czarodziejów, włączając w to niektórych twoich przyjaciół.
- Tak. - Jej głos jest już bardzo, ale to bardzo cichy.
- Zadziałało?
- Słucham? - Mruga.
- Słyszałaś mnie, kobieto. Pytałem, czy zadziałało.
- Ja… - Podnosi się, delikatnie kręcąc głową, jakby była oszołomiona. - Tak, wydaje mi się, że tak.
- Sam to ocenię. - Prostuje się. - Uroki rejestrujące będą gotowe, gdy tylko stąd wyjdziesz.

Dora wpatruje się w niego, mrugając głupio powiekami.

-W takim razie powinnaś już iść - rozkazuje Moody, a Tonks jest w stanie dosłyszeć tylko skrzypienie podłogi pod naciskiem jego drewnianej nogi. - Nie będziesz w stanie wykonać swojej pracy, jeśli będziesz tu siedziała i wpatrywała się we mnie jak jakaś cholerna sowa.
- Czy to znaczy, że nie stracę pracy? - pyta cicho kobieta.
- W tym momencie nie, jednak fakt, że nadal tu siedzisz, sprawia, że zaczynam się wahać.

Aurorka podrywa się z krzesła tak szybko, jak tylko może, jednocześnie potykając się o nie i przewracając. Zrywa się na równe nogi i wycofując się, otrzepuje kolana. - Dziękuję bardzo. - Próbuje odzyskać oddech.

-Tonks! - wrzeszczy Moody, na co dziewczyna zastyga w bezruchu z jedną dłonią na futrynie i powoli obraca się twarzą do niego. Auror przygląda się, jak próbuje ukryć napięcie, które sprawia, że jej wnętrzności skręcają się. - Nigdy nie byłem przeciwny niekonwencjonalnym metodom - ciągnie, a oczy Tonks rozszerzają się ze zdziwienia. - Jednak - dodaje - postaraj się tego nie powtórzyć. To mogłoby narazić całe śledztwo. - Aurorka gorączkowo potakuje, a Szalonooki odprawia ją machnięciem ręki. - Idź już!

* * *

Kilka chwil po zachodzie słońca Harry pojawia się w drzwiach szpitala, mając nadzieję przejść niezauważonym przez korytarz. Planował założyć pelerynę niewidkę, jednak zaklęcia ochronne w szpitalu od razu by go rozpoznały, co oznaczałoby masę niewygodnych pytań o jego potrzebę ukrywania się. Zamierzał odwiedzić Rona, oczywiście, i może zostać jeszcze krótką chwilę.

Świadomość tego, że na dzisiejszy dzień miał zaplanowane przesłuchanie Malfoya, nie dawała mu spokoju od rana. Wcześniej nie pozwalał sobie się na tym skupiać. Zadanie zostało mu przydzielone kilka dni temu i wywołało u niego drobne podekscytowanie, co trochę go niepokoiło. Już nie raz przesłuchiwał śmierciożerców będących pod wpływem Veritaserum, jednak nigdy tak się do tego nie palił, co wprawiało go w zakłopotanie.

Od kiedy pozbawiono go aurorskich obowiązków, powinien zapomnieć o sprawie, jednak dla niego to nadal nie był koniec.

Ta myśl nie dawała mu spokoju, odkąd powierzono mu to zadanie. Może Moody to zaplanował, a jeśli tak, to dlaczego pytał?

Popołudnie zaczęło się od tego, że nie mógł się skoncentrować podczas rozmowy z panią Weasley, kiedy pokusił się o odwiedzenie Nory, a skończyło na tym, że napisał same bzdury w liście do Neville'a. Gdy złapał się na tym, że wpatrywał się w imię napisane na kartce, od razu złapał za pióro i zaczął kreślić notkę, a następnie jednym machnięciem różdżki ją spalił. Cały wieczór spędził, próbując przeczytać nowe doniesienia o Voldemorcie (które zostały dostarczone w zwykłej kopercie, a nie jak zwykle przez sowę ministerstwa), jednak zauważył, że od jakiegoś czasu wpatruje się w jedno zdanie, niezdolny do dalszego czytania.

Zatrzymał się na korytarzu, przed drzwiami prowadzącymi do pokoju Malfoya. Zaklęcia bezpieczeństwa otaczające szpital pozwoliły mu wejść, ale mogło to być spowodowane jego bliską relacją z Ronem. Jego żołądek skurczył się na myśl o tym, że może nie być tak łatwo dostać się do Malfoya. Wziął głęboki oddech, po czym przeszedł przez barierę i poczuł otaczającą go magię, przygotowując się na to, że zostanie wyrzucony, jeśli zaklęcie zostało zmienione.

Jednak poczuł tylko znajome wibracje, po czym znalazł się w środku.

Pchnięciem otworzył drzwi, by zaraz dostrzec rozjaśniającą wieczorną mgłę grę świateł na krawędzi łóżka oraz Malfoy'a, zwiniętego na jednej stronie łóżka, który powoli przekręcał się w jego stronę. Harry'emu zajęło chwilę zauważenie nagich pleców Malfoya. Przesuwał wzrokiem po wystających kościach jego kręgosłupa kończących się pod spodniami od piżamy. Przełknął ślinę.

- Już mówiłem - dochodzi stłumiony głos od strony łóżka - nic mi, do cholery, nie jest, nie jestem chory i nie chcę cholernego jedzenia i cholernych eliksirów.
- Myślę, że jednak mógłbyś coś zjeść. - Harry odchrząkuje, jednak jego głos ciągle jest zachrypnięty.

Ramiona Malfoya napinają się prawie niezauważalnie, po chwili jednak Draco rozluźnia je, by zwrócić się w stronę Pottera, jednocześnie opierając się na łokciu. Jasne światło obrysowuje jego ciało, padając na jego szczupłą, prawie pozbawioną włosów klatkę piersiową i podkreślając jasną skórę. Harry odwraca wzrok, odmawiając sobie podziwiana ciała Draco oraz lekko wysuniętych kości biodrowych wystających ze spodni, i usilnie stara się przypomnieć sobie o ciemnej, brzydkiej bliźnie zdobiącej górną część jego ciała.

- Co tutaj robisz? - pyta drwiąco Malfoy. Dopiero po chwili Harry orientuje się, że Draco cokolwiek powiedział.
- I tak byłem w szpitalu - odpowiada, a głos mu zamiera na dźwięk śmiechu Malfoya.
- Wymyśl coś innego, Potter - szydzi Draco, przewracając się tak, by znaleźć się na plecach, a jednocześnie unosząc się lekko, by ułożyć się wygodnie na pościeli.

Harry czuje, że zasycha mu w gardle, a wszystkie mięśnie napinają się, gdy obserwuje, jak światło załamuje się na żebrach drugiego chłopaka. Kieruje się w stronę krzesła stojącego obok łóżka Malfoya, starając się nie poruszać zbyt szybko, po czym siada zbierając swoje szaty na kolanach w niby niepozornym geście. Uśmiech pojawiający się na twarzy Malfoya świadczy o tym, że jego wysiłki były daremne.

- Nie mogłeś nie zbliżyć się bardziej, nieprawdaż? - mruczy blondyn, kierując swój wzrok na prawą rękę Harry'ego, zaciskającą i rozluźniającą się na materiale zgromadzonym na jego kolanach.

Urażony oceniającym spojrzeniem auror prostuje się na krześle i opiera kostkę na kolanie. Malfoy rzuca Potterowi rozbawione spojrzenie, na co ten mruży oczy.

- Czyżbyśmy czuli się dzisiaj niezręcznie? - rzuca rozbawionym głosem Draco, po czym śmieje się, krótko i gorzko, i ponownie opiera głowę o poduszkę.
- Po wizytach aurorów zawsze przepełnia mnie taka radość życia.
- Jeśli wolisz, mogę wyjść - krzywi się Harry.

ęłęóRozdział dziewiąty
Część druga

— Nie! — Malfoy podrywa się z miejsca i niemal natychmiast czuje zawstydzenie swoją nagłą reakcją, co z kolei rozbawia Harry'ego. — Nie — powtarza, unikając spojrzenia aurora. — Nie cierpię tu na nadmiar towarzystwa — stwierdza, wzruszając jednym ramieniem. — Nawet jeśli to tylko kolejny cholerny auror. — Harry bawi się fałdkami materiału na swoich kolanach i nie spogląda na niego. — Wiesz — odzywa się ponownie blondyn, siadając wygodniej na łóżku. — Chyba po raz pierwszy widzę cię bez formalnego stroju. Wydawało mi się, że wy, aurorzy, jesteście dwadzieścia cztery godziny na dobę na dyżurze. W końcu nawet gdy przychodziłeś poobserwować, jak śpię, byłeś w służbowych szatach. — Harry spogląda na niego ostrzegawczo, ale Malfoy ignoruje go całkowicie. — Na Merlina, Potter, czyżbyś się uchylał od swoich obowiązków? — śmieje się. — Z takim nastawieniem Jasna strona nigdy nie wygra.
— Nie uchylam się od obowiązków — odpowiada Harry przez zaciśnięte zęby.
— Czy twoi przełożeni wiedzą, że zrzuciłeś ten jakże ważny ubiór? — kontynuuje Malfoy. — A może naszywki aurorskie niewystarczająco podkreślały kolor twoich oczu? — Ostatnie zdanie powoduje u blondyna niepohamowany wybuch śmiechu, na co Harry zaciska dłonie w pięści.
— Zostałem zawieszony, idioto! — krzyczy, nim zdąży się powstrzymać. Śmiech ustaje niczym nożem uciął, a Ślizgon spogląda na niego z mieszaniną zdziwienia i czegoś na kształt zakłopotania.
— Zawieszony? Dlaczego mieliby cię zawiesić?
— Przez ciebie — rzuca Harry, na co Malfoy się wzdryga. W pomieszczeniu zapada cisza, w której słychać tylko coraz spokojniejsze oddechy Pottera. Gdy zdaje sobie sprawę, że blondyn już na niego nie patrzy, odczuwa irracjonalne ukłucie żalu. — Nie tak to miało zabrzmieć. To nie twoja wina. Tylko moja.
Malfoy unosi wzrok i spogląda na niego z pogardą.
— Dlaczego nie? — śmieje się gorzko. — W końcu wszystko, co złe, to moja wina, nieprawdaż? Choroba twojego przyjaciela, twoje zawieszenie. Pewnie twoja całkowita abstynencja od seksu też.
— Skąd wie… — zamyka gwałtownie usta i rumieni się, całkowicie zażenowany śmiechem Malfoya. Bardzo szczerym śmiechem.
— Szczęśliwy traf — odpowiada blondyn, spoglądając na niego niemal serdecznie. Harry wbija wzrok w kolana i marszczy czoło. — Więc — odzywa się ponownie, głosem aż nazbyt swobodnym — twoi koledzy po fachu są zmartwieni, że mogłeś się zachować wobec mnie niestosownie?
— Można tak to ująć — mruczy Harry. Malfoy zaczyna chichotać, ale natychmiast przestaje, gdy auror spogląda na niego lodowato.
— Nie żartujesz?
Harry wzrusza ramionami.
— Naprawdę uważają, że wplątaliśmy się w jakiś gorący szpitalny romans? — dopytuje się blondyn z niedowierzaniem.
— Nie — odpowiada Harry, unikając jego wzroku. — Ale mają powód, by wierzyć, że coś takiego mogłoby się wydarzyć. — Milknie. Pokój ponownie wypełnia cisza, w której słychać tylko ich oddech, dopóki Malfoy nie wybucha:
— Na miłość Merlina, Potter! Nie mówi się czegoś takiego, jeśli nie ma się zamiaru dorzucić jakiegoś wyjaśnienia.
Harry zamyka oczy i odchyla głowę, opierając ją o krawędź niewygodnego krzesła, wciąż czując na sobie gniewne spojrzenie blondyna. Ogarnia go zmęczenie, całkowite i niepowstrzymane.
— No dobra, Malfoy — mówi z rezygnacją. — Pozwól, że opowiem ci pewną historię. — Wsłuchuje się przez chwilę w ciszę, nie otwierając oczu. — Pewnego razu — zaczyna — dawno, dawno temu żyło sobie dwóch chłopców, którzy chodzili do Hogwartu. Byli na tym samym roku, lecz należeli do różnych domów, a łączyła ich tak intensywna rywalizacja, do jakie są tylko zdolni chłopcy w ich wieku. Rywalizowali ze sobą zawsze, na lekcjach, podczas meczów. Byli przekonani, że po szkole skończą po przeciwnych stronach rozpętującej się wokół nich wojny. Jednego z nich od lat dręczyły koszmary i jeszcze nim rozpoczął się ostatni rok ich nauki, wstawał codziennie przed świtem i w ciemności wędrował nad jezioro, by obserwować wschód słońca. Pewnego dnia nad brzegiem pojawił się również drugi.
— Czego tam szukał? — przerywa mu Malfoy.
— On.. — zaczyna Harry, po czym marszczy czoło. — Nigdy nie wyjaśnił.
— Też miewał koszmary?
— To nieistotne.
— Skąd wiesz?
Słysząc to pytanie, auror otwiera oczy i ze złością spogląda na blondyna.
— Bo to moja opowieść, do cholery jasnej! — Malfoy wydyma usta, nadąsany, lecz więcej się nie odzywa. — Jak już mówiłem — ciągnie dalej Harry, ponownie zamykając oczy — spotkali się tamtego ranka przy jeziorze, wymienili lakonicznymi powitaniami i jakimś cudem udało im się przetrwać cały wschód słońca bez obopólnych prób morderstwa. Następnego dnia ponownie się tam zjawili. I następnego także. I następnego. W końcu stało się to rutyną.
— I nic więcej nie robili, tylko oglądali wschodzące słońce? — pyta Malfoy ze sceptycyzmem w głosie.
— Cóż, czasem trochę rozmawiali.
— Tylko tyle?
— Tak.
— Żadnego pływania na golasa, żadnej rywalizacji w waleniu konia?
Harry spogląda na niego, mrugając zaskoczony.
— Nie.
Malfoy marszczy czoło i garbi się, oparty o wezgłowie łóżka.
— Ta historia jest nudna.
— Wybacz — odpowiada Harry. — Następnym razem przed odwiedzinami upewnię się, że mam przy sobie swoją kolekcję pornograficznych pisemek. — Malfoy mruczy pod nosem coś niezrozumiałego, ale Harry ignoruje go i kontynuuje, lecz tym razem nie spuszcza z niego rozdrażnionego spojrzenia. — W pewnym momencie chłopcy zaczęli niemal wyczekiwać każdego kolejnego poranka, by móc się zobaczyć, choć żaden z nich nie przyznawał się do tego otwarcie. Aż w końcu nadszedł dzień, w którym… jeden z nich się nie pojawił.
— Wystawił tamtego do wiatru?
— Nie, po prostu zaspał. Ale drugi chłopiec bardzo się rozzłościł, prawdopodobnie poczuł się zraniony i starał się to ukryć. Ten, który zaspał, podczas lekcji przydybał go w magazynku przy sali eliksirów i próbował przeprosić, ale na nic się to nie zdało. Obiecał, że pojawi się następnego dnia, ale tamten po prostu się zaśmiał i wytknął mu, że składanie takiej obietnicy mija się z celem, bo jutra może w ogóle nie być.
Malfoy przygląda mu się z dziwnym wyczekiwaniem i Harry nie jest w stanie odwrócić od niego wzroku.
— I co wtedy zrobił? — pyta cicho blondyn.
— Co dzień powtarzał swoją obietnicę, a potem jej dotrzymywał. Dzień po dniu, mając nadzieję, że drugi chłopiec w końcu mu zaufa, że dotrze do niego, iż są rzeczy, na których może polegać.
— Co stało się potem?
Harry skrzywił się nieco.
— Nigdy mu nie uwierzył. I nigdy nie zaufał.
— Więc po prostu pozostali rywalami?
— Tak — odpowiada auror, zawieszając wzrok w oddali. — Rywalizowali na każdy możliwy sposób. Jednak wciąż się spotykali każdego poranka.
— Dlaczego?
To wyrywa Harry'ego z zadumy i spogląda na Malfoya.
— Co? — pyta, mrugając.
— Dlaczego wciąż się spotykali, skoro się nie lubili?
Harry zaczyna skubać fałdki materiału swojej szaty.
— Nie tyle, że się nie lubili, ale że w ogóle nie powinni się lubić. Nie było im wolno. Ale każdy z nich odnajdywał w tych spotkaniach jakąś dziwną pociechę, mimo że wojna wokół nich zataczała coraz szersze kręgi.
— Spokój — mruczy Malfoy pod nosem i Harry wpatruje się w niego ze zdumieniem.
— Tak — potwierdza. — Pewnego rodzaju spokój.
— Więc? — Blondyn opiera się o wezgłowie łóżka i podciąga jedno kolano do siebie, a Harry odwraca spojrzenie od linii mięśni rysujących się pod skórą jego brzucha i tego, w jaki sposób jego spodnie piżamy obsunęły się nieco w dół, odsłaniając szczupłe biodra. — Czy kiedykolwiek zaszło coś więcej? Czy po prostu codziennie rano wstawali, siedzieli tam razem, a potem tak czy siak się nienawidzili?
— Nie nienawidzili się — mówi Harry, po czym milknie i poprawia: — Nie sądzę, by tak było. Ja… Może jedna ze stron żywiła nieco większą niechęć.
Twarz Malfoya nagle przestaje wyrażać cokolwiek a Harry krzywi się nieco na wspomnienie czasów, w których mu tę nienawiść wręcz wbijano do głowy, przypominając słowami i gestami, jak bardzo powinien pogardzać blondynem za uczynki, których ten teraz nie jest w stanie sobie nawet przypomnieć. Nie będzie teraz tego żałował, o nie.
Malfoy marszczy czoło i krzyżuje ręce na swojej zbyt chudej piersi.
— Cóż, to była wspaniała opowieść, Potter, ale nie jestem pewien, czy dotarłem do sedna.
— To dlatego, że jeszcze jej nie skończyłem, głupku.
— Więcej błyskotliwego wpatrywania się w jezioro? Moje nerwy tego nie zniosą.
— Spotykali się każdego poranka i niewiele się zmieniło, oprócz krótkich rozmów i subtelnych dotknięć. Ale nigdy nie rozmawiali na naprawdę poważne tematy, nie dotknęli się w znaczący sposób.
— Przez „dotknięcie” masz na myśli…?
— Przelotne muśnięcie dłoni na korytarzu lub otarcie ramieniem, gdy się mijali w zatłoczonych miejscach. Drobnostki.
— Och — stwierdza Malfoy. — Nic z podtekstem seksualnym?
— Nie.
— Hmm — podsumowuje blondyn i nie dodaje nic więcej.
— W końcu nadszedł ich ostatni wieczór w Hogwarcie i jakimś trafem obaj skończyli nad jeziorem, oglądając wspólnie zachód słońca. Następnego dnia mieli wsiąść do pociągu do Londynu i ruszyć na wojnę.
— A byli po przeciwnych stronach.
— Tak — potwierdza Harry. — Ale jeden z nich myślał… cóż, myślał, że może uda mu się to zmienić, że drugi wcale nie chciał być po tamtej stronie, że robił to tylko dlatego, że tego od niego oczekiwano. Próbował go namówić do zmiany.
— Udało mu się to?
— Nie. Pokłócili się, wrzeszczeli jeden na drugiego, składali sobie nawzajem groźby lub obietnice, które można było za groźby odebrać. I… się rozeszli.
— To wszystko? — pyta Malfoy, siadając na łóżku.
— Tak, to wszystko.
Blondyn marszczy czoło.
— Nie, nieprawda. Jestem pewien, że czegoś mi nie mówisz. Nie ufam ci, Potter.
— Nigdy mi nie ufałeś — odpowiada Harry, mrużąc oczy.
Malfoy spogląda na niego gniewnie przez chwilę i nagle na jego twarz wypływa całkowite zdumienie.
— Do cholery, pocałowałeś mnie.
W Harrym zamiera oddech.
— Co?
— Pamiętam — oświadcza powoli Malfoy. — Kłótnię nad brzegiem o zachodzie słońca. Śniłem o tym. — Mierzy go pełnym zaskoczenia i oskarżenia spojrzeniem. — Pocałowałeś mnie.
— Nieprawda! — zaprzecza auror, wstając z krzesła.
— To dlaczego mi się to śniło?
— Może dlatego, że chciałbyś, aby tak się stało?
Spoglądają na siebie gniewnie, szybko oddychając.
— Nie ufam ci — powtarza Malfoy, tym razem znacznie wolniej, nie spuszczając z Harry'ego skupionego spojrzenia. — Najwyraźniej zbyt pochopnie starałem się do tej pory wierzyć ci na słowo, mimo wątpliwości i podejrzeń co do twoich motywów. Wiem, że okłamujesz mnie w jakiś pokrętny sposób, wiem, że nie wyjawiłeś mi wszystkiego podczas tej swojej przykuwającej uwagę opowiastki. Na początku nawet nie skojarzyłem, że to o tobie i o mnie. ”To nie może być…”, pomyślałem, „to nie może być ta wielka sekretna historia łącząca mnie z Potterem, powód, dla którego on wciąż kręci się wokół i jest taki nerwowy, kiedy tylko ma ze mną porozmawiać. — Jego głos podnosi się z każdym kolejnym słowem. — Wschody słońca i durni chłopcy! Taaa, to naprawdę cudowna opowieść, Potter. Uważam, że świetnie obrazuje, jak mało się zmieniło. Nie mogłeś zaufać mi wtedy i nie potrafisz zrobić tego teraz!
— Czekaj, czekaj — przerywa mu Harry. — Myślisz, że to ja mam problemy z zaufaniem? Że to ja jestem tym, który nie wierzył? Ty arogancki dupku!
— I niby mam uwierzyć, że tyle lat temu, kiedy jak sam powiedziałeś, byliśmy po przeciwnych stronach wojennej barykady, zaufałeś mi bez wątpliwości, pytań, bez stawiania warunków? Że to nie ja musiałem ci wciąż udowadniać, że moje słowo jest coś warte? Naprawdę myślisz, że jestem takim durniem, Potter?
— Najwyraźniej większym niż ja wtedy! — krzyczy Harry. — Zaufałem ci, wręczyłem ci moje serce na srebrnej tacy, a ty zdradziłeś…
— Co? — wrzeszczy Malfoy, przerywając Harry'emu, który nagle zdaje sobie sprawę z tego, co właśnie powiedział. Wpatrują się w siebie w ciszy, lecz po chwili blondyn zaciska powieki i krzywi się. — Wyjdź — oznajmia niskim głosem.
Harry mruga zaskoczony.
— Co?
Malfoy otwiera oczy i spogląda na aurora z taką furią, że tamten zamiera całkowicie.
— Wynoś się! — ryczy, zaciskając pięści, aż mu bieleją kostki. — Wynoś się i zabieraj te podłe kłamstwa ze sobą!
— To nie kłamstwa! — broni się Harry.
Malfoy zanosi się śmiechem podszytym wyraźną desperacją.
— Może nie wiem do końca, kim jesteśmy lub byliśmy, ale bez problemu mogę stwierdzić, co do mnie czujesz — warczy — i to, że jesteś cholernym KŁAMCĄ!
— W jakim celu miałbym cię okłamywać? — pyta Harry niebezpiecznie niskim głosem.
— Może bez specjalnego powodu — stwierdza Malfoy, wstając z łóżka, i mimo wyraźnie zjeżdżających mu ze zbyt chudych bioder spodni od piżamy, wygląda równie arogancko jak zwykle. — Może po prostu dlatego, że jesteś wrednym manipulantem, który chce zrobić ze mnie durnia dla własnego tajemniczego widzimisię.
Harry nie rusza się z miejsca, nie mając zamiaru dać się zastraszyć wątłemu, na wpół zagłodzonemu śmierciożercy, który postanowił właśnie naruszyć jego przestrzeń osobistą. Bliskość przywołuje wspomnienia, które natychmiast tłumi.
— Nie masz o niczym pojęcia — mówi, odpowiadając spojrzeniem równie wyzywającym jak to, którym mierzy go Malfoy.
— Wiem wystarczająco dużo — stwierdza blondyn, robiąc kolejny krok naprzód, tak że teraz niemal się dotykają. Harry wciąga ze świstem powietrze, a uśmiech, który pojawia się na ustach Malfoya, jest niemal dziki. Auror jest prawie pewien, że serce odmówiło mu współpracy, kiedy blondyn unosi swą dłoń i opiera ją na jego piersi. Wtedy twarz Malfoya wykrzywia grymas wściekłości, mężczyzna napina mięśnie i z całej siły pcha.
Jednak nic się nie dzieje.
— Co jest? — pyta skonsternowany, a Harry odpycha jego dłoń na bok.
— Rzucono na ciebie zaklęcie, pamiętasz? — stwierdza, robiąc krok do tyłu i starając się uspokoić oddech. Beszta się w duchu, że choć na chwilę dopuścił do siebie myśl, iż być może… Do cholery jasnej. Odwraca się i spogląda na Malfoya, który wciąż stoi w tym samym miejscu, z rękami zaciśniętymi w bezsilnej wściekłości. — Nie możesz nikogo skrzywdzić — przypomina mu. — I nikt nie może wyrządzić krzywdy tobie.
Malfoy unosi wzrok i napotyka spojrzenie aurora.
— Wyjdź — odzywa się.
— Może nie chcę.
— To, czego ty chcesz — mówi niskim, lodowatym głosem — jest nieistotne.
— Mogę przebywać, gdzie mi się podoba.
— Zapominasz, że nie jesteś tu jako auror.
Ta uwaga kłuje, lecz na twarzy Harry'ego pojawia się tylko uśmieszek.
— Zapewniam cię, że to nie o to chodzi.
Usta Malfoya wykrzywia drwina.
— A prawda, bo czyż nie jesteśmy książątkiem magicznego świata?
Harry zanosi się ponurym urywanym śmiechem.
— I kto to mówi.
Malfoy bierze powolny głęboki wdech.
— Wynoś. Się. Z mojego pokoju.
Harry przestaje się śmiać, jakby wziął pod rozważanie tę propozycję.
— Nie.
— WYNOŚ SIĘ! — wrzeszczy Malfoy, ostatecznie tracąc kontrolę.
— Nie masz prawa mi rozkazywać.
— Mogę to samo powiedzieć o tobie!
— Ale jakże byś się wtedy mylił — śmieje się Harry.
Całkowicie wyprowadzony z równowagi Malfoy rzuca się na Harry'ego z głuchym pomrukiem i w następnej chwili odbija od niewidzialnej ściany. Zaczyna walić pięściami w barierę, wywołując kolejne salwy śmiechu Harry'ego. Nagle otwierają się drzwi i do pokoju wpada Ginny Weasley.
— Co się tutaj dzieje? — krzyczy zszokowana.
Obaj mężczyźni natychmiast zamierają. W ciszy, która zapadła w pokoju, Harry zastanawia się, jaki obraz muszą przedstawiać. On w zwykłych szatach, śmiejący się jak wariat i niecałe dwadzieścia centymetrów od niego Malfoy, spocony, czerwony na twarzy, okryty w marnie ukrywające — co z zaskoczeniem zauważa nagle Harry— niepełną erekcję spodnie od piżamy. Auror czerwienieje i odwraca głowę. Słyszy odgłos tupot bosych stóp na linoleum, kiedy blondyn wraca do łóżka, i gdy z powrotem spogląda na niego, Malfoy siedzi już przykryty kołdrą i wcale nie wygląda w żaden sposób na zażenowanego swoją półnagością czy wyraźnymi objawami podniecenia.
Ginny obrzuca ich obu gniewnym spojrzeniem.
— Dorośli mężczyźni, a zachowujecie się jak dzieci — stwierdza. — Gdym chciała zajmować się takimi nonsensami w pracy, zatrudniłabym się na oddziale pediatrycznym. — Harry chce zaprotestować, lecz Ginny powstrzymuje go, unosząc dłoń. — Czy jesteś tu służbowo? — pyta z gniewem.
— To… — Przerywa pod wpływem jej morderczego spojrzenia. — Nie — przyznaje.
— W takim razie w ogóle nie powinno cię tu być. Pomimo że często o tym zapominasz, to jest szpital, a Draco Malfoy jest moim pacjentem.
Blondyn posyła jej ponure spojrzenie.
— A ty! — odwraca się do niego. — Co ty sobie myślisz, unosząc się w ten sposób?
— Nie masz pojęcia, co on mi mówił — warczy Malfoy.
— Może to i lepiej. — Obserwuje go ze zmarszczonym czołem. — Już pora, byś się położył.
— Nie chce mi się spać — protestuje blondyn.
— Bez problemu mogę przysłać tutaj kogoś z eliksirem nasennym.
— Nie potrzebuję żadnych eliksirów.
— Nie wysypiasz się, Malfoy.
— To moja sprawa, nie twoja.
— Jestem twoją uzdrowicielką, więc to jak najbardziej moja sprawa. Teraz połóż się. — Przerywa. — Gdzie reszta twojej piżamy?
Malfoy ignoruje jej pytanie i krzyżuje ręce na piersi.
— Dlaczego wszyscy wokół uważają, że mogą mi rozkazywać? — mruczy.
— Bo — odpowiada mu Ginny — w niektórych sprawach możemy.
Blondyn unosi głowę, by spojrzeć jej w oczy i przez chwilę mierzą się wzrokiem. Nagle Malfoy marszczy czoło.
— Czekaj — odzywa się powoli. — Pamiętam cię.
Uzdrowicielka mruga, a Harry bierze głęboki wdech.
— Co masz na myśli?
— Z przeszłości — wyjaśnia, wciąż marszcząc czoło. — Pamiętam. — Jego spojrzenie staje się jeszcze bardziej ponure. — Pamiętam cię.
Ginny robi krok do tyłu, po czym zatrzymuje się. Harry zauważa, jak prostuje plecy i ściąga ramiona.
— Nie masz żadnego prawa odzywać się do mnie w ten sposób.
— Wcześniej przypominałem sobie bardzo mgliście — stwierdza Malfoy niezrażony. — Z moich snów. Ale teraz pamiętam cię doskonale, Weasley.
Kobieta zaciska jedną dłoń w pięść.
— Cokolwiek wydaje ci się, że pamiętasz — rzuca — lepiej przypomnij sobie, co ci powiedziałam.
— Wtedy czy teraz? — blondyn drwi, a ona spina się jeszcze bardziej i mruży oczy.
— Wszystko - rzuca kobieta, po czym chwyta Harry'ego za szaty i wyciąga z pokoju.
— O co chodzi? — pyta auror, kiedy tylko znajdują się za zamkniętymi drzwiami.
— O nic — odpowiada Ginny, spoglądając na niego surowo. — I mówiłam poważnie, nie powinno cię tu być. Mam gdzieś, że pobłażają ci w ten sposób w ministerstwie. Trzymaj się od niego z daleka.
Harry prostuje się, słysząc te słowa.
— Nie masz nade mną żadnej władzy.
— Tak? — drwi Ginny, kładąc ręce na biodrach. — A jak myślisz, jak szybko twoja przepustka do tego szpitala straci ważność, jeśli pójdę do mojego ojca i powiem mu, że narażasz na szwank zdrowie jednego z najbardziej chronionych pacjentów?
Auror zaciska zęby, ale ona tylko mierzy go wyczekującym spojrzeniem.
— Dobrze — rzuca ze złością Harry. — Będę się trzymał z daleka.
— Oby — ostrzega go. — Nie mam pojęcia, co się między wami dzieje, ale on przez to doprowadza się do choroby, a ty już wyglądasz jak duch.
— Więc to dla mojego dobra? — drwi z niej.
[p]— Tak — odpowiada kobieta. — Przyszedł czas, by ktoś coś z tym zrobił.
Harry spogląda na nią gniewnie i odwraca głowę.
— Od kiedy zaczęłaś naśladować McGonagall?
Ginny wzdycha zmęczona.
— Od czasu, gdy zrozumiałam, że to my jesteśmy tutaj autorytetami, i jeśli nie będziemy dbać o siebie nawzajem, to kto zrobi to za nas?
Harry kładzie jej dłoń na policzku, a ona zamyka oczy i przytula się do jego nadgarstka. Jej skóra jest chłodna pod jego palcami, jak delikatna porcelana.
Kiedy uzdrowicielka unosi dłoń, Harry opuszcza swoją i odchodzi, nie oglądając się za siebie.

*

Tej nocy Ginny Weasley leży w łóżku wtulona w ramiona Tonks i wsłuchana jej ciche chrapanie. Trzymaj się od niego z daleka, drwi z niej jej pamięć. Trzymaj się od niego z daleka. Kiedy Tonks na wpół się przebudza i zaczyna składać senne pocałunki na jej szyi, Ginny zamyka oczy.
Ale sen wciąż pozostaje poza jej zasięgiem.
W szpitalu polowym numer siedem Draco Malfoy śpi snem niespokojnym, wypełnionym koszmarnie wykrzywioną twarzą Harry'ego Pottera.
Piętro wyżej Ron Weasley oddycha bardzo regularnie, tak jak regularne jest tykanie zegara albo łzy spływające po policzkach jego matki.
A po drugiej stronie kraju Harry Potter stoi w ciemności przy ruinach bramy posiadłości Malfoyów. Kiedy słońce powoli zaczyna pokazywać się nad horyzontem, opada na kolana i wpatruje się pustym wzrokiem w świt.

Rozdział dziesiąty

Odkrycie

They name thee before mi,

A knell to mine ear,

A shudder come o'er me

Why wert thou so dear?*

~ George Gordon, Lord Byron

— Zastanawiałaś się kiedykolwiek nad tym, czy jesteś naprawdę dobrym człowiekiem?

Tonks odrywa wzrok od swoich palców manewrujących przy zapięciu jej aurorskiej szaty i spoglądając na Ginny, mruga zaskoczona.

— A powinnam?

— Nie — pada odpowiedź.

Uzdrowicielka leży na wznak na łóżku z pościelą owiniętą wokół talii i wpatruje się w sufit. Tonks nie może się powstrzymać od zawieszenia wzroku na jej piersiach, łagodnie unoszących się z każdym oddechem. Nie po raz pierwszy przeklina ministerialną sowę, która tego ranka obudziła ją, nieustępliwie uderzając w okno, oraz piekielną inteligencję tych stworzeń, która pozwala im ją odnaleźć nawet, jeśli przebywa poza swoim mieszkaniem.

Nieplanowane zebranie poranne. Nie spóźnij się. Oburzyłaby się na tą ostatnią uwagę, gdyby nie miała świadomości, że jest całkowicie na miejscu. Punktualność, tak jak utrzymywanie równowagi, nigdy nie była jedną z jej mocnych stron.

— Coś się stało? — pyta, jednym okiem zerkając na to, co robi, a drugim patrząc na Ginny, która obraca się na bok i opiera głowę na łokciu. Och, przeklęte, przeklęte zebranie!

— Nie — wzdycha Ginny. — Wszystko w porządku.

Tonks w końcu udaje się spiąć zapinki w odpowiednim porządku, ubolewając w duchu chyba po raz tysięczny, że czarodzieje nie używają zamków błyskawicznych, odrzuciwszy je jako zbędny, mugolski wynalazek. Zadowolona z efektu, wygładza dłońmi szatę i odwraca się do dziewczyny z uśmiechem.

— Czy musisz się w czymś upewnić, kochanie?

— Och, nie, nic w tym rodzaju — stwierdza zamyślona uzdrowicielka.

Aurorka nadaje swoim włosom kolor przygaszonej śliwki. Po kontrolnym zerknięciu w lustro przechodzi przez pokój i siada na łóżku. Gdy materac ugina się pod jej ciężarem, Ginny wpada na nią, co jest miłą, dodatkową korzyścią.

— Jesteś dobrą osobą — mówi, podciągając jedno kolano na łóżko i opierając rękę po drugiej stronie talii uzdrowicielki. Piersi Ginny dotykają jej nogi, a Tonks jest tego w pełni świadoma i musi skupić całą swoją silną wolę, by oprzeć się tak kuszącej sytuacji. — Czy to ma coś wspólnego z pracą?

Ginny potrząsa głową i obejmuje ramieniem aurorkę w pasie, przytulając się do niej mocno.

— Nie — odpowiada. — To nic takiego. Zapomnij.

— Nie, nie, to musi być coś, skoro jesteś tak zdołowana z samego rana.

Ginny wzdycha i jeszcze mocniej się do niej przytula, przyciskając policzek do jej kolana.

— Chodziło mi po prostu o to, czy kiedykolwiek coś zrobiłaś lub powiedziałaś, przez co potem się zastanawiałaś, czy dobrze uczyniłaś?

— Pewnie — stwierdza Tonks. — Co chwilę strzelam jakąś gafę.

— Nie to miałam na myśli. Chodziło mi o sytuacje, kiedy byłaś przekonana, że robisz słusznie, ale po pewnym czasie zaczynasz w to wątpić.

Tonks przeczesuje włosy Ginny, czując chłód pod palcami, który jest tak nieadekwatny do koloru płomiennorudych loków.

— Myślę, że wszyscy miewają czasami takie chwile — mówi, powoli ją głaszcząc. Ginny zamyka oczy. — Czy to ma coś wspólnego z Harrym? — Czuje, jak dziewczyna się spina, dopiero po chwili, powoli się rozluźniając.

— A czy coś nie ma? — mruczy.

Tonks nie przerywa pieszczoty, czekając, aż Ginny powie coś jeszcze, lecz kiedy uzdrowicielka się nie odzywa, aurorka unosi dłoń, pochyla się i zauważa, że Ginny zasnęła w nią wtulona. Siedzi przy niej jeszcze jakiś czas, głaszcząc ją powoli i delikatnie po głowie, obserwuje nie do końca rozluźnioną postać, śpiącą z lekko uchylonymi ustami i powiekami zbyt mocno zaciśniętymi jak na spokojny sen. Jej oddech jest miarowy i głęboki.

Na poranne zebranie Tonks spóźnia się tylko trochę.

*

Malfoy kładzie dłonie na parapecie i pochyla się do przodu, opierając czoło o chłodną, zaparowaną szybę. Wpatruje się niewidzącym spojrzeniem w świat po drugiej stronie okna, a tak naprawdę obserwuje oczyma wyobraźni obrazy, które podsuwa jego umysł. Zamyka powieki, jakby chciał się od nich odciąć.

Ma niemal całkowitą pewność, że powraca mu pamięć. Co prawda wpełzając do głowy fragmentami, ale jednak. I to przekonanie nie bazuje tylko na zwiększonym zainteresowaniu aurorów jego snami czy na reakcji uzdrowicielki - Weasley, myśli z pogardą - gdy na odchodnym usłyszała jego komentarz.

Pewne rzeczy po prostu wie i wracają one nie tylko we snach. Każdego dnia z zapomnienia wydobywa trochę więcej. Przypomniał sobie grę w quidditcha: frustrację z powodu bezowocnych prób pokonania Pottera, szum adrenaliny w uszach, kiedy dostrzegał znicza i uczucie straszliwej zazdrości za każdym razem, gdy to nie jemu udało się go złapać, a nawet ból, jaki spowodowała pięść Pottera wbijająca się mu w brzuch, oraz widok twarzy Gryfona wykrzywionej w nienawiści tak wyrazistej i oczywistej, jak żadne z uczuć, które dotąd mu zdążył okazać.

Hogwart ożywa tylko w strzępkach wspomnień, ale wystarczających, by zorientować się kim… czym był w latach szkolnych. Ślizgoński prefekt, ważna osobistość szanowana przez swoich współdomowników z powodu dzierżonej władzy, i przynajmniej przez kilku profesorów za inteligencję, pomimo że potępiali w nim przebiegłego, „podłego Ślizgona”.

Pamięta Dumbledore'a, starego głupca, który wiedział zbyt wiele, a ujawniał zbyt mało, i którego śmierć podczas ostatniego roku szkolnego odbiła się na bycie Malfoya mniejszymi zmarszczkami, niż się tego spodziewał. W końcu życie toczy się dalej, bez względu na to, który Gryfon jest u steru.

Przypomina sobie profesora Snape'a, ostrego człowieka, który uznał go za ucznia wartego pochwały, choć tak skąpo wydzielał je pozostałym, i który zdobył jego zaufanie, pomimo ostrzeń Lucjusza.

Pamięta też samego ojca. Wysokiego, dumnego, wyrafinowanego i nieosiągalnego bohatera w oczach małego dziecka. Wzór, któremu chciał dorównać jako nastolatek, aż… Mężczyzna raptem znika z obrazka, a Draco nie jest w stanie sobie przypomnieć dlaczego. Czuje tylko ważność i znaczenie tego faktu.

Pamięta matkę, ale nieco mniej wyraźnie. Chłodna kobieta o smukłej twarzy, która rzadko go przytulała, ale za to wysyłała mu ciastka i świecidełka do szkoły. Jednak jego późniejsze wspomnienia na jej temat są niejasne i przytłumione: wygląda na złą, dziwną, jakby jakoś nie była sobą.

Malfoy bierze nerwowy oddech, żałując, że nie może bardziej rozsupłać węzłów pogmatwanej pamięci.

Jednak najlepiej pamięta siebie. Draco. Swoje imię, które jest błogosławieństwem i przekleństwem równocześnie oraz swoje miejsce na świecie i na wpół ukształtowane, dziecięce przeświadczenie, że znajduje się ono na samym jego środku. Niemal się uśmiecha na wspomnienie tej głupoty, ale zaraz potem marszczy gniewnie czoło. Dobrze zdaje sobie sprawę, że nie był pępkiem świata. Potter nim był.

Och, pamięta Pottera i to, że znał go, nawet zanim zobaczył osobiście. Przypomina sobie książki, artykuły oraz ciągłe szepty i spekulacje o Chłopcu Który Przeżył, niemal mitycznym bohaterze. Pieprzonym zbawicielu. Pamięta, kiedy widział go po raz ostatni raz. Wieczór nad jeziorem, jego twarz skąpaną w promieniach zachodzącego słońca i błagające spojrzenie zza tych głupich okularów.

— Co zrobisz jutro? — spytał Potter, zaciskając mocno jedną rękę na ramieniu Draco.

— Wracam do domu — odparł, mrużąc powieki i udając, że nic nie rozumie.

— Nie o to mi chodziło i dobrze o tym wiesz.

— Ale to wszystko, co musisz wiedzieć, Potter.

Przez długą chwilę wpatrywali się w siebie i Draco obserwował, jak wyraz twarzy Harry'ego zmieniał się w mgnieniu oka. Determinacja, ostrożność, oskarżenie.

— Dobrze — powiedział w końcu, rozluźniając chwyt. — Rób, co chcesz Malfoy. Jak zwykle.

Draco nie był w stanie opanować nieświadomego, lekkiego skrzywienia ust, słysząc ostatnie słowa Pottera, które przyciągnęły wspomnienie ojca i wywołały mieszaninę dumy, bólu i rezygnacji.

— Nigdy nie chodziło o to, czego ja chcę — powiedział z większą szczerością, niż zamierzał.

Mimo to Gryfon wyglądał na jeszcze bardziej wzburzonego.

— Wszyscy mają wybór.

— Może w twoim świecie, Potter.

Potter przysunął się bliżej — zbyt blisko — naruszając jego przestrzeń osobistą.

— Na wypadek, gdybyś nie zauważył, żyjemy na tym samym, pieprzonym świecie.

Jego ignorancja zawsze była niezwykła, lecz tym razem wprawiła Malfoya w osłupienie.

— A teraz kto mija się z tematem?

Oczy Pottera były niemal czarne w pogłębiającym się zmierzchu, natomiast jego blizna, wściekłe cięcie w poprzek czoła, kontrastująco biała w ciemności. Draco śledził spojrzeniem kontury jego twarzy wyostrzone czasem, próbami i głodzeniem. Znał opowieści o tym, że krewni Pottera źle go traktowali. Prawdą to było czy nie, z całą pewnością utwierdzały tylko zdanie Czarnego Pana na temat wrodzonej głupoty mugoli i szlam. Oprócz tego Draco zauważał również zbyt wąskie nadgarstki, a na początku każdego sezonu quidditcha wystające żebra, oraz zapadnięte policzki ujawniające się co roku po wakacjach, przez co doszedł do wniosku, że to prawda.

— Zobaczymy się po wojnie, Malfoy — stwierdził Potter. — I wtedy odpowiesz za swoje czyny. — Zmrużył oczy i Draco poczuł dreszcz na plecach, lecz nie miał on żadnego związku z chłodem otaczającego ich wieczoru. — Zmuszę cię do tego.

To oświadczenie spowodowało, że Draco się wyprostował.

— To obietnica?

— Tak — odparł Potter. — Obietnica.

Draco zaśmiał się krótko i gorzko. Jakże właściwe było to, że jedyna obietnica, jaką Potter mógł mu złożyć, była równocześnie groźbą. Zazdrościł mu w duchu, ale tylko troszkę, tej pewności siebie, że jej dotrzyma.

— Nikt ci nie mówił, żeby nigdy nikomu ich nie składać?

— Jak zwykle jesteś kopalnią wspaniałych rad, Malfoy.

— Wolę o sobie myśleć jak o mędrcu.

— To już kwestia opinii — powiedział Potter, przysuwając się jeszcze bliżej. — A, w sumie, ja też mam dla ciebie pewną radę.

Draco nienawidził się za to, ale wyraźnie czuł łupanie swojego serca w piersi, szum każdego wdechu i wydechu oraz niemal fizyczny gorąc bijący z oczu Pottera. Ostatkiem sił przywołał swój najlepszy, drwiący uśmieszek.

— Och, naprawdę? Muszę to usłyszeć.

— Po pierwsze, powinieneś wiedzieć, że ja zawsze dotrzymuję swojego słowa. —Draco zaśmiał się, ale zamilkł od razu, kiedy Potter posunął się kolejny krok naprzód, przez co ich ciała niemal się dotykały. Zmusił się do oddychania i nie myślenia o bliskości tego zbyt chudego ciała. Cała determinacja poszła na nic, gdy tylko poczuł, jak Potter przeciągnął palcem w dół jego własnego przedramienia, sprawiając, że drgnął zaskoczony. — Poza tym powinieneś zapamiętać… — Potter chwycił go za krawat i przyciągnął do siebie, a Draco zaczął się zastanawiać, czy kiedykolwiek jeszcze będzie w stanie nabrać powietrza albo czy uda mu się żyć, nie czując oddechu Pottera na swoich ustach — …że istnieje więcej sposobów na to, by kogoś naznaczyć.

Nie był w stanie myśleć. Nie był w stanie oddychać. Spojrzenie Pottera zaczęło przewiercać go na wskroś, nim on sam bezradnie opuścił wzrok na usta Gryfona, będące tak blisko. Ale przecież tak naprawdę nie chciał pocałować Pottera, prawda? Ślizgoni nie całują Gryfonów Imbecyli, a zwłaszcza tych szalonych, naznaczonych przez śmierć, jak Harry, pieprzony, Potter. Czuł jego oddech na swoich ustach; długi wydech, a po nim głęboki wdech. Zamknął oczy, czekając i… mając nadzieję…

Nie otwiera oczu i zaciska dłonie w pięści, przeklinając w duchu dzień, w którym poznał Harry'ego Pottera, przeklinając ciekawą kombinację nienawiści i tęsknoty, jakie przywołało wspomnienie tamtego dnia, przeklinając to, że nie potrafi sam siebie zrozumieć.

Wciąż nie pamięta, jak znalazł się w szpitalu, ani nic na temat umierającego przyjaciela Pottera, no oprócz irytacji, jaką wywoływał w Malfoyu za czasów szkolnych, zupełnie jak mucha bzycząca nad uchem. Nie jest pewien, dlaczego uważają go za groźnego, chociaż ma pewne wspomnienia krwi, czarnej magii i odurzającej potęgi, która, wciąż w jakiś sposób, sprawia, że adrenalina zaczyna mu krążyć w żyłach.

Ostatnimi czasy chciałby, żeby to był jedyny powód, dla którego przyspiesza jego serce.

*

Kiedy Tonks zjawia się w sali konferencyjnej kwatery głównej aurorów, znajduje się w niej już dość spora grupa ludzi, łącznie z Moodym, co nie jest zaskoczeniem, i Remusem Lupinem, co jak najbardziej nim jest. Rozpoznaje kilku pracowników Tajnego Magicznego Działu Badań i Rozwoju, którzy synchronicznie pracowali nad sprawą Malfoya, ale to Lupin był jej i Harry'ego głównym kontaktem przez kilka ostatnich miesięcy.

Zaczyna w brzuchu czuć zniecierpliwienie.

— Tonks! — mruczy Moody, a ona szamocze się z krzesłem, po czym siada z rękami na kolanach jak grzeczna dziewczynka z obrazka, którą nigdy nie była.

— No więc, skoro już jesteśmy wszyscy — odzywa się Remus, spoglądając na nią znacząco z ukradkowym uśmiechem — myślę, że możemy zaczynać, mam rację, Alastorze?

— Skończ z tym, Lupin. Tracimy czas.

— Bardzo dobrze. — Remus otwiera leżącą przed nim teczkę. — Jak wam wszystkim wiadomo, przez ostatnich parę miesięcy byłem dowódcą ministerialnej grupy badawczej w sprawie Draco Malfoya. Wciąż nie wyjaśniliśmy ostatecznie wielu faktów, a przede wszystkim tego, jakim zaklęciem się posłużył tamtego wieczoru podczas akcji. — Rozejrzał się po twarzach osób siedzących wokół stołu. — Wszyscy jesteście zaznajomieni ze szczegółami sprawy, więc nie będę was zanudzał ich powtarzaniem.

O tak, Tonks pamięta szczegóły. Pracowała nad nimi przez pięć ostatnich lat, kiedy to Draco Malfoy nagle zniknął z powierzchni magicznego świata. Była w grupie aurorów przydzielonych do nalotu na posiadłość Malfoyów. Ich celem było aresztowanie go i doprowadzenie na przesłuchania w sprawach śmierciożerców. Niemal miała nadzieję, że uda jej się przekonać Moody'ego, iż powinni poczekać przynajmniej tydzień, bo to był naprawdę nieodpowiedni moment. Było to w końcu zaledwie po tym, jak Lucjusz Malfoy został oddany we władanie dementorom, a ciotka Narcyza, o ile można było zawierzyć krążącym plotkom, po zakończeniu uroczystości pogrzebowych, podczas których do grobu na rodzinnym cmentarzu złożono pustą trumnę, próbowała popełnić samobójstwo. Jednak Moody był nieugięty, Harry także, podpierając się ostatnią ucieczką śmierciożerców z Azkabanu. Tak, więc drużyna zaatakowała posiadłość. Draco tam nie było, a Narcyza, daleka od śmierci, powitała ich ostrymi słowami i wściekłym spojrzeniem.

Przynajmniej wtedy myśleli, że to pani Malfoy.

Aurorka złotym paznokciem przebiega wzdłuż brzegu papierów leżących przed nią, wciąż czując głęboko osadzoną frustrację z powodu tych długich, bezowocnych pięciu lat pracy, kiedy Draco zaginął, a Narcyza odcięła się od świata, zamykając w posiadłości. Szpiedzy, którzy ją śledzili, nie zauważyli, by kiedykolwiek stamtąd wyszła, a zdalne zaklęcie śledzące nałożone na jej różdżkę wskazywało, że wcale nie opuszczała sypialni.

Aurorzy zastanawiali się, czy całkowicie porzuciła magię po, de facto, śmierci męża.

Interesujące też było to, że różdżka Draco również nigdy nie opuściła dworu. Ludzie zaczęli spekulować, że młody Malfoy także nie żyje, że być może został zamordowany przez Voldemorta w akcie ostatecznego ukarania za porażki jego ojca lub popełnił samobójstwo, nie wytrzymując napięcia tych wszystkich lat, w trakcie których jego rodzina okryła się hańbą.

Jednak Tonks nigdy nie wierzyła, żeby Draco mógłby się zabić. Nie po widoku ognia, jaki płonął w jego oczach, gdy spotkała go na Pokątnej. Była pewna, że musi się gdzieś ukrywać.

Wzdycha, gdy Remus odchrząkuje głośniej. Czasami niemal żałuje, że go odnaleźli.

Kiedy z różnych, dobrze umiejscowionych źródeł zaczęły spływać informacje, że w posiadłości Malfoyów zaczyna się dziać coś podejrzanego, aurorzy złożyli tam niezapowiedzianą wizytę. Powitała ich Narcyza Malfoy, gromada śmierciożerców i Draco Malfoy we własnej osobie. Tonks usłyszała tylko, jak Harry ze świstem wciągnął powietrze w płuca, zanim rozpętało się piekło.

Po wszystkim była pewna wyłącznie tego, że Draco rzucił jakieś osobliwe zaklęcie, którego nigdy wcześniej nie widziała, i uderzyło ono Harry'ego na sekundę przed tym, jak trafiła go Avada Kedavra rzucona przez Narcyzę. Aurorzy odpowiedzieli odruchowo i natychmiast, starając się ogłuszyć i pojmać, ewentualnie zabić w ostateczności. W jakiś sposób w tym całym zgiełku Ron Weasley nie zdążył się uchylić przed zbłąkaną lub odbitą klątwą, która uderzyła w niego i w Draco równocześnie. Nim się zorientowała, większość śmierciożerców było albo martwych, albo oszołomionych, Ron leżał nieprzytomny, a Harry walił głową Malfoya w ziemię, krzycząc przeraźliwie. Dwóch aurorów starało się go odciągnąć, bez skutku próbując go ogłuszyć zaklęciem, jednak udało im się to dopiero wtedy, gdy Draco stracił przytomność. Harry spoglądał dokoła błyszczącymi oczami, a z powodu magii, która z niego wręcz promieniowała, wyglądał jak maniak przepełniony chęcią zemsty. Przez niemal tydzień trzymali go w szpitalu na obserwacji, a kiedy go wypuścili, był chyba jeszcze bardziej wściekły i zrozpaczony niż tamtego wieczoru. Zaczął godzinami przesiadywać przy łóżku Rona lub brać na siebie kolejne sprawy z większym zapałem, niż zdarzało mu się to do tej pory.

Remus i inni badacze próbowali ustalić, jakiego zaklęcia użył Malfoy. Nikt nie chciał przyznać, że rozwiązanie tej zagadki może być ostatnią szansą na wyleczenie Rona.

Tonks spogląda przez stół na Remusa i ostatkiem sił powstrzymuje się od bębnienia palcami w blat, czekając na wysłuchanie kolejnego raportu TMDBiR na temat bezowocnych poszukiwań.

— Wydaje nam się, że natrafiliśmy na przełom w sprawie — odzywa się Remus, a z Tonks ulatuje natychmiast chęć bębnienia.

— Jakiego typu? — warczy Moody.

— Kilku z naszych ludzi w Dublinie dostało przydział do przeszukania biblioteki, którą przejęliśmy w zeszłym miesiącu po nalocie na posiadłość O'Leary. Wśród ksiąg i pergaminów znaleźli manuskrypt z szesnastego wieku odnoszący się do, tak zwanych, klątw warunkowych. Zaklęcia te funkcjonowały tylko przy spełnieniu odpowiedniego kryterium, zwykle psychologicznego, co często czyniło efekt działania zaklęcia trudnym do przewidzenia — przerywa. — Jedno z tych zaklęć nosi nazwę Klątwa Skrytego Serca.

— Cor Celatum — mruczy Tonks, a Remus się do niej uśmiecha.

— Dokładnie. Oczywiście, jak na razie to tylko spekulacje, jako że w manuskrypcie znaleziono tylko opis samego zaklęcia bez instrukcji jak go użyć, więc nie jesteśmy pewni w stu procentach, czy zaklęciem, którego użył Malfoy, była rzeczywiście Klątwa Skrytego Serca, chociaż nazwa łacińska na to wskazuje. Mimo to jesteśmy pełni nadziei. — Unosi do góry plik kartek z teczki, która przed nim leży. — Jeśli zerkniecie na dokumenty, zobaczycie rysunki z manuskryptu razem z tłumaczeniem wykonanym przez naszych badaczy.

Tonks z podekscytowaniem otwiera teczkę i przebiega oczami po tekście zawierającym opis zaklęcia, warunki i zamierzony efekt. W połowie pierwszej strony zaczyna marszczyć brwi, przy drugiej niemal nie może powstrzymać śmiechu, lecz robi to ostatkiem sił i czyta dalej. W końcu jednak jest tego za dużo, przez co zaczyna się perliście śmiać, ściągając na siebie uwagę wszystkich zebranych.

— Remusie — dyszy, niemal płacząc z rozbawienia. — Jeśli naprawdę wierzysz, że Draco Malfoy rzucił właśnie tym zaklęciem w Harry'ego Pottera, to sądzę, że już całkowicie ci odbiło, staruszku.

*

Harry, marszcząc czoło, odwraca kolejną stronę czerwonego albumu. Znalazł go zeszłej nocy na blacie recepcji. Ginny zostawiła go tam przezornie, by nie miał wymówki spotkać się po raz kolejny z Malfoyem. To dziwne uczucie mieć świadomość, że Malfoy dotykał tych kartek, studiując przeszłość Harry'ego.

Powinien teraz przeglądać dokumenty w sprawie Avery'ego, które przybyły, po raz kolejny nieoznaczoną sową, tego poranka. Powinien przynajmniej chociaż trochę się przejmować wiadomością, którą wysłała mu Tonks dzisiejszego popołudnia, brzmiącą: „Harry. Musimy porozmawiać!.” Ale wypełniała go tylko dziwna, gorycz granicząca wręcz ze złością, która sprawiała, że nie był w stanie się na niczym skoncentrować czy z kimkolwiek rozmawiać.

Niemal z każdej kartki uśmiechają się do niego Ron i Hermiona, szczęśliwi pomimo świadomości, że ich czas razem został policzony; uspokojeni tym, że są teraz razem, przynajmniej jeszcze przez jakiś czas, bezpieczni na tyle, na ile mogą być w obliczu narastającej wojny i naznaczeniu ich najlepszego przyjaciela przez najstraszniejszego czarodzieja wszechczasów.

Są tam zdjęcia ich trójki w Norze, z Weasleyami, zza czasów kiedy to Fred i George napadali na nich z aparatem. Zdjęcia z pociągu. Zdjęcia z ich ulubionego miejsca w Hogwarcie. Zdjęcia na boisku Quidditcha, jednym z niewielu miejsc, w którym był w stanie zapomnieć o przepowiedni, przeznaczeniu oraz o, rzucającej na nich cień, wojnie.

Krzywołap uporczywie wpycha swoją głowę pod jego rękę, więc Harry głaszcze go wpółświadomie ze smutnym uśmiechem na twarzy. Kiedy kot układa się wzdłuż jego uda, mężczyzna zatapia palce w rudym futrze, czując niskie wibracje niesłyszalnego pomruku.

Z powrotem skupia uwagę na fotografiach i zatrzymuje się na zdjęciu, nad którym Malfoy zastanawiał się parę tygodni temu. Młodsza podobizna blondyna na zdjęciu spogląda to na Rona, to na Harry'ego, a potem na Ginny. I tak wciąż od nowa. Jego wyraz twarzy zaś zmienia się od gniewu i smutku do zmieszania. Harry przygląda się teraz niemal niewidocznej postaci na brzegu fotografii. Żałuje, że nie wie, co Malfoy wtedy myślał. Do diabła, żałuje, że nie wie, co Malfoy myśli teraz. Gdyby tylko uzdrowiciele nie zabronili używać na nim legilimencji, obawiając się, jaki mogłaby mieć wpływ na jego umysł, być może na wiele pytań udałoby się odpowiedzieć już dawno temu. I tak Harry generalnie miał małe skrupuły naginając, czy nawet łamiąc zasady, które mu nie pasowały. Oczywiście wszystko w imię większego dobra, tę jedną Ginny mu wpoiła niemal przemocą. Uzdrowiciele nie wykluczyli możliwości, że po trafieniu przez nieznaną klątwę, jego mózg odciął się o wspomnień na jakiś czas. Wtargnięcie innej świadomości mogłoby zerwać to połączenie na zawsze.

Podobizna Malfoya ponownie odwraca się do Harry'ego, Rona i Ginny, i znowu zerka ukradkiem przez swoje ramię. Ginny, jak zauważa Harry, najwyraźniej widzi Malfoya, przez co na jej twarzy widnieje wyraz zarezerwowany dla rozmów o Korneliuszu Knocie, zabójcach Percy'ego i George'a czy Voldermorcie. Malfoy wygląda na zmartwionego. Harry myśli, że być może to najbardziej dostrzegalna reakcja, jaką kiedykolwiek u niego zauważył.

Kiedy rozlega się pukanie do drzwi, stara się je zignorować, chcąc pozostać sam z własną złością. Krzywołap natomiast, zaskakująco żwawo jak na swoje lata, zeskakuje z kanapy i maszeruje w kierunku drzwi, by zbadać sprawę. Jego osobliwe miauczenie połączone z kolejnym, tym razem o wiele głośniejszym, pukaniem, sprawiają, że Harry zdenerwowany odkłada album na bok i warcząc, wstaje. Wie, kto to musi być. Tylko pięć osób zna lokalizację jego mieszkania, poza tym Ron jest Strażnikiem Tajemnicy, tak więc nikt więcej nie może wiedzieć. Pierwsza z nich jest nieprzytomna, druga znajduje się poza krajem, trzecia jest uwiązana na zebraniach z TMDBiR w Ministerstwie cały dzień, kolejna ma służbę w kwaterze głównej aurorów, więc pozostaje piąta i ostatnia zarazem.

Chwyta bezceremonialnie Krzywołapa i wpycha sobie miauczącego kota pod ramię, po czym otwiera, z większa niż potrzeba siłą, drzwi.

— Słuchaj, Ginny. Już ci mówiłem… — Zamiera i wpatruje się przed siebie.

— Witaj, Harry. — Uśmiech Hermiony jest promienny jak słońce.

Koniec rozdziału dziesiątego

*Przy mnie mówią o tobie;

Milczę - rozpacz, trwoga,

Dreszcz mnie przebiega zimny -

Czemuś mi tak droga?

~ George Gordon, Lord Byron

Przełożył Czesław Jastrzębiec - Kozłowski

Rozdział jedenasty

Przygotowania

"Hope" is the thing with feathers,

That perches in the soul,

And sings the tune without the words,

And never stops, at all.

~Emily Dickinson

W końcu zapada ciemność; Draco leży z palcami zaciśniętymi na gumce od spodni piżamy i na wpół śniąc, rozmyśla o zielonookich szukających w kompromitujących pozycjach. W tym właśnie momencie, z obojętną miną, do pokoju wchodzi uzdrowicielka Weasley wraz z siwiejącym aurorem, który przesłuchiwał go dwa tygodnie wcześniej.

— Ach — mruczy Malfoy. — W końcu wyczerpało się wam źródełko aurorów, hm? Jeśli postawa Wiewióry jest jakąś wskazówką, pewnie padali jak muchy.

Weasley wciąga ze świstem powietrze, a na jej twarzy pojawia się znajomy wyraz niezadowolenia. Natomiast po ustach aurora błąka się uśmieszek, a na jego wyniszczonej twarzy pojawiają się zmarszczki, świadczące o rozbawieniu.

— Nie, chłopcze, jeszcze mamy paru w zapasie.

— W takim razie to znaczy, że nie masz mnie jeszcze dość — drwi Malfoy i siada na posłaniu. Weasley zbliża się do łóżka, przystając tylko na chwilę, by zaznaczyć coś w karcie, po czym wyciąga z kieszeni butelkę Veritaserum. Draco spogląda na nich nieufnie. — Czy nie odbiegamy nieco od grafiku?

— Mam do ciebie kilka pytań — odpowiada auror.

Kiedy odwraca się do Weasley, ta uśmiecha się do niego chłodno.

— Otwórz usta, Malfoy.

Blondyn odsuwa głowę i spogląda na aurora.

— To nie jest częścią harmonogramu.

— Już jest — stwierdza mężczyzna i siada na krześle, stukając przy tym drewnianą nogą o podłogę.

— Ale…

— Malfoy.

Blondyn bezmyślnie odwraca głowę do Weasley, a ona chwyta go za żuchwę.

— Otwórz.

— Mmph — odpowiada.

— Możemy zrobić to grzecznie albo nieco w mniej miły dla ciebie sposób. Twój wybór.

Malfoy spogląda na nią wyzywająco, gotów do walki.

— Posiadam ministerialną licencję na używanie niewybaczalnych — rzuca konwersacyjnym tonem auror.

Draco zamiera, zamyka oczy, a po chwili powolnie i niechętnie otwiera usta.

— Grzeczny chłopiec — mruczy ironicznie Weasley. Blondyn czuje, jak trzy krople spadają na jego język, a tuż po tym ogarnia go znajome wrażenie przytłumienia świadomości. Bierze głęboki oddech i czuje, jak jego wszystkie mięśnie najpierw się napinają, a chwilę potem rozluźniają. — Jak się nazywasz? — pyta uzdrowicielka, a jej głos wydaje się dobiegać z bardzo daleka.

— Draco Lucius Polaris Malfoy — mówi nieco zaskoczony swoimi słowami, ale z drugiej strony nie może przecież kłamać.

— Czy poczułeś jakiekolwiek zmiany odnośnie fizycznego stanu zdrowia w ciągu ostatniego tygodnia?

— Tak.

— Jakie? — Uzdrowicielka mruga zaskoczona.

— Czuję się silniejszy. Zdrowszy.

— A czy coś się zmieniło w sferze emocjonalnej?

— Ostatnio byłem bardziej podekscytowany. Wypełniała mnie nadzieja.

— Dlaczego?

— Bo przypominam sobie coraz więcej.

Weasley wymienia spojrzenia z aurorem.

— Jesteś tego pewien?

— Tak.

— Całkowicie pewien?

— Aż tak chyba nie, ale wszystko do siebie pasuje.

— Jakie jest twoje ostatnie wspomnienie przed obudzeniem się tu, w szpitalu?

— Ciężko powiedzieć, to chyba było… — milknie, marszcząc czoło. — Stałem przed domem, a naprzeciw mnie pojawiła się grupa aurorów.

Ginny ze świstem wciąga powietrze.

— Dlaczego?

— Wystarczy, uzdrowicielko Weasley. Dziękuję.

Kobieta powoli wypuszcza wstrzymywany oddech i odwraca się do aurora z wyraźnie trudno wywalczonym spokojem.

— Wedle uznania. Wrócę za czterdzieści pięć minut sprawdzić stan pacjenta i pomóc go przygotować.

Jej ostatnie słowa odbijają się echem w głowie Draco, lecz nim zdoła wyłowić z nich sens, za uzdrowicielką drzwi zamykają się z cichym kliknięciem.

— Więc, panie Malfoy. Zacznijmy od początku, dobrze? - odzywa się auror, spoglądając na niego surowo.

*

— Hermiona.

Harry wypuszcza z rąk Krzywołapa i ku swojemu całkowitemu zdumieniu, zostaje pochłonięty przez ciepło bijące od ciała przyjaciółki, nim myśl o jej obecności tak naprawdę do niego dociera. Jej wciąż nieokiełznane włosy łaskoczą go w nos, piersi rozpłaszczają się na jego klatce piersiowej, a chłodne usta muskają policzek na powitanie.

— Och, jak tęskniłam.

Harry otacza ją ramieniem i przytula mocno, zamykając oczy i wdychając zapach wanilii, tweedu oraz chłodnego, wieczornego powietrza. Gdzieś z dołu dobiega ich dzikie mruczenie Krzywołapa, który wywija ósemki pomiędzy ich nogami.

— Mmm. — Jego głos tłumi się gdzieś w odmętach jej włosów. — Ja też.

Hermiona odsuwa się od niego, chwyta mocno za ramiona i trzyma na odległość wyprostowanych rąk.

— Harry, aleś ty chudy.

Mężczyzna mimowolnie unosi kącik ust do góry.

— Zawsze tak mówisz. Za każdym razem.

— Dlatego, że to nigdy nie traci na aktualności.

— Może chcę być chudy?

— A może powinieneś więcej jeść?

— Och, a planujesz zostać gdzieś w pobliżu i mi gotować? — Kobieta spogląda na niego surowo. — No co, przecież wiesz, że nie cierpię sam tego robić. Zbyt dużo wspomnień po Dursleyach, myśli, lecz nie dodaje tego na głos.

— Jestem pewna, że pani Weasley nie miałaby nic przeciwko dodatkowemu nakryciu przy jej stole od czasu do czasu, zwłaszcza, gdyby miało być dla ciebie. — Harry ma wrażenie, że jego serce spada gdzieś na dno żołądka. — A tak w ogóle, gdzie jest Ron? — pyta Hermiona, schylając się, by podnieść uradowanego kota. — Wstąpiłam do niego po drodze, ale jego mieszkanie wygląda, jakby od tygodni nikt tam nie mieszkał.

— Hermiono — zaczyna, ale równocześnie uderza go w głowę mały, opierzony wulkan energii, podekscytowany tym, że usłyszał imię swojego pana.

— Świnka? — pyta Hermiona, odruchowo unosząc rękę, by sówka mogła usiąść, co ptaszek robi chętnie, pohukując przy tym radośnie. Kobieta odwraca głowę do Harry'ego, unosząc brwi. — Harry, co się dzieje?

— Ron jest w szpitalu — wyjaśnia, spoglądając jej w oczy. Widzi, jak wstrząs i całkowite zdumienie odbijają się na twarzy przyjaciółki. Po chwili Hermiona odzyskuje panowanie nad sobą i zaciska mocniej usta. Jednak dłoń, na której siedzi Świstoświnka, drży, przez co sówka chwieje się na wszystkie strony, lecz nie opuszcza swego miejsca.

— Jest źle? — pyta.

— Źle — odpowiada i przełyka ślinę. — Bardzo źle. Tak źle, jak tylko może być.

Kobieta blednie i drżąc już cała, odwraca się.

— Hermiono — Harry wyciąga dłoń, a ona spogląda na niego. Na jej twarzy wyraźnie rysuje się ból, a oczy błyszczą.

— Zaprowadź mnie do niego.

*

— Tak — odpowiada Draco, tak jakby miał jakiś inny wybór.

Starszy auror podnosi się z krzesła i przemierza pokój, raz po raz stukając drewnianą nogą w podłogę.

— Co pamiętasz z tego wieczoru, gdy zobaczyłeś grupę aurorów?

— Prawie nic. W głowie mam obraz aurorów zalewających trawnik, ale nie wiem, co się dzieje, dlaczego tam są, ani co ja tam robię.

— Co czułeś w tym wspomnieniu?

Draco próbuje znaleźć odpowiednie słowa.

— Byłem chyba przestraszony. Ale i… podekscytowany? Trudno określić.

— Poznajesz to miejsce?

— Czuje się tam, jakbym był w… domu?

— Jesteś pewien?

— W pewnym stopniu tak. Wydaje się znajome. Ale po co aurorzy mieliby atakować mój dom?

— Czy pamiętasz, że byłeś śmierciożercą? — pada następne pytanie.

Draco chce zdusić w sobie odpowiedź, ale nie może jej powstrzymać.

— Tak. — I blondyn zdaje sobie sprawę z własnej głupoty.

Coś błyszczy w oczach starszego czarodzieja, gdy rozkazuje mu:

— Powiedz mi, co pamiętasz.

— Pamiętam ceremonię inicjacji w obecności Czarnego Pana. Opowiedziałem o tym innemu aurorowi, temu niezdarnemu z czarnymi włosami. — Siwiejący czarodziej kiwa głową potwierdzająco. — Pamiętam… — To wspomnienie niemal go dławi, ale Veritaserum wygrywa. — Morderstwo młodej dziewczyny, czarownicy półkrwi. Piłem jej krew z rytualnego kielicha.

— Czy to była część twojej inicjacji?

— Tak.

— Czy przyjąłeś Mroczny Znak z własnej woli?

Do blondyna z całą siłą powracają wspomnienia głębokiego podziwu i radosnego uniesienia, kiedy Czarny Pan znaczył jego ramię.

— Tak.

— Czy przypominasz sobie, gdzie ta ceremonia miała miejsce?

— W jakimś dworze, ale nie pamiętam gdzie, ani jak tam trafiłem.

— Czy przypominasz sobie ojca?

— Wyrywkowo.

— To znaczy?

— Pamiętam, jak byłem dzieckiem i patrzyłem na niego, i jak chciałem sprawić, by był ze mnie dumny.

— A w jaki sposób miałeś to zrobić?

— Dobrze radzić sobie w szkole, w qudditchu, dogadywać się z kolegami. Nie przynosić ujmy rodzinnemu nazwisku, dbać o rodową spuściznę.

— Co masz na myśli przez to ostatnie?

— Potęgę. Wiedzę. Wieki zaszczytów. Dumę z bycia czystokrwistym.

— Zgadzałeś się z tym wszystkim?

— Oczywiście, to był mój ojciec. Wierzyłem mu.

— Czy to on cię poprosił, byś wstąpił w szeregi Voldemorta?

— Nie pamiętam.

— Czy twój ojciec mu służył?

— Tak mi się wydaje.

— Czy przypominasz sobie, abyś widział ich kiedykolwiek razem?

— Nie.

— To dlaczego myślisz, że twój ojciec też był śmierciożercą?

— Czarny Pan wspominał o nim podczas mojej inicjacji.

— To znaczy?

— Powiedział, iż ma nadzieję, że będę tak oddanym sługą jak mój ojciec.

— Co pamiętasz coś o ojcu ze swojego dorosłego życia?

— Niewiele. Po zakończeniu szkoły nie mam o nim żadnych wspomnień.

— Czy wiesz, co się z nim stało?

— Nie, nie wiem. A ty?

Auror marszczy czoło i spogląda na niego gniewnie, lecz nie odpowiada.

— Czy pamiętasz coś z czasów szkoły?

— Co nieco tak.

— Czy pamiętasz Harry'ego Pottera?

Kolejna odpowiedź, którą chciałby z całych sił powstrzymać, wymyka się mu z ust.

— Tak.

— Co o nim myślałeś?

— Sądziłem, że jest paskudnym wrzodem na tyłku z kompleksem bohatera i ślepą odwagą zamiast mózgu.

— To wszystko?

— Nie, oprócz tego uważałem, że jest szalenie atrakcyjny. — Draco czuje, jak zalewa go fala zażenowania.

Auror niemal się uśmiecha.

— Kiedy tak stwierdziłeś?

— W trakcie naszego piątego roku w Hogwarcie.

— Czy powiedziałeś mu o tym kiedykolwiek?

— Nie.

— Dlaczego nie?

— Nigdy z własnej woli nie dałbym mu takiej władzy nade mną.

— Czy kiedykolwiek czułeś coś jeszcze do Pottera oprócz pociągu i urazy?

— Ja… — szuka odpowiednich słów, tych najszczerszych. — Intrygował mnie.

— Jak?

— Nie rozumiałem, jak ktoś, kto tyle wycierpiał i najwyraźniej został naznaczony przez los do odstrzału, mógł być wciąż tak absurdalnie szlachetny. Nie rozumiałem, jak Potter może w kimkolwiek pokładać jakiekolwiek nadzieje, zaufać komukolwiek, skoro ludzie zawodzili go na prawo i lewo. Można by pomyśleć, że w jakimś momencie odpuści sobie, ale nie, on wciąż starał się ocalić cały świat.

— Czy próbował ocalić ciebie, Malfoy?

Ty pytanie zaskakuje go nieco.

— Podejrzewam, że tak myślał.

— Tylko myślał?

— Tak.

— Nie mógł tego zrobić?

— Nie. Nie potrzebowałem ratunku.

— Wyjaśnij to.

— Byłem przekonany, że postępuję słusznie. Nie mógł mnie powstrzymać.

— Czy pomyślałeś kiedyś o tym, że dołączając do Voldemorta, stawiasz się na pozycji osoby, która być może kiedyś będzie musiała zabić Harry'ego Pottera?

Draco czuje dziwny uścisk żołądka.

— Tak.

— I nie przeszkadzało ci to?

— Trochę.

— Dlaczego?

— Nie chciałem go zabijać. Nie tak naprawdę.

— Dlaczego?

— Bo ciężko było mi sobie wyobrazić świat bez niego.

Auror przygląda mu się przez kilka chwil w ciszy, a Draco czuje instynktowną potrzebę wiercenia. Po raz pierwszy jest niemal wdzięczny za to, że Veritaserum tak tłumi jego reakcje.

— Czy pamiętasz cokolwiek ze swojego życia po inicjacji?

— Trochę, ale niewiele.

— Czy brałeś udział w jakiś jeszcze rytuałach?

— Nie wiem, nie pamiętam.

— A co pamiętasz?

— Siedzenie w bibliotece, poszukiwania informacji.

— Jakich informacji?

— Starożytnych zaklęć, klątw, inkantacji.

— Gdzie ich szukałeś?

— W księgach i manuskryptach, a niektóre z nich były tak stare, że ledwie można było je odczytać. Czasem musiałem używać Zaklęcia Translatorskiego.

— Materiały były w językach obcych?

— Tak.

— Jakich?

— Różnych. Angielskim, francuskim, niemieckim, hebrajskim, celtyckim, arabskim, chińskim, egipskim…

— Skąd pochodziły te dokumenty? — przerywa mu auror.

— Nie jestem pewien — stwierdza Draco. — Chyba były w bibliotece od jakiegoś czasu. Nie wiem, jak tam trafiły.

— Gdzie znajduje się ta biblioteka?

— Nie mam pojęcia, chyba w jakiejś piwnicy.

— Skąd takie przypuszczenie?

— Nie było tam okien ani wyjścia, a przynajmniej takiego, z którego ja mógłbym skorzystać.

Auror spogląda na niego z namysłem.

— Byłeś więźniem?

— Ja… może? — Blondyn marszczy czoło zmieszany. — Nie pamiętam.

— Czy znalazłeś coś pożytecznego podczas swoich badań?

— Tak mi się wydaje.

— Co masz na myśli przez tak mi się wydaje?

¬— Nie jestem pewien, czy znalazłem to, czego szukałem, ale odkryłem zaklęcie, które wydało mi się przydatne.

— A czego szukałeś?

— Myślę, że jakiegoś rodzaju broni.

— Ale nie jesteś pewien, czy ją znalazłeś?

— Nie. Może. Nie wiem. Znalazłem… coś.

— Co to było?

— Znalazłem klątwę, która zainteresowała mnie bardziej niż pozostałe. Klątwa Skrytego Serca.

Wyraz twarzy aurora nie zmienia się, ale Draco wyczuwa jego napięcie nawet mimo otępiałych zmysłów.

— Opowiedz mi o niej.

— To starożytne zaklęcie z gatunku klątw warunkowych, tak mi się wydaje.

— Jak brzmiała inkantacja?

— Cor Celatum. — Słowa te spływają z jego ust w mgnieniu oka i poruszają zakopane gdzieś głęboko wspomnienie, którego chwyta się kurczowo jego spowolniony umysł. Auror przysuwa się nieco bliżej.

— Czy brzmi ona znajomo?

— To… — Nagle spływa na niego olśnienie. — To zaklęcie, o które pytali aurorzy.

— Tak. Czy przypominasz sobie, abyś je rzucał?

— Nie, a rzuciłem?

— Pamiętasz, jakie ta klątwa ma działanie?

— Nie. Nie umiem sobie przypomnieć szczegółów, poza tym, że była w jakiś sposób odpowiednia.

— Dlaczego tak ekscytowało cię jej odkrycie?

— Teraz nie jestem pewien. To było tylko uczucie, że to zaklęcie było mi potrzebne, by wygrać walkę, jaką miałem do stoczenia. Wrażenie, że tego właśnie szukałem.

— Czy chciałeś ją rzucić na kogoś konkretnego?

— Nie pamiętam.

Niemal słyszy, jak auror zgrzyta zębami.

— Kto zarządził poszukiwania informacji?

— To chyba była moja matka.

— „Chyba była”? Nie jesteś pewien?

— Nie.

— Dlaczego?

— Kobieta, którą pamiętam, wyglądała jak moja matka, ale nie mam pewności, czy była nią naprawdę.

— Skąd wątpliwości?

— Przeczucie.

— A mogła być twoją krewną?

— Możliwe.

— Pamiętasz Ronalda Weasleya?

— Tak. Niestety. — Drugie słowo pada, nim zdąży się powstrzymać i na twarzy aurora pojawia się zaciekawienie. Draco przeklina w duchu.

— Dlaczego niestety?

¬Teraz nie ma odwrotu.

— Bo był godnym pożałowania okazem magicznego obywatela.

— Czy nienawidzisz Ronalda Weasleya?

— Nienawidziłem. Nie wiem, co teraz do niego czuję.

— Kiedy to było?

— W czasach szkolnych.

— A potem?

— Też.

— Dlaczego?

— Bo był wielbiącym szlamy zdrajcą krwi i przynosił wstyd społeczności czystokrwistych czarodziei.

— Mówisz tak, bo tak twierdził twój ojciec?

— Tak.

— I to był jedyny powód twojej nienawiści?

— Nauczyciele zawsze mu pobłażali, bo był pieprzonym Gryfonem, tak jak Potter. No, wszyscy poza Snape'em. — Nawet Veritaserum nie jest w stanie powstrzymać uśmieszku, który pojawia się na jego twarzy.

— A co myślałeś o tym, co łączyło Weasleya z Potterem?

— Nienawidziłem tego, że Potter wybrał go ponad mnie. — Niemal natychmiast chciał się kopnąć.

— Byłeś zazdrosny?

— Trochę. Tak. — Kopanie poszło w niepamięć, teraz tylko śmierć mogła go uratować.

— Byłeś zły, że Potter wolał się przyjaźnić z Weasleyem niż z tobą?

— Tak.

— Wystarczająco zły, by chcieć go zabić?

Draco rozważa przez chwilę pytanie.

— Nie.

— Nie? Dlaczego nie?

— Bo nie był wart mojego wysiłku.

— Nie był godzien twojej uwagi?

— Powinien nie być.

— Według nauk twojego ojca?

— Tak.

— Darzysz ojca duży szacunkiem, prawda?

— Oczywiście, największym.

— Wiele cię nauczył.

— Tak.

— A co z tego, co ci przekazał, było najważniejsze?

Draco zamyśla się i choć wspomnienia o ojcu są mgliste, jego przesłanie jest wyraźne.

— Lojalność w stosunku do rodziny?— odpowiada. — I zemsta na tych, którzy cię zdradzili.

— Czy wciąż wierzysz w zemstę?

Blondyn spogląda aurorowi w oczy i niemal uśmiecha się, słysząc tak absurdalne pytanie.

— Oczywiście.

*

Kiedy aportują się na zewnątrz barier ochronnych szpitala, zapada już zmrok i niewiele osób kręci wokół.

— Czy teraz są godziny odwiedzin? — pyta Hermiona, na co Harry wzrusza ramionami.

— Wątpię.

— Ale…

— Nie martw się tym — stwierdza, łapie ją za rękę i prowadzi w kierunku wejścia.

Skromny, zbudowany z cegły budynek na pierwszy rzut oka wygląda jak jeden z tych niskich, brzydkich, klockowatych biur, w którym zwykle roi się od mugolskich biznesmanów w średnim wieku, z wystającymi brzuchami i niemodnymi krawatami, popijających sobie paskudną kawę i odwalających jakąś bezwartościową papierkową robotę. Jednak, gdy wchodzą do środka, widzą lśniące czystością linoleum i korytarze ciągnące się w nieskończoność, a w powietrzu unosi się zapach środków dezynfekujących. Czarownica, siedząca za biurkiem w recepcji, bez słowa macha do Harry'ego, by przeszedł przez bramkę, ale Hermionie gestem każe się zatrzymać.

— Ona jest ze mną — mówi Harry. Czarownica przygryza wargę, po czym mruczy cicho coś, co pozwala jego przyjaciółce przejść. Hermiona wzdryga się, gdy przekracza bariery ochronne, czując potężną magię. Ma wrażenie, jakby przechodziła przez wodospad zimnej wody.

Rozgląda się wokół, najwyraźniej spięta, czy nawet przestraszona, ale mimo to zafascynowana. Na końcu bocznego korytarza miga jej zielona szata uzdrowiciela i czupryna rudych włosów, i zastanawia się, czy to przypadkiem nie jest Ginny, ale Harry ciągnie ją w całkowicie innym kierunku, ledwie rzuciwszy okiem w tamtą stronę. Hermiona bez słowa idzie za nim.

Prowadzi ją do dużej lśniącej windy. Wchodzą do środka i gdy Harry mówi: „Oddział Klątw Nieuleczalnych”, drzwi z cichym szumem zamykają się za nimi. Hermiona krzywi się, słysząc podane hasło.

Podróż jest krótka i bezproblemowa, a kiedy drzwi się rozsuwają, ich oczom ukazuje się kolejny, jasny korytarz wypełniony uzdrowicielami i magomedykami obojga płci. Harry kieruje ją na lewo, przechodząc obok pacjentów, którym z głów wyrastają drzewa, zzieleniałych i takich, którzy pieją jak koguty. W skrzydle panuje dziwna cyrkowa atmosfera i Hermiona ucieka myślami do Rona, który tutaj utknął. Rozgląda się w poszukiwaniu znajomej twarzy, ale widzi tylko łuski, pióra, czułki i nawet, co ciekawe, talerz satelitarny. Jednak nigdzie nie dostrzega przyjaciela.

Chwilę potem zauważa, że Harry najwyraźniej kieruje się prosto do zamkniętych drzwi na końcu korytarza i serce podchodzi jej do gardła. Chwyta go za rękaw, gdy ten sięga do klamki. Mężczyzna odwraca się do niej z nic niemówiącym wyrazem twarzy.

— Czy to jest coś zaraźliwego? — pyta Hemiona.

Harry marszczy brwi.

— Boisz się, że coś złapiesz?

— Oczywiście, że nie! — rzuca Hermiona, urażona pytaniem. — Po prostu chciałam wiedzieć, co mu jest?

— Zobaczysz — odpowiada Harry i odwraca się. Westchnąwszy ciężko, chwyta za klamkę, ale Hermiona ponownie łapie go za rękę. — Co znowu?

— Jeśli nie zaraża, to dlaczego ma osobny pokój?

Ma wrażenie, że przez moment w oczach Harry'ego pojawia się poczucie winy, ale już po chwili zastępuje je maska nic niemówiącej obojętności.

— Cóż, po pierwsze jest synem wysoko postawionego urzędnika Ministerstwa i, po drugie — dodaje gorzkim głosem — jest jednym z moich najbliższych przyjaciół, co czyni go jeszcze bardziej łakomym celem.

— Harry…

Jednak on odwraca się nagle i otwiera drzwi.

Kiedy Hermiona wchodzi za nim do pokoju, czuje kolejną falę ochronnej magii i stwierdza, że ktoś musiał dostosować barierę do jej magicznej sygnatury, nim zdążyła wrócić do domu. Zastanawia się, czy to Harry, czy Weasleyowie, ale zamyka drzwi, nie pytając.

Leżąca na łóżku postać jest nienaturalnie nieruchoma. Pierwsza myśl, jaka przychodzi jej do głowy to: To nie może być Ron, on nigdy nie jest w stanie usiedzieć choć chwilę w bezruchu, nie potrafiłby być tak cicho. Ale rude włosy, długi nos, piegi, to wszystko nie pozostawia wątpliwości. Pod Hermioną zaczynają uginać się kolana.

— Uszkodzenie pozaklęciowe — wyjaśnia Harry płytkim głosem. — Na akcji oberwał czymś, co, jestem pewien, było przeznaczone dla mnie.

— Jak długo?

— Dwa miesiące.

— Jakiekolwiek oznaki…?

— Nie, nic nie wskazuje na to, by miał wrócić do zdrowia. Ciągły brak zmian, oprócz wychudzenia, oczywiście.

Hermiona wydaje z siebie coś pomiędzy szlochem a jękiem, Harry zaś wygląda, jakby chciał się do niej przysunąć albo położyć jej rękę na ramieniu, ale nawet nie drgnie. Kobieta robi krok w stronę łóżka, potem kolejny i zdaje sobie sprawę, że przestaje widzieć wyraźnie przez napływające do oczu łzy. W końcu opada na krzesło, ustawione tuż przy brzegu posłania, i z ulgą zauważa spokojny, regularny oddech Rona. Zabawne, myśli. Zabawne, jak ktoś, kto na początku był dla mnie tak niemiły i wydawał się raczej marnym materiałem na przyjaciela, mógł stać się tak drogą mi osobą.

Czasem jest jej trudno przypomnieć sobie czasy, w których nie kochała Rona, bez względu na to, czy to była miłość do przyjaciela z dzieciństwa, nastoletnie zauroczenie, czy to, co teraz do niego czuje. Każda myśl o nim wywołuje w niej mieszaninę bólu i radości. Nigdy nie jest bardziej żywa, niż wtedy, gdy razem spędzają czas. Najczęściej się sprzeczają, ale taka przewidywalna nieprzewidywalność daje jej poczucie bezpieczeństwa. Nigdy nie zajmuje dużo czasu dojście do tego, jakie jest jego stanowisko, a wybuchowość Rona najwyraźniej podsyca coś w jej praktycznej do głębi duszy. Tylko tej jednej rzeczy nie jest w stanie wyjaśnić.

Zabawne, myśli, jak mogę w ogóle żywić tak głębokie uczucia do osoby, której nawet nie całowałam, nie dotykałam z uczuciem innym niż przyjacielskim. No dobrze, nie dotykałam go w ten sposób jawnie. Przesuwa rękę i chwyta dłoń Rona. Jego skóra wydaje się być dziwnie chłodna. Splata ich palce razem, przypominając sobie dotyk jego ogromnej łapy (często się z nim o to droczyła) chwytającej ją za dłoń, czy głaszczącej po włosach. Kiedyś biło od niego ciepło, zostawiając niemal piekący ślad po tych okazyjnych dotknięciach. I Hermiona się zastanawiała, czy może on… Ale nie, nic z tego. Nigdy.

Czuje jego puls, równomierny, ale słabszy niż powinien być, i jedyne, czego chce, to wtopić się w niego, połączyć w jedność. Krew z krwią, kość z kością. Oddałaby mu życie, gdyby tylko mogła. I tak przez jego połowę miał jej serce. Gdyby tylko zdawał sobie z tego sprawę…

— Ile czasu dają mu uzdrowiciele? — pyta, siląc się na rzeczowy ton, mimo łez spływających po policzkach.

— Nie wiedzą — odzywa się gdzieś za nią Harry. Czuje, że stoi blisko za jej plecami, spoglądając nad jej ramieniem, ale nie podchodzi bliżej. — Może tak pozostać już na zawsze, a przynajmniej do czasu, kiedy jego organizm nie zacznie odmawiać leków odżywczych.

— Czy on nas słyszy?

— Nie wiem.

— Reagował, kiedy do niego mówiłeś?

— Nie.

Hermiona zaczyna zastanawiać się, jak często Harry odwiedzał Rona, przesiadując na tym samym krześle — być może tak samo trzymając Rona za rękę. Sądząc po tym, że uzdrowiciele i pielęgniarki nawet nie mrugną okiem na jego widok, niewiele trzeba, by dojść do wniosku, że Harry był w szpitalu stałym bywalcem.

— Co się stało?

— Malfoy. — Pada odpowiedź, to jedno słowo jest przesączone wstrętem.

— Ale… — Hermiona odwraca się, by spojrzeć na przyjaciela.

— Odnaleźliśmy go — wyjaśnia. — I wtedy to zrobił.

— Jak?

Harry wzrusz ramionami.

— Nie mamy pewności. Jakaś nieznana klątwa. Uzdrowiciele i badacze starają się ją rozgryźć.

— Gdzie jest teraz Malfoy?

Harry waha się przez chwilę, milcząc.

— Mam nadzieję, że wylądował w Azkabanie, albo jeszcze gorzej — stwierdza Hermiona, czując jak zapala się w niej stara nienawiść. — I pomyśleć, że sądziłam… — Potrząsa głową i odwraca się z powrotem do Rona.

Harry opiera się o ścianę obok niej.

— Co sądziłaś?

— Nic, po prostu miałam głupie podejrzenia — stwierdza, znów kręcąc głową.

— Hermiono, z całym szacunkiem, w przeszłości czasami przychodziły ci do głowy jakieś szalone plany, ale ze wszystkich znanych mi ludzi, jesteś ostatnią osobą, która mogła wpaść na coś głupiego.

Przyjaciółka zerka na niego surowo, lecz nie może się powstrzymać od delikatnego uśmiechu, który po chwili jednak znika.

— No dobra, może nie głupie, ale bardzo naciągane.

— Mów.

Hermiona odwraca się ponownie i, niemal ze wstydem w oczach, zaczyna opowiadać: — Nawiedzała mnie po prostu dziwna myśl. Mieliśmy szpiega wśród śmierciożerców; nigdy nie poznałam jego, lub jej, imienia — jestem niemal pewna, że to był mężczyzna. Komunikował się z nami listownie, poprzez aportację korespondencji. Odkryliśmy, że to zmodyfikowane starożytne zaklęcie perskie, które w dzisiejszych czasach zostało zapomniane. W sumie, dzięki temu sami zaczęliśmy pracować nad własnym zaklęciem aportacyjnym — wyjaśnia z rozmarzeniem, po czym spogląda na Harry'ego i widząc jego coraz bardziej zamglony wzrok, zdaje sobie sprawę, że to chyba nie jest najodpowiedniejszy moment na naukowe dygresje. — Eee… No więc, otrzymywaliśmy listy dzięki aportacji. Były zakodowane tak, by trafiały bezpośrednio do nas. Zwykle były utrzymane w szorstkim tonie, jakby samo ich pisanie było dla autora czymś odrażającym, ale informacje były miażdżące i dzięki nim byliśmy w stanie spenetrować kilka kolejnych obozów śmierciożerców, a co za tym idzie, aresztować wiele osób. — Kobieta głaszcze kciukiem grzbiet ręki Rona, skupiając myśli. — W pewnym momencie coś musiało się stać. Listy zaczęły zawierać fałszywe informacje, to wyglądało na to, jakby celowo wprowadzano nas w pułapki. Otrzymaliśmy parę ciosów, zanim to zauważyliśmy. Jednak nie wszystkie zawierały kłamstwa. Nasi analitycy porównali parę listów: tych z prawdziwymi informacjami oraz tych z fałszywymi, i stwierdzili, że wszystkie są pisane na takim samym papierze, tym samym atramentem przez tę samą osobę, a do ich wysyłania używano tego samego zaklęcia. Jednak różniły się nieco słownictwem. Listy z fałszywymi informacjami były pisane trochę innym stylem.

— Ktoś wysyłał je na przynętę? — upewnia się Harry.

— Na to wyglądało. Krótko po tym w ogóle przestaliśmy dostawać listy z prawdziwymi informacjami, a po paru kolejnych fałszywych korespondencja całkowicie się urwała.

— Co się stało?

— Nie wiemy. — Hermiona potrząsa głową. — Podejrzewamy, że albo ktoś wykrył sposób, w jaki listy były przekazywane i je przechwytywał, albo nakrył zdrajcę i próbował wykorzystać tę możliwość dla własnych celów.

Harry wzrusza ramionami.

— I co to wszystko ma wspólnego z Malfoyem?

— Cóż… — Hermionę ponownie uderza niedorzeczność własnych domysłów i czuje, jak się rumieni ze wstydu. — Myślałam przez jakiś czas, że tym szpiegiem mógł być Malfoy.

Harry wpatruje się w nią w kompletnej ciszy, ale moment później zaczyna się powoli śmiać niskim, szorstkim głosem, który sprawia, że Hermiona się krzywi.

— Żartujesz sobie ze mnie?

— Nie — zaprzecza kobieta. — Nie żartuję.

Po chwili Harry się uspokaja.

— Co, na Merlina, się stało, że w ogóle wzięłaś taką opcję pod uwagę? Znałaś Malfoya… tak dobrze jak ja. Wiedziałaś, jakim jest dupkiem, jak bardzo ceni swojego ojca.

— Równie mocno cenił Snape'a — zauważa Hermiona.

— Tak, ale nie kosztem swojego ojca, prawej ręki Voldemorta.

— Jego ojciec wylądował w Azkabanie, gdy byliśmy w piątej klasie.

— I od tamtej pory Malfoy zrobił się jeszcze bardziej podły. Przecież to wiesz, Hermiono!

— Możliwie, że wiem — rzuca zniecierpliwiona — ale mam swoje powody.

Harry krzyżuje ręce na piesi.

— Dobra. Dawaj.

— Po pierwsze, listy zaczęły się krótko po tym, jak Lucjusz Malfoy został obdarzony pocałunkiem dementora i drugiej ucieczce z Azkabanu.

Harry marszczy brwi.

— To wtedy Malfoy zapadł się pod ziemię.

— Dokładnie.

— Jego ojciec umarł, służąc Voldemortowi. Dlaczego uważasz, że Malfoy mógł się od nich odwrócić?

— Może poczuł się zdradzony przez śmierciożerców?

— Przecież był jednym z nich!

— Nie wiemy tego z całą pewnością.

— Nieprawda — nie zgadza się z nią Harry niebezpiecznie niskim tonem. — Wiemy.

— Ty… Och — stwierdza Hermiona, przypomniawszy sobie, że Malfoy jest jednym z zatrzymanych przez Ministerstwo. Oczywiście, że go o to zapytali. — Jednak wciąż mógł być szpiegiem. Snape był. A ten szpieg wiedział dużo o ich planach i strategii.

— To nieprzekonujące — stwierdza. — To wszystko, co masz?

— Nie — rzuca Hermiona. — Oczywiście, że nie. Po drugie, większość informacji, które otrzymywaliśmy, dotyczyła aktywności śmierciożerców na południu Anglii. Posiadłość Malfoyów jest położona w Wiltshire.

— Hermiono, większość obozów śmierciożerców jest położona na południu, więc to całkiem normalne, że większość ich działań skupia się właśnie tam.

— Tak, ale kiedy prześledziliśmy to wszystko na mapie, posiadłość Malfoyów znalazła się niemal na środku.

— Śmierciożercy używali jej jako kwatery głównej, więc także nikogo nie powinno dziwić, że większość napadów miała miejsce dookoła. To nie znaczy, że szpieg tam mieszkał.

— Po trzecie — kontynuuje, ignorując go — te wiadomości w pewien sposób przypominały mi Malfoya.

— Co masz na myśli?

Hermiona marszczy brwi i kręci głową.

— Trudno to wyjaśnić. Coś w zastosowanych wyrażeniach przypominało mi to, jak mówił.

— Szpieg pisał do was o szlamach i zdrajcach krwi? — szydzi Harry.

W chwilach takich jak ta, Hermiona jest wdzięczna Merlinowi za to, że przez lata pracy w swoim zawodzie, jak i kontaktów z Harrym i Ronem, jej silna wola stała się wręcz stalowa.

— Nie — stwierdza spokojnie. — Nic takiego nie miało miejsca. Jednak w pewien sposób wskazywały, że autor czuł się lepszy od adresata, mimo to wciąż przepełniał go strach.

— Arogancki, lecz tchórzliwy — zamyśla się Harry. — To całkiem jak Malfoy.

— Po czwarte — odzywa się, powstrzymując się od odpowiedzi na jego komentarze — listy były zawsze podpisane tak zamaszyście, po malfoyowsku.

Harry prycha.

— Tylko nie mów, że się podpisywał nazwiskiem?

— Oczywiście, że nie — odpowiada Hermiona, poddając się ostatecznie i spoglądając na niego gniewnie. — Wszystkie listy były zaszyfrowane, oprócz końcówki, która była napisana raczej absurdalnie wyrafinowanym pismem.

— Jakim imieniem podpisywał się szpieg?

— Bez imienia — odpowiada. — Tylko zakończenie. Za każdym razem listy kończyły się po prostu, ŕ demain.

— Jak?

— Demain.

— Demon? O, to z całą pewnością pasuje do Malfoya.

Hermiona wzdycha.

— Nie, demain to po francusku, i oznacza jutro.

Harry robi się niemal biały.

*

W pokoju rozlega się pukanie, a w następnej sekundzie otwierają się drzwi i przez szparę wsadza głowę uzdrowicielka Weasley.

— Skończył pan już?

Auror marszcząc brwi, przygląda się Draco, lecz w jego spojrzeniu nie ma wrogości, jedynie kalkulacja.

— Tak — odzywa się w końcu. — Sądzę, że jak na razie wystarczy.

Uzdrowicielka wchodzi, a za nią pojawia się dwóch pielęgniarzy. Mężczyźni, sprawiający wrażenie dużych i silnych, stają przy drzwiach i czekają na jej wezwanie. Weasley z werwą podchodzi do Draco i kiedy auror ustępuje jej miejsca, chwyta blondyna zdumiewająco mocno za podbródek i przyświeca w każde oko końcem różdżki.

— Veritaserum powinno utrzymać swe działanie jeszcze przynajmniej przez następną godzinę, tak więc mamy dużo czasu.

Draco mruga otumaniony. Eliksir sprawia, że czuje się, jakby był głęboko pod wodą, skąd widzi światło, ale nie jest w stanie wyrwać się na powierzchnię. Wszystko wokół wydaje się dziać w zwolnionym tempie.

— Myślałem, że Veritaserum działa krócej — dziwi się.

Na twarzy uzdrowicielki pojawia się uśmieszek, jednak to auror odpowiada.

— Weasley dała ci dzisiaj trochę większą dawkę. Środek ostrożności.

— Co masz na myśli, mówiąc: „środek ostrożności”? — pyta. — Co się dzieje?

Tym razem odzywa się uzdrowicielka.

— Tutaj już nic więcej nie możemy dla ciebie zrobić, więc przenosimy cię do pilnie strzeżonego oddziału w św. Mungu.

— Co? — Ogarnia go panika. — Kiedy?

Uzdrowicielka uśmiecha się wolno, szczerze i całkowicie przerażająco.

— Teraz.

Koniec rozdziału jedenastego

*

Nadzieja - pierzaste stworzenie -

Mości się w duszy na grzędzie -

Śpiewa piosenkę bez słów -

I zawsze śpiewać będzie -

~ przełożyła Ludmiła Marjańska

87



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
AA Cor Celatum 1 9 2
BIOLOGIA MOLEKULARNA W.7 - 17.11, Różne Spr(1)(4)
Sequel Cor Celatum Daybreaker Świt
Prequel Cor Celatum Jutro
Dhammacakkapavattana Sutta o wprawieniu w ruch koła dhammySN 56.11, Kanon pali -TEKST (różne zbiory
Różne warianty niedoskonałej konkurencji na rynku jednego do (11)
Duggata Sutta o popadnięciu w cięzkie czasy SN 15.11, Kanon pali -TEKST (różne zbiory)
11.jony, AGH różne, chemia wykłady
ustawa o ochronie informacji niejawnych [Dz.U.99.11.95], Licencja Pracownika Ochrony-Różne dokumenty
11(1), hist - drobne, różne
AA Twinkle, różne
11.O ZAWODACH RODZICÓW, wiersze dla dzieci, wiersze różnych autorów na różne okazje
Kevatta -nauka dla Kevatty DN 11, Kanon pali -TEKST (różne zbiory)
A TAK BYŁO NA PRAWDĘ 11 września, ● Różne Dokumenty
Bezpieczny przedszkolak scenariusze zajec[1], BreakingFree wszystko, studia, aa różne pomoce, scena
Wina - przepisy różne nr 11, { Winiarstwo - Browarnictwo - Gorzelnictwo }
11 i 12 MSP 2007, Na zajęcia - różne
Zarządzanie zagadnienia różne (11)

więcej podobnych podstron