Kazanie 1 - PRZEŚCIERADŁO
Wśród osób i rzeczy, które odegrały określoną rolę w męce Chrystusa i przemawiają po wszystkie czasy swoim znaczeniem, znalazły się jakby na obrzeżach Jezusowego cierpienia płótna i szaty, które niby niemi świadkowie mówią przez swoje milczenie, świadcząc o wartościach, za które Syn Boży nie zawahał się złożyć w ofierze swojego życia.
Na kilka godzin przed męką Ten, który już za chwilę miał dać przykład całkowitego oddania się i poświęcenia, pozostawił charakterystyczny znak. Oto notuje Ewangelista Jan: Jezus „wstał od wieczerzy i złożył szaty. A wziąwszy prześcieradło nim się przepasał. Potem nalał wody do miednicy. I zaczął umywać uczniom nogi i ocierać prześcieradłem, którym był przepasany”.
W Wieczerniku panowała cisza. Ale była to cisza pozorna. Apostołom zależało na rozstrzygnięciu: kto spośród nich jest większy, a kto mniejszy, aby wiadomą się stała hierarchia między nimi, i aby wreszcie jawnym było wyniesienie jednego nad drugiego. Aby sprowokować Mistrza do wypowiedzenia się w tej sprawie wywołali między sobą spór. Z początku prowadzony cichym szeptem, potem szeptem nieco głośniejszym, a gdy podnoszone głosy stały się za głośne i zbyt gwałtowne, a twarze kłócących się przybrały barwę ognia, a ruchy rąk już nie podkreślały wagi słów, lecz mówiły więcej o tym wszystkim, czego same słowa miotane wzburzeniem nie potrafiły wypowiedzieć, Jezus zabrał głos, a oni umilkli i słuchali. Kiedyś w podobnej sytuacji Jezus wskazał na dziecko mówiąc: „Kto bowiem jest najmniejszy wśród was wszystkich, ten jest wielki”. Teraz spokojnie wyjaśnia: „Wiecie, że władcy narodów uciskają je, a wielcy dają im odczuć swą władzę. Nie tak będzie u was. Lecz kto by miedzy wami chciał stać się wielkim, niech będzie waszym sługą. A kto by chciał być pierwszym między wami, niech będzie niewolnikiem waszym”. „Największy między wami niech będzie jak najmłodszy, a przełożony jak sługa”. Być może przypomniały im się słowa, w których stwierdził, że „Syn Człowieczy nie przyszedł, aby Mu służono, lecz aby służyć i dać swoje życie na okup za wielu”.
A więc ten, który przewodzi, musi być jak sługa, bo przewodzić znaczy usługiwać, rozkazywać znaczy pochylać przed innymi głowę. Chrystus posłuży się innym porównaniem, by jeszcze raz podkreślić swoje posłannictwo służebne. W sposób symboliczny spełni to, co o Nim powie św. Paweł: Jezus Chrystus „nie skorzystał ze sposobności, aby na równi być z Bogiem, lecz ogołocił samego siebie przyjąwszy postać sługi, stawszy się posłusznym aż do śmierci - i to śmierci krzyżowej. Dlatego też Bóg Go nad wszystko wywyższył i darował Mu imię ponad wszelkie imię, aby na imię Jezusa zgięło się każde kolano istot niebieskich i ziemskich, i podziemnych”.
Przeto „wstał od wieczerzy i złożył szaty. A wziąwszy prześcieradło nim się opasał”. Stanął przed nimi jak niewolnik wystawiony na sprzedaż. „Zaczął umywać uczniom nóg i ocierać prześcieradłem, którym był przepasany”, jak zaznaczył Ewangelista Jan. To była lekcja pokory, którą dał Apostołom, spierającym się między sobą o zaszczyty i godności, jakie powinny im przypaść w udziale. Idąc od jednego do drugiego Apostoła, z tą samą starannością umywał im nogi, a oni z rosnącym zakłopotaniem przyglądali się Jego zabiegom, które sami sprowokowali. Tylko Piotr odważył się na sprzeciw. Jezus usiłuje mu wyjaśnić, że nic nie rozumie, ale Piotr nie poddaje się zbyt łatwo: „Nie, nigdy mi nie będziesz nóg umywał”. A więc, Piotrze, niech chcesz mieć udziału ze Mną? Co to, to nie! „Panie, nie tylko nogi moje, ale i ręce i głowę!”.
Gdy skończył umywanie nóg kontynuował swoją lekcję dalej. „Czy rozumiecie, co wam uczyniłem? Wy mnie nazywacie Nauczycielem i Panem i dobrze mówicie, bo nim jestem. Jeżeli więc Ja, Pan i Nauczyciel, umyłem wam nogi, to i wyście powinni sobie nawzajem umywać nogi”.
Prześcieradło - zwykły kawałek płótna, którym Jezus się przepasał, stało się znakiem służby. Gdy gospodyni zabiera się do przygotowywania posiłku, ubiera fartuch. Gdy lekarz czy pielęgniarka przystępuje do posługi chorym, wkłada wcześniej białe okrycie. I w warsztacie pracy ubiera się odpowiedni strój do wykonywania określonych czynności, które służą drugiemu człowiekowi.
„Któż bowiem jest większy? Ten, kto siedzi za stołem, czy ten kto służy? Czyż nie ten, kto siedzi za stołem? Otóż Ja jestem pośród was, jak ten, kto służy” - mówi Jezus.
Sługą człowieka stał się Bóg - Jezus Chrystus. Służył ludziom, kiedy bez wytchnienia szedł od miejscowości do miejscowości, głosząc naukę o Królestwie Bożym, uzdrawiając chorych, karmiąc głodnych, wskrzeszając umarłych.
I tak jest do dzisiaj. Chrystus jest obecny pośród naszej codzienności w tabernakulach naszych kościołów jako więzień miłości, wrażliwy na każdą ludzką nędzę i gotowy służyć swoją pomocą.
Królestwo Boże to jest królestwo, w którym jeśli ktoś wyciąga do kogoś dłoń, to tylko jego przejaw wewnętrznej przyjaźni, życzliwości, miłości braterskiej i oddania. Jest to królestwo oddania się innym z taką wielką miłością i ufnością, z jaką oddał się Chrystus. On sam ustanowił charakter wzajemnych stosunków w swoim królestwie. Nie chciał mieć kłótni i sporów o pierwszeństwo w swoim królestwie.
Jeśli ktoś sądzi, że już umie żyć razem z innymi, niech zapyta siebie samego, czy jest zdolny do służenia innym, poddawania się im i uległości. W ten tylko sposób można żyć i zwyciężać w królestwie Chrystusowym. Dlatego właśnie Jezus przepasuje się prześcieradłem, klęka przy nogach swych uczniów, nieprzyzwyczajonych do tego rodzaju objawów zwierzchnictwa, i umywa im nogi.
Dzięki tej postawie Chrystusa służba przestała być hańbą a stała się zaszczytem. Przeto jako chrześcijanie powinniśmy rozumieć, że służyć to naśladować samego Chrystusa. On był świadomy, że jest „Nauczycielem i Panem”, objawił, że dana Mu jest wszelka władza w niebie i na ziemi, a mimo to nie zawahał się uklęknąć przed człowiekiem. „Służyć Bogu to królować” - powie św. Ambroży.
Drodzy bracia i siostry. Szczytne to powołanie służyć Bogu. Zwykliśmy odnosić to określenie do tych, których nasz Pan powołuje do szczególnej swej służby w kapłaństwie czy zakonie. Tymczasem do służby Bogu powołany jest każdy chrześcijanin.
Bóg jednak nie potrzebuje naszej służby dla siebie. Jeżeli nas, jako chrześcijan, powołuje do swej służby, to powołuje nas do służby człowiekowi. Mówiąc inaczej: mamy służyć Bogu w drugim człowieku. Przykład tej służby daje nam w swoim Synu, który przyszedł, „aby służyć i dać swoje życie na okup za wielu”. Który przyszedł, aby ludzie mieli życie i mieli je w obfitości. Dlatego właśnie trzeba nam nauczyć się patrzeć na naszą pracę i nasze powołanie przez pryzmat służby Bogu w człowieku.
Czy nie tak właśnie jako na służbę Bogu w człowieku - powinien patrzeć na swoją pracę lekarz czy pielęgniarka, dotykający ludzkiego cierpienia i bólu? Czy nie powinni traktować swojej posługi jako współpracy z Chrystusem uzdrawiającym?
Czy nie tak właśnie powinien patrzeć na spełnianie swojego zadania nauczyciel i wychowawca? Jako na współpracę z Jezusem nauczającym?
Czy nie tak powinien traktować swoje zadanie robotnik, rolnik, urzędnik, jako służbę Bogu w człowieku, który korzysta z ich pracy?
Czy nie tak wreszcie powinni patrzeć na swoje zadania pełniący funkcje, podejmujący decyzję na różnych szczeblach władzy?
Czy nie tak właśnie, jako na służbę Bogu w człowieku powinni patrzeć na swoje wysiłki rodzice, ochotnie współpracując z Bogiem w dziele przekazywania życia i służby życiu?
Piękny przykład podejścia do swoich zadań, jako do służby Bogu w drugim człowieku zostawił nam Sługa Boży kardynał Stefan Wyszyński. Pozbawiony możliwości pełnienia urzędów powierzonych mu przez Stolicę Apostolską, zanotował w swoich więziennych zapiskach: „Sprawuję swoje posłannictwo kapłańskie. Nędza moja nie przeszkadza mi - dla Bożego miłosierdzia - usłużyć ludziom dobrami, które świat ma najcenniejsze. Tak szedł Chrystus, wzgarda pospólstwa - aż po dzień dzisiejszy… Obszarpany, pobity, ubrudzony ulicznym błotem, opluwany. A jednak to On zbawił świat. I zbawił go, choć świat natrząsał się z Niego. Jak te dwie drogi idą blisko siebie. Nieudolność moją dźwiga łaska kapłaństwa, nieudolność Jezusa dźwiga Jego bóstwo. Niech świat się śmieje, byle dzieło zbawienia było wykonane”.
Istotnie świat dzisiaj się często śmieje już na sam dźwięk słowa „służba”. Zdarza się, że nawet ci, którzy zwą się ministrami (a „ministerium” w języku łacińskim znaczy „służba”), a więc niejako z urzędu zobowiązani są do tego, aby służyć, sprzeniewierzają się swojej misji. Dziś człowiek się emancypuje, chce być niezależny i wszystko czyni w tym kierunku, a jednak mówimy ciągle o usługach, a w krajach najbardziej rozwiniętych właśnie sektor usług stanowi coraz większy procent dochodu narodowego. A więc usługa za określoną cenę, czy to jeszcze usługa czy tylko źródło dochodu?
Tymczasem Chrystus nam przypomina, że nie przyszedł „aby Mu służono, lecz aby służyć i dać swoje życie na okup za wielu”. A więc Bóg chce być sługą - człowiek chce być Bogiem.
To samo zagrożenie dotyczy każdego z nas, bo wszyscy jesteśmy spadkobiercami skutków grzechu pierworodnego, który jest jakimś echem pierwszego sprzeciwu wobec Boga, jakim było szatańskie: „Nie będę służył”.
W polskiej tradycji pojęcie służby posiada chlubny wydźwięk. „Hetman jest sługą narodu” - powiada z godnością Stanisław Żółkiewski w poemacie Żeromskiego „Duma o hetmanie”. Służba ojczyźnie kojarzy się nam najczęściej z walką orężną i przelewem krwi. To jednak zawężone rozumienie zakresu tej służby. Józef Korzeniowski napisał:
„W moich oczach zasługą jest to jednakową
Czy kto pierś swą nadstawia czy pracuje głową
Urząd jest służbą kraju i darzy zaszczytem”.
Żyjemy w czasach, które nie sprzyjają rozwojowi ducha służby i w których poświęcanie się i bezinteresowność wywołują zwykle znaczące uśmiechy, stukanie się w czoło, czy kiwanie głową z politowaniem; nierzadko z towarzyszącym tym gestom komentarzem, że czasy Judymów i Siłaczek dawno minęły. Tymczasem jako uczniowie Chrystusa musimy mieć świadomość, że tak jak On mamy służyć i dawać swoje życie.
Służba kończy się jednak zawsze wtedy, kiedy człowiek zaczyna swoje funkcje spełniać dla interesu, powołując się przy tym na ważne racje. Przecież trzeba pomyśleć o swojej wygodzie, przecież trzeba coś mieć „w razie czego”, przecież trzeba jakoś zabezpieczyć starość. I tak zaczyna się służba, ale nie Bogu w człowieku, lecz mamonie. Tymczasem znowu staje przed nami Chrystus i przypomina: „Nie możecie służyć Bogu i mamonie”. Nie można dwom panom służyć, bo albo się wtedy jednego miłuje, a drugiego nienawidzi, albo z jednym się trzyma, a drugim gardzi.
Oto słowa pięknej anonimowej modlitwy:
„Bez kupieckich obliczeń, bez marzycielskich prognoz,
Bez myśli o awansie, bez przewidywania premii powiedzieć:
Chcę iść z Tobą, Panie, dokądkolwiek pójdziesz…
Powiedziałem: Przysięgam
To tak jakbym powiedział: kocham
Przyjmij mnie z tym kruchym słowem, Panie…
Niech w mojej twarzy - Twoją twarz zobaczę,
Niech w moich oczach - Twoje oczy, niech w moich słowach - Twoje słowa,
Niech w moich myślach - Twoje myśli, niech w moim sercu - Twoje serce.
Panie, chcę w Tobie ukryć się na wieczność,
Wstąp we mnie, napełnij jak puste naczynie,
W Tobie ginąc żyję”.
Jezus, zanim dokonał ostatecznego dzieła zbawienia na drzewie krzyża, zanim ustanowił w Wieczerniku testament swojej miłości i pozostał pod postaciami chleba i wina w Eucharystii, dał wyraz tej miłości. Słowa są już za słabe. Zostaje tylko przykład. Na przykładach uczymy się w życiu tego, co dobre i tego, co złe. Aby dziecko umiało zawiązać bucik, trzeba mu to pokazać. Nie wystarczy tłumaczenie. Aby umiało pisać, trzeba mu pokazać, jak się to robi. Tak jest z tysiącami drobiazgów. Dajemy przykład dopóty, dopóki dziecko nie powie: „Mamo, ja sama, ja sam”. W ten sposób do serca sączy się dobro, ale tą samą drogą sączy się też do serca zło. Przeklinanie, papierosy w ustach, ręka sięgająca po butelkę, kłamstwo, kradzież… każdy grzech potęguje zło.
Jezus przepasał się prześcieradłem i umywał uczniom nogi. Dał nam przykład miłości, która nie lęka się uklęknąć przed człowiekiem. Dał nam przykład, abyśmy i my tak czynili jak On, bo sługa nie może być większy od swego Pana, bo największy między nami powinien być jak służący, bo do najmniejszych należy Jego królestwo. Ale ten sam Chrystus oświadczył, że jeśli zastanie swoje sługi w postawie czuwania, sam się przepasze i każe im zasiąść do stołu a przechodząc będzie im usługiwał.
Staje więc przede mną dzisiaj Jezus przepasany prześcieradłem, aby dać przykład służby w miłości. Niech ten zwykły kawałek płótna, którym się Jezus przepasał, aby dać przykład służby i oddania się człowiekowi do końca, stanie się dla nas okazją do żalu za brak postawy służby Bogu i bliźnim oraz wezwaniem do codziennego przepasywania się i usługiwania Bogu w bliźnich naszych. Amen.
Kazanie 2 - BIAŁA SZATA
Skończyła się wieczerza paschalna z Apostołami. Jezus powiedział im wszystko, co miał do powiedzenia. Może czuli nawet zmęczenie i myśli kotłowały im się w głowach, a ludzka dociekliwość kazała być może stawiać wiele znaków zapytania, ale już nie mieli ochoty ani odwagi więcej pytać. Być może pozostały im w pamięci słowa Mistrza: „Gdy zaś przyjdzie On, Duch Prawdy, doprowadzi was do całej prawdy”. „Zaliczony został do złoczyńców”. „To, co jest napisane, musi się spełnić na Mnie” - powiedział, a uczniowie zareagowali po ludzku: „Panie, tu są dwa miecze”. „Wystarczy” - uciął krótko.
„I wyszli w stronę Góry Oliwnej”. Znane to miejsce miało stać się dla Niego pierwszym etapem cierpienia. Żarliwa modlitwa: „Ojcze, jeśli chcesz, zabierz ode Mnie ten kielich! Jednak nie moja wola, lecz Twoja niech się stanie!”. Nawet najbliżsi nie są w stanie mimo trzykrotnej zachęty dotrzymać Mu towarzystwa w tej godzinie trwogi. Został sam. Ale to miała być przecież godzina i moc ciemności. Zdradliwy pocałunek bolał szczególnie dotkliwie, ale i wtedy pozbierał swoje siły: „Powiedziałem wam, że Ja jestem. Jeśli więc Mnie szukacie, pozwólcie tym odejść!”.
Rozpoczęła się droga na ludzki sąd. Tam się okazało, kim On naprawdę jest. Gdzież indziej zresztą należałoby oczekiwać odpowiedzi na to pytanie? Ono też znajdzie się w centrum wszystkich przesłuchań Jezusa i powtórzy się we wszystkich obelgach. Wbrew prawu, jak to zresztą często bywa wśród ludzi, przesłuchanie zaczęło się już w nocy. Przecież ci, którzy stanowili prawa, mogli je swobodnie łamać, bez obawy ponoszenia konsekwencji. Pozory jednak należy zachować, więc wyrok zapadnie dopiero rankiem, choć jego wykonanie będzie jeszcze wymagać dodatkowych zabiegów u namiestnika cesarskiego.
„Zbluźnił. Na cóż nam jeszcze potrzeba świadków?” - powiedział najwyższy kapłan i rozdarł swoje szaty jako wyraz zgorszenia wobec grzechu bluźnierstwa. Nie mogli przecież spokojnie wysłuchać wyznania Jezusa: „Tak, Ja Nim (Mesjaszem) jestem”. Więc i wyrok wydaje się logiczną reakcją na usłyszane słowa: „Winien jest śmierci”.
Teraz poczuli się pewniej. Mogli legalnie okazać swoją dezaprobatę wobec więźnia i dać upust niskim instynktom, które jak cień towarzyszą człowiekowi od chwili grzechu w raju. Gdy zatem ślepa wściekłość wzięła górę nad resztkami rozsądku, siepacze arcykapłana, którzy dobrze znali się na krwawej robocie, otoczyli Jezusa i zaczęli się znęcać nad bezbronnym. Ewangelista Mateusz zanotuje: „Wówczas zaczęli pluć Mu w twarz i bić Go pięściami, a inni policzkowali Go i szydzili: Prorokuj nam, Mesjaszu, kto Cię uderzył?”. Św. Marek dodaje, że „zakrywali Mu twarz, policzkowali Go i mówili: Prorokuj! Także słudzy bili Go pięściami po twarzy”. Św. Łukasz nadmienia, że „wiele też innych obelg miotali przeciw Niemu”.
Spełniło się proroctwo o Słudze Jahwe, zapisane przez Izajasza na wiele wieków wcześniej. Nie miał już postawy ani urody, był już wzgardzony, opuszczony przez ludzi, opluwany, już sam jeden, Mąż, przed którym się twarz zakrywa i którego ma się za nic.
Żyjąca na przełomie XVIII i XIX wieku, zaliczona przez Jana Pawła II w poczet błogosławionych, wielka stygmatyczka Anna Katarzyna Emmerich, która miała łaskę oglądania w objawieniach mistycznych męki Pana Jezusa, daje o tym świadectwo. Jeszcze zanim została wyniesiona na ołtarze, świadectwo jej życia uwierzytelnił Ojciec Święty w dniu beatyfikacji Edyty Stein w Kolonii, gdy mówił: „Przypomnę jednak dzisiaj postać siostry Katarzyny Emmerich, która przez swoje szczególne powołanie mistyczne ukazywała wartość ofiary i współcierpienia z Ukrzyżowanym Panem”.
Opisując scenę naigrawania się z Jezusa, Siostra Katarzyna pisze: „Po wyjściu z trybunału zaczęli ci niegodziwcy w nowy, a głupi sposób znęcać się nad Zbawicielem. Wsadzali Mu na głowę coraz to nowe korony, plecione ze słomy lub łyka, najrozmaitszych kształtów i zaraz strącali Mu je z głowy, szydząc złośliwie. Tak np. mówili: Widzicie Syna Dawida w koronie Ojca swojego, albo: Patrzcie, ten więcej znaczy, jak Salomon, lub: To jest król, który sprawia gody swemu synowi! I tak wydrwiwali te wieczne prawdy, które głosił dla zbawienia ludzi wprost lub w porównaniach. Bili Go przy tym pięściami i kijami, trącali Nim na wszystkie strony i pluli nań. Wreszcie upletli jeszcze jedną koronę z grubej słomy pszenicznej, jaka tam w kraju rośnie; wsadzili Mu na głowę wysoką czapkę, podobną do naszej mitry biskupiej, na to włożyli ów wieniec ze słomy, zdarłszy zeń przedtem ową tkaną suknię. Stał więc cierpiący Jezus tylko w przepasce przez środek ciała i w szkaplerzu na piersiach i plecach; ale wnet zdarli i szkaplerz, i nie dali Mu już więcej. Teraz zarzucili Mu na barki stary, obdarty płaszcz, który z przodu nie okrywał nawet kolan; na szyję zaś założyli Mu długi łańcuch żelazny, spadający z ramion przez piersi jak stuła. Łańcuch zakończony był dwoma ciężkimi kolczastymi pierścieniami, które gdy Jezus szedł lub upadał, raniły Mu boleśnie kolana. Następnie skrępowali Mu na nowo ręce na piersiach, wetknęli w nie trzcinę i znów zaczęli plwać na Jego święte, skatowane oblicze. Cała głowa Jezusa, rozburzona broda, piersi i górna część tego płaszcza szyderczego obmazane były wszelkiego rodzaju plugastwami. Oczy przewiązali Mu jakimś łachem, po czym bili Go pięściami i kijami, wołając: Wielki proroku! Zgadnij, kto Cię uderzył? Lecz Jezus milczał, wzdychał tylko i modlił się w duchu za swych prześladowców. A oni zakamieniali w złości, tym więcej Go bili. Wreszcie tak skatowanego, oszpeconego i splugawionego powlekli na łańcuchu do tylnej Sali obrad; po drodze bili Go kijami i kopali nogami, wołając szyderczo: Naprzód z tym królem słomianym! Musimy pokazać Radzie, jaką to cześć wielką Mu oddaliśmy”. Tyle przejmujący opis błogosławionej Katarzyny Emmerich.
Moi drodzy. Zanim Jezus zawisł na drzewie krzyża, zanim ostatecznie dokonał dzieła odkupienia świata, udzielił nam kolejnej lekcji. Mógł powtórzyć za Hiobem: „A teraz jestem przedmiotem ich fraszek, brzydzą się, nie wstydzą się pluć mi w twarz”. Sprawdziły się bowiem słowa proroctwa Izajasza: „Podałem grzbiet mój bijącym i policzki moje rwącym mi brodę. Nie zasłoniłem mej twarzy przed zniewagami i opluciem”. Być może w duszy swojej Jezus powtarzał słowa skargi Psalmisty Pańskiego: „Wystawiłeś nas na wzgardę sąsiadom, na śmiech i urąganie naszego otoczenia. Uczyniłeś nas przedmiotem przysłowia wśród pogan, ludy potrząsają głową nad nami. Wciąż przede mną jest moja zniewaga i wstyd mi twarz okrywa, na głos miotającego obelgi i szyderstwa”.
„Bóg nie pozwoli z siebie szydzić” - napisał św. Paweł. Ale jest też prawdą, jak to ujął Prohaszka, że świat ciągle jest jeszcze pałacem Kajfasza, a Chrystus jest w nim ciągle przedmiotem zniewag i pohańbienia.
Moi drodzy. Jezus znieważony, okryty białym łachmanem, staje dzisiaj przed nami, aby nam przypomnieć prawdę o szacunku dla imienia Bożego, które znieważali Jego oprawcy, miotając obelgi przeciw Niemu, kiedy wyznał, że jest Synem Bożym. Na sądzie zostaniemy rozliczeni z szacunku dla dobrego imienia naszych bliźnich, a tym samym o szacunku dla samych siebie. Na straży szacunku dla imienia Bożego stoi przykazanie Dekalogu: „Nie będziesz brał imienia Pana, Boga twego nadaremno”. Ilekroć zatem, lekkomyślnie, z żartem lub ze złością miesza się w naszych ustach imię Boże, tylekroć stajemy pośród oprawców, plujących w twarz samego Boga.
Trzeba więc postawić sobie pytanie: Jak wypowiadamy imię Boga? Ile szacunku dla Boga kryje się choćby w zawołaniach: „Rany Boskie!, „Jezus, Maria!”, „Boże!”. A czy nie zdarzyło się nam zwracać do Boga z prośbą o to, aby zaszkodził nieprzyjaciołom naszym? Być może na zewnątrz panujemy nad wypowiadanym słowem, ale to przecież nie jest cała prawda o nas. Przecież to właśnie z wnętrza człowieka pochodzi całe zło - jak uczy Jezus w Ewangelii. „Wcale nie przysięgajcie - ani na niebo, bo jest tronem Bożym; ani na ziemię, bo jest podnóżkiem stóp Jego”. A ileż razy w sprawach błahych przywołujemy Boga na świadka, a może co gorsza kłamstwo potwierdzamy przysięgą? Czy możemy odnieść do siebie słowa Psalmisty, że jesteśmy ludźmi „o rękach nieskalanych i o czystym sercu, który nie skłonił swej duszy ku marnościom i nie przysięgał fałszywie”. Jaki ładunek prawdy kryje się w wypowiadanych przez nas słowach modlitwy Pańskiej: „Święć się imię Twoje”. Czy, co nie daj Boże, nie przeczyły temu nasze słowa i czyny nie tylko nie będące modlitwą, ale obelgą rzucaną w twarz samego Boga?
A przekleństwo i złorzeczenie? Trudne czasy bywają porą nasilania się patologii. Jakże często, w trudnościach właśnie, rodzi się chęć poskromienia naszych przeciwników na magicznej drodze przekleństw i złorzeczeń. Nagromadzona złość szuka ujścia w potoku soczystych wyzwisk, mających na celu poniżenie naszych nieprzyjaciół.
Polacy są znani z tego, że są gotowi przychylić nieba cudzoziemcowi, ale dla siebie są bezinteresownie nieżyczliwi. Wystarczy na chwilę znaleźć się w poczekalni przed gabinetem lekarskim, przysłuchać rozmowom towarzyskim czy przejść ulicą, by sobie przyswoić spory zapas przeklętniczego słownika polskiego, w którym mieści się nieraz cały ładunek złości, brudu i bluźnierstwa. A iluż ludzi wypowiada przekleństwa nieświadomie, nie kontrolując już siebie pod tym względem. Jakże często tej gniewnej mowie towarzyszy zaciskanie pięści w bezsilnym geście, wykrzywianie twarzy grymasem zawziętości lub pogardy dla drugich. Jakże często bezmyślność nasza sięga tak daleko, że przekleństw nie kierujemy bezpośrednio do ludzi, ale wypowiadamy je, ot tak, w powietrze, czy do szklanego ekranu. Zawsze jednak godzą one w Boga i jako takie odbite rykoszetem, ranią nas samych i stają się zaporą, która zamyka nam drogę do Chrystusowych błogosławieństw. Czy w takim wypadku człowiek nie jest podobny do ludzi z dziedzińca arcykapłana? „Błogosławcie więc, a nie złorzeczcie” - uczy Pismo Święte - dobrym słowem odpowiadajcie na przekleństwo - to jest droga do przemiany świata na lepsze.
Wanda Malczewska, polska kandydatka na ołtarze, upomniała kiedyś jednego ze służących swoich rodziców, że winien się liczyć ze słowami, bo zasmuca przez to obecnego przy nim Anioła Stróża. Przestroga poskutkowała, bo po jakimś czasie służący oświadczył: „Ja od czasu, jak mi panienka powiedziała, że każdy człowiek ma swojego Anioła Stróża, oduczyłem się kląć i brzydkich słów, a uczynku złego nigdy bym nie popełnił. I mówię panience, bardzo od tego czasu jestem wesoły i wszystko mi dobrze idzie”.
Rozważany dziś przez nas rodzaj cierpienia Jezusa uświadamia nam również prawdę o obowiązku poszanowania dobrego imienia naszego bliźniego, każdego człowieka.
Bóg powiedział: nie mów fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu swemu. A czy przedmiotem naszych rozmów często nie jest właśnie bliźni? Czy w naszych wypowiedziach o innych nie stawiamy się w roli sędziego, który wszystko wie, zawsze ma dowody, choćby zmyślone, i oczywiście zawsze ma rację. To ten inny jest winien, nigdy my. Plotki, obmowy, a może co gorsza oszczerstwa, to też plucie w twarz Chrystusowi, który za prawdę poszedł na krzyż.
Moi drodzy. Warto może dzisiaj zatrzymać się na chwilę i w ciszy swojego wnętrza dokonać rewizji, by dać sobie odpowiedź na pytanie: Czy to nie my właśnie, zarzucając biały płaszcz na ramiona naszych bliźnich, z szyderstwem, na pośmiewisko i hańbę, nie należymy do służby z dziedzińca arcykapłana i nie przykładamy ręki do hańby, jaką zgotowano Jezusowi?
Jest jeszcze jeden ważny wymiar dzisiejszej lekcji Jezusa. Oto Jezus przyjmując to straszne upokorzenie i cierpienie utożsamił się jakoś z tymi wszystkimi, którzy jak On poddawani są wyrokom fałszywych sądów i którzy jak On na własnej skórze doświadczają bólu hańby, miotanego przeciw nim przekleństwa, wzgardy, którzy stają się pośmiewiskiem, przedmiotem drwin. Jest w każdym człowieku głęboko zakorzenione pragnienie szacunku dla siebie samego.
W noweli Żeromskiego O żołnierzu tułaczu chłop maltretowany przez zbirów krzyczy: „Ludzie, szanujta mnie!”. Ten chłop krwawo walczył za ojczyznę. I teraz już nie chodzi mu o ból, jaki mu zadają, ale o szacunek, jakiego mu odmawiają.
A czy my mamy szacunek dla samych siebie? Być może zawsze upominamy się o swoje i zawsze szukamy swoich racji. I wydaje się, że mamy nawet do tego prawo. Ale może właśnie dzisiaj, patrząc na Jezusa cierpiącego zniewagi, postanowimy w milczeniu przyjmować wzgardę, jakiej doświadczamy od ludzi, którzy uwierzyli oszczerstwom. Odnajdziemy obraz znieważonego Jezusa w każdym sprawiedliwym człowieku, ale przede wszystkim w sobie i będziemy próbować znosić cierpliwie i z godnością te zniewagi, które dotykają nas samych. Francois Mouriac napisał: „Nie powinien istnieć na świecie ani jeden więzień, ani jeden męczennik czy skazaniec, winny lub niewinny, który nie odnalazłby w znieważonym Jezusie swojego własnego obrazu i własnego podobieństwa. Po męce Jezusa ludzie nie stali się mniej okrutni i nie było mniej krwi przelanej, ale ofiary podobnie się narodziły na obraz i podobieństwo Boże”. Chrystus bowiem, jak napisał św. Piotr „cierpiał za was i zostawił wam wzór, abyście szli za Nim i Jego śladami. On grzechu nie popełnił, a w Jego ustach nie było podstępu. On gdy Mu złorzeczono nie złorzeczył, gdy cierpiał nie groził, lecz oddawał się Temu, który sądzi sprawiedliwie. Krwią Jego zostaliście uzdrowieni”.
Niech ta biała szata, w którą odziano Jezusa na pośmiewisko i hańbę, uczyni czujnymi serca nasze, abyśmy przekleństwem czy złorzeczeństwem, kłamstwem czy obmową nie mnożyli razów żadnych Jezusowi, a przez szyderstwo i wzgardę nigdy nie deptali dobrego imienia naszych braci. Ale też niech da nam siłę, abyśmy umieli, jak On, przyjąć poniżenie, bo tylko w ten sposób możemy upodobnić się do naszego Mistrza. Amen.
Kazanie 3 - PŁASZCZ PURPUROWY
Zaczynał się kolejny dzień. Spieszyło się przywódcom ludu, suwerennym we własnym mniemaniu reprezentantom narodu, którzy jednak mogli tylko tyle, na ile zezwoliła władza zaborców. Trzeba więc było zapytać o zgodę cesarskiego namiestnika, aby pozwolił wykonać wyrok, a raczej wydał odrębny, państwowy. W ten sposób również władza państwowa została zmuszona do dania odpowiedzi na pytanie: „Kim jest Jezus?”. Potrzeba było Piłata, ażeby obok władzy religijnej państwo, obok Żydów również poganie zajęli stanowisko wobec Jezusa.
Zatem zaprowadzono Jezusa do Piłata. Ewangeliści zgodnie zaznaczają, że pierwsze pytanie, jakie postawił reprezentant władzy dotyczyło również władzy: „Czy Ty jesteś Królem Żydowskim?”. „Tak, jestem królem. Ja się na to narodziłem i na to przyszedłem na świat, aby dać świadectwo prawdzie. Każdy, kto jest z prawdy, słucha mojego głosu”. Niewiele zrozumiał z tego namiestnik cesarza. Postawił jeszcze retoryczne pytanie o prawdę, ale Jezus milczał. Na bezpodstawne oskarżenia najlepszą odpowiedzią było milczenie. Więc Piłat postanowił zaprezentować tłumowi króla. Ale ten nie miał już innego zdania, jak tylko to, które w międzyczasie narzuciła swoista propaganda na miarę tamtych możliwości. Odrzucił Chrystusa. „Winien jest śmierci” - brzmiał wyrok niezmiennie.
Jeszcze odezwał się głos rozsądku: żona - opowiadając mu swój sen - usiłuje powstrzymać męża przed przelewem krwi. Jeszcze zdawało się, że Piłat przekonany o niewinności Jezusa, czego znakiem miało się stać obmycie rąk, nie podda się presji religijnych przywódców ludu. Wykorzystuje jeszcze jedną sposobność: odsyła Jezusa do Heroda. Ale to już nic nie może zmienić. Nawet konfrontacja z pospolitym przestępcą wypadła negatywnie. Jakby tego było mało, idzie jeszcze krok dalej. Piłat każe Jezusa ubiczować. Teraz mogli zrobić z Jezusem co chcieli. Postanowili się jeszcze raz krwawo zabawić. Dowiedzieli się z przesłuchania, że jest królem. „Rozebrali Go z szat i narzucili na Niego płaszcz szkarłatny. Uplótłszy wieniec z ciernia włożyli Mu na głowę, a do prawej ręki dali Mu trzcinę. Potem przyklękali przed Nim i szydzili z Niego mówiąc: witaj, Królu Żydowski!”.
Błogosławiona Anna Emmerich tak przedstawia: „Przygotowawszy siedzenie, zdarli znowu ze zranionego ciała Jezusa wszystkie suknie, a narzucili Mu czerwony płaszcz żołnierski, podarty ze starości. Tu i ówdzie zwieszały się z płaszcza strzępy żółtych ozdób. Płaszcz ten leżał zwykle w kącie izdebki pachołków, a ubierano w niego zazwyczaj ubiczowanych złoczyńców, już to na szyderstwo, już to by osuszył krew spływającą z ran biczowanego. Nie zdołam powtórzyć, na jakie nikczemności wysilali się ci łotrzy, by naigrywać się z umęczonego Zbawiciela.
Wreszcie ujrzeli Go na własne oczy w chwale Jego poniżenia, w błazeńskim stroju żebraczego króla i radowali serca Jego śmiesznym widokiem, Jego tronem skleconym z kilku sękatych patyków, Jego berłem będącym spróchniałą trzciną, Jego czerwonym płaszczem zżartym przez mole, Jego diademem uwitym z kolców”.
„Jak wielu osłupiało na Jego widok - tak nieludzko został oszpecony Jego wygląd i postać Jego była niepodobna do ludzi”. „Wzgardzony i odepchnięty przez ludzi, mąż boleści, oswojony z cierpieniem, wzgardzony tak iż mieliśmy Go za nic. Lecz On dźwigał nasze boleści, a myśmy Go za skazańca uznali, chłostanego przez Boga i zdeptanego”.
„Nie znajduję w Nim winy” - potwierdził raz jeszcze Piłat wobec tłumu. Św. Jan relacjonuje krótko: „Jezus więc wyszedł na zewnątrz, w koronie cierniowej i płaszczu purpurowym. Piłat rzekł do nich: Oto Człowiek”.
„Oto Człowiek”. Człowiek, który po to przyszedł na świat, „aby dać świadectwo prawdzie”. Oto człowiek, który przyszedł, aby ludziom przywrócić naruszoną przez grzech godność, sam w tej godności został poniżony. W ten sposób mógł udzielić nam kolejnej lekcji, w której każe nam uświadomić sobie wielkość człowieka, której nie przekreśla nawet największe poniżenie jej przez innych, dla której On, Boży Syn, nie zawahał się pójść na krzyż.
W ten sposób purpurowy płaszcz, który miał posłużyć do wyszydzenia Jego godności królewskiej, stał się potwierdzeniem królewskiej godności człowieka. Człowiek przecież wyszedł z ręki Boga jako król stworzenia, jako jedyna istota zdolna do świadomej więzi z Bogiem samym.
W całym swoim nauczaniu Jezus dawał dowody, że przyszedł dla człowieka, aby przywrócić jego podobieństwo do Boga. Czyż nie świadczy o tym Jego nieustanne pochylanie się nad człowiekiem cierpiącym, odrzuconym przez ludzi, sponiewieranym i poniżonym w swej ludzkiej godności? Spójrzmy tylko na niektóre sceny z Ewangelii. Oto Zacheusz, człowiek znienawidzony przez ludzi, nagle po spotkaniu z Jezusem zmienia radykalnie swoje życie - „Dziś zbawienie stało się udziałem tego domu”. A do sparaliżowanego, którego wniesiono przed Jezusa, powiedział: „Odpuszczają ci się grzechy twoje”. Przypomnijmy sobie też przypowieść o synu marnotrawnym - „Trzeba się weselić i cieszyć z tego, że ten brat twój był umarły, a znów ożył; zaginął, a odnalazł się”. A grzeszna kobieta, na którą podnieśli już kamienie - „Kto z was jest bez grzechu niech pierwszy rzuci na nią kamień!”. A do kobiety: „Kobieto nikt cię nie potępił? Nikt, Panie. I Ja ciebie nie potępiam”. W tej odrzuconej przez ludzi istocie zobaczył człowieka. A Samarytanka z czytanej w trzecią niedzielę Wielkiego Postu Ewangelii? Ileż optymizmu kryje się w tej rozmowie z Jezusem. Poplątane życie, ale i dla tego życia bije źródło wody żywej, zdolnej przywrócić godność ludzką zdeptaną przez grzech.
Lekcja rozważanego dzisiaj cierpienia Chrystusa jest bardzo czytelna. Pierwsze światło godności człowieka płynie z raju. Bóg tchnął w jego nozdrza tchnienie życia, zarzewie nieśmiertelności. A więc człowiek wyszedł z ręki Boga. Ale kiedy ten, który powołany został do życia z miłości, tą miłością wzgardził, ulegając pokusie: Będziecie jako Bogowie. Bóg jednak nie przestał go szukać. Adamie „gdzie jesteś?” - pytał pierwszego człowieka. To szukanie człowieka przez Boga ciągnęło się przez całe dzieje zbawienia. Jak echo tego pierwszego pytania o człowieka brzmią słowa Janowej Ewangelii: „Tak Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał”. Dał Go po to, abyśmy mogli odzyskać utraconą przez grzech godność ludzką, godność Jego dziecka. Czy to nie wspaniała perspektywa, która każe nam za Psalmistą Pańskim wołać: „O Panie, nasze Boże, jak przedziwne Twe imię, czym jest człowiek, że o nim pamiętasz i czym - syn człowieczy, że się nim zajmujesz. Uczyniłeś go niewiele mniejszym od istot niebieskich, chwałą i czcią go uwieńczyłeś”. Co byśmy dali, aby móc zawsze wielbić tę miłującą ojcowską dłoń?
Niestety doświadczenie codzienne mówi nam, że jest w nas jakaś dziwna siła ciążenia ku temu, co niskie, co wstrętne, co nas degraduje nawet we własnych oczach. Nasz grzech sprawia, że nie zawsze możemy z radością wielbić Boga. Grzech jest jak noc, która nas wciąga, zagarnia i zamyka na to, co piękne, wzniosłe, cudowne. Doznajemy wtedy tak głębokiego smutku, że gaśnie w nas światło Boskiej godności, zaciera się kontur miłującej Boskiej dłoni. Jesteśmy bezsilni i pytamy: skąd zaczerpnąć światła i mocy?
Oto właśnie cierpiący poniżenie w swej Boskiej i ludzkiej godności Jezus przypomina nam, że i dla nas i za naszą godność przyjął to poniżenie. Że w Nim, w Synu Bożym, mamy obrońcę. Więc na Jego wołanie: „gdzie jesteś?”, odpowiadamy: „tu Ojcze”. „Zmiłuj się nade mną. Obmyj mnie zupełnie z mojej winy i oczyść mnie z grzechu mojego. Stwórz, o Boże, we mnie serce czyste. Przywróć mi radość z Twojego zbawienia”. Wyznajemy w pokorze i radości, że Ty jesteś naszym Ojcem, „który widzi w ukryciu”.
Moi drodzy. Pomyślmy dzisiaj o tym, co najbardziej poniża godność naszą, bo to przecież my sami jesteśmy w pierwszym rzędzie odpowiedzialni za szacunek dla samych siebie, za poszanowanie własnej godności. Każde nasze odejście od Boga, nawet to najmniejsze, stawia pod znakiem zapytania naszą godność. Ojciec Święty Jan Paweł II powiedział, że „nie można oddzielić człowieka od Boga bez pomniejszenia człowieka”. Dopiero, gdy umysłem swoim przylgniemy do Bożej prawdy, a wolę swoją poddamy Jego woli, możemy się radować, bo odnajdziemy rację swojego istnienia. „Ludzkość bez boskości - jak powiada Norwid - zdradza samą siebie”. Czy więc nie zdradzam najpierw w sobie tego, co boskie, a zarazem najbardziej ludzkie? Abyśmy to zrozumieli, Jezus przyjął największe poniżenie, wyśmiany, zdeptany w swej ludzkiej godności.
Lekcja Jezusa, jakiej nam dzisiaj udziela, ma także inny wymiar. Oto i my możemy stać się przyczyną poniżenia godności drugiego człowieka, którą, tak jak i naszą, potwierdził swoim cierpieniem Jezus. Ilekroć więc jesteśmy „powodem grzechu dla jednego z tych małych, którzy wierzą w Niego, temu byłoby lepiej, kamień młyński zawiesić u szyi i utopić go w głębi morza”.
W czasie jednej z audiencji Pius XI, rozmawiając z dziećmi, które przybyły do Wiecznego Miasta z pielgrzymką, zadał pytanie: „Powiedzcie mi, proszę, co się wam najbardziej podobało w czasie waszego pobytu w Rzymie?”. Dzieci niemal jednogłośnie orzekły: „Najbardziej podobały się nam tutejsze świątynie - ogromne bazyliki z pięknymi dekoracjami”. „Bardzo mnie to cieszy” - powiedział Ojciec Święty. A wziąwszy na ręce jedno z dzieci podniósł je wysoko w górę i powiedział: „A jednak widzicie, kochane dzieci, gdyby w tej chwili legły w gruzach wszystkie kościoły Rzymu, to Pan Jezus nie płakałby z bólu tak, jakby zapłakał, gdyby padła najpiękniejsza i najkosztowniejsza świątynia, jaką jest czysta dusza tego dzieciątka!”. A czy właśnie ta świątynia, jaką jest czysta dusza dziecka, nie bywa często burzona właśnie dlatego, że ktoś stał się powodem jego grzechu?
Jakże często można usłyszeć drwiące pytanie: co, boisz się? Patrzcie, jaki świętoszek!; dzisiaj wszyscy tak robią. I tak nawet dusza odporna na wpływy środowiska ulega fałszywym prorokom, wypowiadając wojnę swojej godności. A czy jeszcze pamiętamy z katechezy, że uczyliśmy się o grzechach cudzych? Czy nie mamy na sumieniu grzechów naszych bliźnich, którym pomogliśmy w grzechu, na których grzech milczeliśmy, których nie upominaliśmy widząc ich złe postępowanie, którym doradzaliśmy grzech jako rozwiązanie, których namówiliśmy do złego, których grzech usprawiedliwialiśmy, dla których staliśmy się powodem do grzechu i mamy w nim swój udział? To również stało się powodem cierpień Jezusa.
A jakie jest nasze spojrzenie na ludzi, którzy przez grzech podeptali swoją ludzką godność? Iluż takich zatacza się po naszych ulicach, ilu szuka ucieczki od rzeczywistości w narkotykach i wszelkiego rodzaju środkach odurzających. Ich już nie stać na to, aby życie swoje przeżywać po ludzku, chcą zapomnieć. Czy są przedmiotem naszej autentycznej braterskiej troski? Czy modlimy się, aby odzyskali to, co dla człowieka jest najważniejsze, jego ludzką godność, aby znowu zaczęli być ludźmi? A czy nas boli, że coraz częściej za normalne uznaje się - i to wśród ludzi wierzących - że czystość to zacofanie, że dziewictwo to średniowieczny przeżytek, że pornografia zdobywa sobie prawo obywatelstwa, a wszyscy, którzy się temu sprzeciwiają, uznawani są za mieszkańców ciemnogrodu? Czy nas to boli? A może sami popieramy takie redakcje kupując „brudne” czasopisma, oglądając niemoralne filmy, buszując po Internecie za treściami, które w żaden sposób nie dadzą się pogodzić z właściwie rozumianą godnością człowieka, bo czynią z niego przedmiot, który można dowolnie wykorzystać do zaspokojenia najniższych instynktów. I wszystko jest w porządku? Czy nie ubliża to naszej godności?
Ojciec Święty Paweł VI powiedział: „Czystość nie jest jarzmem, lecz wyzwoleniem; nie jest kompleksem niższości, ale elegancją i siłą ducha; nie jest źródłem niepokojów, skrupułów, lecz świadczy o dojrzałości i panowaniu nad sobą”.
Czy możemy do siebie odnieść, że człowiek to istota wstydząca się? Tak, poczucie wstydu to też miara naszej ludzkiej i chrześcijańskiej godności. I za to też Jezusa bito, okryto szkarłatnym łachmanem i uczyniono przedmiotem poniżenia.
Jezus stanął solidarnie po stronie tych wszystkich, którzy doświadczają bólu poniżenia w ich ludzkiej godności, których się depcze, którzy zostali pozbawieni należnego im szacunku, którzy bez własnej winy znaleźli się na marginesie życia. Być może zdarzyło się i nam spotkać ze wzgardą ze strony bliźnich, być może staliśmy się jak Chrystus „widowiskiem światu, aniołom i ludziom” i nad nami potrząsali głowami. Nie znaleźliśmy zrozumienia, ale staliśmy się igraszką. W takich chwilach musimy pamiętać, że Jezus przed nami doświadczył tego bólu. Więc przyjmiemy i to doświadczenie, aby w ciele swoim dopełnić braki udręk Chrystusa dla dobra Jego ciała, którym jest Kościół.
Moi drodzy. Można powiedzieć, że historia ludzka jest historią zmagań o godność człowieka. Człowiek musi się upominać, aby go traktowano jak człowieka. Dlatego Jan Paweł II powiedział, iż człowiek jest drogą Kościoła, tzn. że jego godność jest przedmiotem nieustannej jego troski. Natomiast Prymas Tysiąclecia, dziś Sługa Boży, stwierdził, że najważniejszy jest człowiek. Wszystko ma służyć człowiekowi, wszystko ma być na kolanach przed człowiekiem. Nawet ludzie ozdobieni władzą kapłańską, jak papież na Watykanie i biskup w swej katedrze, muszą uklęknąć przed człowiekiem i na znak czci Bożej dla człowieka nogi jego całować. To jest mowa Boga do ludzi. Dodajmy - to jest mowa Chrystusa do nas, dzisiaj!
Niech świadomość wielkiej godności, jaką każdy z nas noszących pierwiastek Bożego życia w sobie posiada, pobudzi nas do wdzięczności wobec Chrystusa. Przyjmując największe poniżenie, w podartym purpurowym płaszczu, z koroną cierniową na głowie, zaświadczył o wielkiej godności każdego człowieka, a równocześnie uświadamia nam, że czasem trzeba dla jej ratowania przyjąć oczyszczające poniżenie.
W sztuce Tołstoja pt. „Żywy trup” pewien człowiek na stanowisku, a żyjący i funkcjonujący w niesprawiedliwym ustroju, mówi tak: „Na moim stanowisku dane są tylko trzy drogi do wyboru: po pierwsze tkwić na tym stanowisku, zgarniać pieniądze, pomnażać to świństwo - to jest dla mnie ohyda; po drugie walczyć z tą ohydą - ale na to trzeba być bohaterem, a ja bohaterem nie jestem; po trzecie szukać zapomnienia w wódce”. I on wybiera to trzecie wyjście. My, patrząc dzisiaj na Chrystusa, który nie ma nawet siły, aby protestować przeciwko poniżeniu, jakie Go dotyka, prośmy Go abyśmy wtedy, gdy nas okryją łachmanem, odzieją w szaty wzgardy, będą deptać i poniżać, umieli zdobyć się na bohaterstwo. Właśnie dlatego, że jest człowiekiem i że to, co jest w nim do uratowania, to właśnie człowieczeństwo, dziecięctwo Boże, miłość Boża, której kolejną lekcję dał nam dzisiaj Chrystus odziany w szkarłatną szatę. Amen.
Kazanie 4 - CHUSTA WERONIKI
Dziedziniec Piłata. Oprawcy skończyli już szaleńczą zabawę ze Skazańcem. Wyczerpany do granic ostateczności nie musiał już długo czekać na wyrok. Piłat, ulegając presji tłumu, który posłużył się argumentem Cezara zawyrokował, by ich żądanie zostało spełnione. Uwolnił więc Barabasza, a Jezusa wydał na ukrzyżowanie. Ewangeliści: Mateusz i Marek zaznaczają, że zdjęli z Jezusa płaszcz szkarłatny i „włożyli na Niego własne Jego szaty”. Zabrali zatem Jezusa, a „On sam dźwigając krzyż wyszedł na miejsce zwane Miejscem Czaszki” - jak notuje św. Jan.
Zapewne przemarsz Jezusa z krzyżem na ramionach odbywał się według ustalonego przez tradycję i przepisy porządku. W przypadku Jezusa spotkały się ze sobą przepisy żydowskiego Talmudu i rzymskiego prawa. Talmud m.in. przewidywał, aby skazańca prowadzono na śmierć za dnia, tak aby każdy mógł go widzieć. Poprzedzać go powinien funkcjonariusz sądowy, którego zadaniem było obwieszczenie winy skazańca, która mogła też być wypisana na tabliczce. Według prawa rzymskiego natomiast na czele pochodu konno podążał setnik, który miał do dyspozycji oddział żołnierzy. On też miał za zadanie urzędowo stwierdzić śmierć skazanego.
Tak oto Jezus wychodził z miasta jako wyklęty. Jeszcze przed kilkoma dniami triumfalnie wkraczał do tego miasta, a teraz nie był już właściwie człowiekiem, ale obiektem wyjętym spod prawa, nędznym, zaledwie poruszającym się stworzeniem. Mimo to Ewangelista Łukasz notuje: „A szło za Nim mnóstwo ludu”. Nie sposób założyć, że ten tłum składał się jedynie z żądnych zemsty prześladowców, że byli tam tylko chciwi wrażeń gapie, bo oto ten sam Ewangelista zaznacza, że w tłumie tym znalazły się kobiety, „które zawodziły i płakały nad Nim”.
Była to zatem swoista procesja, której zapowiedź można odnaleźć w Izajaszowym proroctwie: „Dlatego w nagrodę przydzielę Mu tłumy, i posiądzie możnych jako zdobycz, za to, że Siebie na śmierć ofiarował i policzony został pomiędzy przestępców”.
W pewnym momencie wyczerpanie daje znać o sobie, Jezus upada pod ciężarem krzyża. Coś trzeba zrobić, aby doszedł żywy na miejsce stracenia. Zatrzymali więc niejakiego Szymona z Cyreny i przymusili, aby niósł krzyż Jego. W tłumie kroczącym za Jezusem na Kalwarię tradycja wspomina również Jego Matkę. Do spotkania miało dojść w dramatycznym momencie pierwszego upadku. Wiedziona naturalnym odruchem matki Maryja zbliżyła się wtedy ku swojemu Synowi, zapewne chcąc Mu pomóc, choć nic nie mogła uczynić. Wszystko skończyło się na wymianie spojrzeń, ale i ono stanowiło w takiej chwili wielkie pokrzepienie dla śmiertelnie zmęczonego Jezusa. Ileż prawdy kryje się w słowach wypowiedzianych przez Prymasa Stefana Kardynała Wyszyńskiego, że „matka nigdy nie odchodzi od swojego dziecka, ani od jego kołyski, ani spod jego krzyża, ani od jego grobu”. Znajdują one swoje potwierdzenie w spotkaniu Jezusa z Matką.
Zapewne w tej niezwykłej procesji za Jezusem, którą wtedy jako Najwyższy Kapłan odprawiał po raz pierwszy, znalazło się także wielu, którzy słuchali Jego nauki, doświadczyli dobrodziejstwa uzdrowienia, patrzyli na cuda, które na ich oczach się dokonywały.
Spośród niewiast towarzyszących skazanemu Jezusowi, na pierwszy plan wysuwa się niewiasta imieniem Weronika. Jej imienia nie wymieniają Ewangeliści, ale przypomina ona ową mężną niewiastę, wychwalaną na kartach Pisma Świętego i porównywaną do pereł. Nawet nie znamy jej imienia. Tradycja nadała jej imię Weronika, co znaczy „prawdziwy obraz”, dla oblicza Chrystusa, które odbiło się na chuście, choć uczeni spierają się, że chodzi tu o przekręcenie imienia Berenike, czy Ferenike. Według apokryfu Akta Piłata, Weronika miała być ową kobietą cierpiącą na krwotok, którą Jezus cudownie uzdrowił.
Błogosławiona Anna Katarzyna Emmerich przedstawia tę scenę w taki oto sposób: „Gdy orszak mijał dom, wybiegła z niego naprzeciw okazała, słuszna matrona. Była to Serafia, żona Syracha, jednego z członków Wielkiej Rady, której dzisiejszy uczynek miłosierny miał zjednać imię Weronika, od słowa vera icon. Wybiegła na ulice z chustą przewieszoną przez ramię. Pachołkowie idący na przedzie chcieli ją odpędzić, ale na próżno. Miłość ku Jezusowi i litość wezbrały w sercu Serafii, zapomniała o wszystkim i gwałtem zaczęła się przeciskać przez motłoch, żołnierzy i siepaczów. Docisnąwszy się do Jezusa, upadła przed Nim na kolana, podniosła rozpostartą do połowy chustę i rzekła błagalnie: Pozwól mi otrzeć oblicze Pana mego. Zamiast odpowiedzieć, ujął Jezus chustę lewą ręką, przycisną ją dłonią do krwawego oblicza, przesunął nią po twarzy ku prawej ręce i, zwinąwszy chustę obiema rękami, oddał ją w podziękę Serafii; ta ucałowała ją, wsunęła pod płaszcz i wstała z ziemi. Trwało to wszystko zaledwie dwie minuty”. Według relacji Siostry Anny Katarzyny dopiero po powrocie do domu zauważyła odbite na chuście oblicze Chrystusa, a upadłszy na kolana miała zawołać: „Teraz już opuszczę wszystko, kiedy Pan raczył mi zostawić tak cenną pamiątkę”.
Według tej samej relacji była to ta sama chusta, którą kilka dni wcześniej rozpostarła na drodze pod nogi Zbawiciela, podczas triumfalnego Jego wjazdu do Jerozolimy. Zgodnie z pobożnym przeświadczeniem, ta właśnie chusta znajduje się w Bazylice św. Piotra w Rzymie, a tamtejsi kanonicy w niektóre święta ukazują ją uroczyście ludowi z balkonu i udzielają nią błogosławieństwa.
Warto przy tym dodać, że polski królewicz, Władysław, syn Zygmunta III Wazy, który pragnął ujrzeć tę chustę z bliska i wziąć ją do ręki, dostąpił tego szczęścia. W tym celu, a był to rok 1624, został specjalnie mianowany kanonikiem kapituły watykańskiej, po czym udzielił chustą błogosławieństwa. Tak oto przez chustę Weroniki, która na swój sposób uczestniczyła w Jego cierpieniu, Jezus pragnie nam udzielić kolejnej lekcji.
Moi drodzy. Być może Weronika wiele razy powtarzała słowa Psalmu: „O Tobie mówi serce moje. Szukam o Panie Twojego oblicza; swego oblicza nie zakrywaj przede mną”. Zapewne nie myślała wtedy, że Bóg w taki sposób spełni tę prośbę. Być może myślała podobnie jak Filip proszący Pana: „Panie, pokaż nam Ojca, a to nam wystarczy”. I usłyszała podobną odpowiedź: „Kto Mnie zobaczył, zobaczył także i Ojca”. Wydaje się, że ta kobieta, która z pewnością nie oddawała się rozmyślaniom teologicznym czy filozoficznym, dostrzegła w Chrystusie Boga oczyma serca - On bowiem, według słów Apostoła Pawła „jest obrazem Boga niewidzialnego - Pierworodnym wobec każdego stworzenia”. Czymże jest nawet najdokładniej odbite oblicze ziemskiej twarzy Chrystusa, wobec rzeczywistości Jego Bóstwa i chwały. I pomyśleć, że rzeczywiście oblicze Boga odbija się w człowieku, ale też że człowiek może ten obraz w sobie zniszczyć na różne sposoby. „Wchodzę w twarze ludzi jak w pieczarę - napisał Roman Brandstaetter - ale w ich twarzach nie ma Boga - ciemna jest twarz mojego brata”. Może więc trzeba zapłakać nad sobą, popatrzeć w lustro własnego sumienia i szukać odpowiedzi na pytanie o oblicze Boże we mnie.
Chusta Weroniki posłużyła cierpiącemu Jezusowi do udzielenia nam kolejnej lekcji. Nadał czynowi hebrajskiej kobiety wymowę szczególnie czytelną zwłaszcza w naszych czasach. Dzisiaj bowiem zapomina się o miłości, której na imię miłosierdzie, a tylko taka miłość rzeźbi na ludzkiej twarzy Boże rysy. Według Księgi Przysłów „błogosławiony, czyj wzrok miłosierny”, bo miłosierny wzrok, dostrzegający ludzkie potrzeby, pozwala spojrzeć na ludzkie sprawy oczami Boga. Jakże aktualnie w tym kontekście brzmią słowa Jana Pawła II wypowiedziane w czasie ostatniej pielgrzymki do Ojczyzny, że potrzeba nam wyobraźni miłosierdzia. Wciąż słyszymy to przejmujące wezwanie: „Bądźcie świadkami miłosierdzia”.
Nie wiemy, czy Weronika była w grupie tych osób, które słuchały zapowiedzi Jezusa o sądzie ostatecznym. To wtedy wyraźnie określił, że sąd ten będzie sądem z miłości, która realizuje się przez świadczenie miłosierdzia. A więc głodnych nakarmić, spragnionym dać napoju, nagim odzienie, głodnym pokarm, chorym pociechę, podróżnym schronienie. W każdym razie to ona odczytała doskonale sens nowego przykazania miłości, które każe się pochylić nad człowiekiem, nawet nad wrogiem, zwłaszcza wtedy, gdy jego sytuacja woła o miłosierdzie. To ona miała szczęście nie tylko pomóc jednemu z tych małych, z którymi utożsamił się Chrystus, obiecując za każdy najdrobniejszy gest, jak choćby podanie kubka wody, nagrodę, ale mogła pomóc samemu Chrystusowi. Nie uczynił tego żaden z Apostołów, którym jeszcze w przeddzień Jezus umywał nogi i pouczał, że i oni tak powinni czynić. Nie uczynił tego Piotr, który jeszcze dzień wcześniej zapewniał o swojej odwadze a potem stchórzył przed służącą. Ale zrobiła to kobieta, która odważyła się na złamanie prawa zabraniającego pomocy skazańcom, bo słusznie uznała, że nie ma żadnego prawa ponad miłość.
Ileż razy w swoim nauczaniu i działalności Jezus dawał przykład, że tak właśnie należy czynić. Jakże szybko zapomnieli o tym ci, którzy mogli zaspokoić swój głód dzięki rozmnożeniu przez Niego chleba. Nie było także tych, których oczy i uszy otwierał, którym przywracał władzę w rękach i nogach, oczyszczał z trądu, zachwycał swoją nauką. Być może szli w tej procesji, ale nie znalazł się wśród nich odważny, któryby przyjętą naukę zamienił w czyn. Tylko jedna Weronika, z własnej i nieprzymuszonej woli, zdobyła się na gest dobroci, a Jezus jej pokazał, że każdy taki gest to nowy snop Bożego światła, odkrywający piękno oblicza Bożego w duszy ludzkiej.
Moi drodzy. Trzeba nam uświadomić sobie, że Chrystus i dzisiaj chodzi naszymi drogami. Jakże często są to krzyżowe drogi ludzi, którzy z różnych powodów mają spoconą i zakurzoną twarz, którą trzeba obetrzeć, są wyczerpani z głodu i pragnienia, które trzeba zaspokoić, są źle ubrani lub dosłownie nadzy i czekają na odzienie, są chorzy i w więzieniu, którzy czekają na odwiedziny, podróżują i potrzebują schronienia. Krzyżowe drogi ludzi, którzy trwają w niewiedzy, i których trzeba pouczyć, którzy wątpią a takim trzeba dobrej rady, są strapieni i którym potrzeba pocieszenia, są skrzywdzeni przez los. Wszyscy oni, choć nieraz tego nie mówią, czekają na chustę Weroniki, która otarłaby ich twarz i przywróciła tej twarzy Boże i ludzkie rysy. Czekają na gest miłosierdzia z naszej strony. Czy go otrzymują?
A może wciąż myślimy, że miłosierdzie trzeba by zinstytucjonalizować. Jakże potrzebni byliby jacyś technicy, instruktorzy rozdzielający miłosierdzie w myśl naukowych procedur. Może nawet bylibyśmy gotowi dać coś na kształcenie takich kadr. A tymczasem doświadczenie poucza, że nawet najdoskonalej zorganizowana opieka społeczna nie załatwi sprawy. Bo świetnie funkcjonujące instytucje charytatywne, choćby w krajach bogatego Zachodu nie zdołały zlikwidować z ulic miast widoku żebrzących, wyciągających rękę, spoglądających z oczekiwaniem na spożywających zarobiony przecież przez siebie chleb. Wiedział o tym Chrystus, gdy przypominał: „Ubogich zawsze macie u siebie”. Śp. ks. prałat Paweł Śliwa, profesor metafizyki w WSD w Tarnowie, mawiał do kleryków, że lepiej dać dziesięciu oszustom, niż zamknąć serce przed jednym, który jest w prawdziwej potrzebie, a niczym zewnętrznym od oszustów się nie różnił. I to jest prawda, bo zaniedbanie czynu miłosierdzia wobec drugiego człowieka to zaniedbanie samego Chrystusa, który utożsamił się z każdym człowiekiem, a szczególnie z człowiekiem potrzebującym.
Nie zawsze chodzi o to, aby dać komuś coś, to często za mało i to nie załatwia sprawy. Trzeba dawać siebie, tak jak uczynił to Chrystus, jak czyniło to tylu Jego wiernych naśladowców, choćby św. Albert Chmielowski, który nie przestaje nam przypominać, że „trzeba być dobrym jak chleb, z którego każdy może ukroić ile tylko zechce i nasycić się”. To ten sam Adam Chmielowski, który malowanie swojego obrazu Ecce homo dokończył w krakowskiej ogrzewalni jako przyjaciel ubogich wyrzutków społeczeństwa. I naszym czasom dał Bóg Weronikę - w osobie Matki Teresy z Kalkuty, ocierającą twarz Jezusa w człowieku biednym. Powiedziała ona: „Dotykając biedaka, dotykamy w rzeczywistości Chrystusa. W biednym jest głodny Chrystus, którego karmimy, jest nagi Chrystus, którego odziewamy, jest Chrystus bezdomny, któremu dajemy schronienie. Jeżeli Chrystus powiedział, że dla Boga jesteśmy ważniejsi od trawy, ptaków i kwiatów na ziemi. Jeżeli więc tyle troski okazuje o te rzeczy, to o ileż bardziej zależy Mu na tym, aby żył w nas”.
Być może nie stać nas na dawanie rzeczy cennych, bo ich sami nie mamy. Prawdą jest jednak, że im więcej człowiek ma, tym rzadziej daje. A przecież w tym wszystkim nie chodzi o ilość i cenę, ale o jakość. Czy pamiętamy o słowach Chrystusa, który nie pochwalił tych, którzy wiele dawali, ale ową ubogą wdowę, która dała wszystko co miała, całe swe utrzymanie? Musimy więc dzisiaj pytać również i o to, czy nie jesteśmy skąpi, czy dając dajemy chętnie, i nie wie nasza prawica, co czyni lewica? Czy mamy świadomość, że z tego właśnie będzie nas sądził Chrystus, dziś sponiewierany, o nieludzkiej twarzy, odrzucony, może i trudny do rozpoznania? Często właśnie pod tą powłoką kryje się Jego prawdziwe oblicze, które pragnie odbić na chuście naszej duszy.
Ale dzisiejsza lekcja Jezusa ma też inny wymiar. Oto Chrystus przyjął z wdzięcznością gest Weroniki, nagradzając ten czyn odbiciem swego oblicza na chuście. W jakiejś mierze każdy z nas jest skazany na drugich i nawet to, że żyjemy zależy niejednokrotnie od dobrej czy złej woli naszych bliźnich. Doświadczamy na co dzień dobrodziejstwa od drugich, mniejszych czy większych gestów dobroci naszych sióstr i braci nie oczekujących na podziękowanie. Jak przyjmujemy dobro, które ktoś inny chce nam wyświadczyć? Czy czasem nie patrzymy złym okiem na to, że ktoś chce być dobry? Czy nie powinniśmy brać przykładu z Chrystusa, który w milczeniu przyjmuje gest dobroci, ale nie pozostawia go bez nagrody. Być może i nasz bliźni, dając, nie czeka na nagrodę, bo kieruje się wskazaniem natchnionego słowa, że więcej szczęścia jest w dawaniu aniżeli w braniu i chce w ten sposób odwzorowywać Boże oblicze w swojej duszy? Czy mu to ułatwiamy? A może czujemy się dotknięci, że ktoś nam zaoferował swą pomoc, szukamy podtekstów, dopytujemy się mniej czy bardziej wyraźnie o to, czego od nas chce? I to nie jest łatwe: przyjmować dobro ze świadomością, że ono ubogaca nie tylko mnie, ale i dającego, tak jak gest Weroniki, posłużył nie tylko Chrystusowi, ale przede wszystkim ją samą ubogacił.
Moi drodzy. Niech chusta Weroniki, która stała się symbolem otwarcia serca na biedę i cierpienie Chrystusa, a przez Chrystusa na biedę i cierpienie naszych bliźnich, każe nam dzisiaj modlić się słowami Matki Teresy: „Czy potrzebujesz moich rąk, Panie, aby dzisiejszy dzień poświęcić na pomoc chorym i ubogim, którzy jej wypatrują? Panie, oto użyczam ci dziś moich rąk. Czy potrzebujesz moich nóg, Panie, by spędzić dzień odwiedzając tych, którzy potrzebują przyjaciół? Panie, oto zechciej dziś posłużyć się moimi nogami. Czy potrzebujesz mojego głosu, Panie, by spędzić dzień na rozmowie z tymi, którzy potrzebują Twoich słów miłości? Panie, oto dziś oddaję Ci mój głos. Czy potrzebujesz mojego serca, Panie, by spędzić dzień na okazaniu miłości każdemu bez wyjątku? Panie, oto oddaję Ci moje serce”.
Chrystus i dzisiaj pyta: „Kto mi obetrze pot z bladego czoła?”. Czy Weroniką stanę się ja, stojący z chustą w drzwiach kościoła? Amen.
Kazanie 5 - TUNIKA CAŁODZIANA
Jezus z krzyżem posuwał się naprzód. Każdy następny krok stawał się coraz trudniejszy. Słaniający się jak dziecko, które stawia pierwsze kroki, Jezus ponownie upada. To jeszcze nie wszystkie cierpienia. Na kalwaryjskiej drodze, jak rozważaliśmy tydzień temu, znalazły się także osoby współczujące - niewiasty, które - jak notują Ewangeliści - płakały nad Nim. On jednak nie dał się wytrącić z równowagi. Nie dziękuje im za współczucie, lecz napomina, zatroskany o ich zbawienie: „Córki Jerozolimskie, nie płaczcie nade Mną; płaczcie raczej nad sobą i nad waszymi dziećmi!”. Nie mogły zapewne zrozumieć Jezusa, który w takiej chwili jakby zapomina o sobie, a troszczy się o innych. On, zielone drzewo, a tak z Nim postąpiono. Cóż więc się stanie z drzewem suchym?
Miejsce stracenia zdawało się być w zasięgu ręki, ale wyczerpanie dało jeszcze raz znać o sobie. Jezus upadł po raz trzeci - „Robak, a nie człowiek”, który mógł w tym momencie powtarzać za Psalmistą „Przylgnęła do prochu dusza moja: przywróć mi życie! Podźwignij mnie, zgodnie z Twoim słowem!”.
Wreszcie stanęli na szczycie wzgórza. Ewangeliści nie wspominają o zdzieraniu szat z Jezusa. Zwyczaj rzymski nakazywał krzyżować skazańców zupełnie obnażonych, zaś kodeks żydowski przewidywał okrycie na biodrach i tak właśnie przedstawiają Chrystusa najdawniejsze wizerunki Ukrzyżowanego. Tak więc obnażono Jezusa, choć św. Mateusz wspomina jedynie, że „dali Mu pić wino zaprawione gorczycą. Skosztował, ale nie chciał pić”. Zrezygnował z tego odurzającego napoju, który miał złagodzić Jego cierpienie, jakby nie chciał utracić ani kropli z kielicha bólu, który dał Mu ojciec i wypić go do końca. Natomiast św. Jan podaje, że żołnierze „wzięli Jego szaty i podzielili na cztery części, dla każdego żołnierza po części; wzięli także tunikę. Tunika zaś nie byłą szyta, ale cała tkana od góry do dołu. Mówili więc między sobą: Nie rozdzierajmy jej, ale rzućmy o nią losy, do kogo ma należeć. Tak miały się wypełnić słowa Pisma: Podzielili między siebie szaty, a los rzucili o moją suknię. To właśnie uczynili żołnierze”.
Tak więc fakt dzielenia się szatami Chrystusa potwierdza tylko, że wcześniej zdarto je z Niego.
Błogosławiona Anna Katarzyna Emmerich tak napisała: „Przyprowadzonego Jezusa chwycili oprawcy między siebie i zaczęli niemiłosiernie odzierać z Niego suknie. Zerwali płaszcz okrywający Go, zdjęli pas, na którym ciągnęli Go na sznurach, i Jego własny, i ściągnęli zeń przez głowę wierzchnią suknię białą, wełnianą, z rozporem na piersiach, ściągniętym rzemykami. Zdjęli Mu także długą, wąską chustę z szyi, wreszcie wzięli się do brunatnej, nieszytej sukni, którą utkała Jezusowi Najświętsza Matka Jego. Zawadzała im przy tym jednak korona cierniowa, rozdzierając na nowo rany i ściągnęli Mu suknię przez pokrwawioną, poranioną głowę, klnąc i szydząc. I oto stał drżący Syn Człowieczy, pokryty krwią, guzami, sińcami, pręgami, ranami zaschłymi i otwartymi. Jego ramiona poszarpane były aż do samych kości”.
Warto w tym miejscu nadmienić, że chrześcijańska pobożność oddaje cześć licznym relikwiom szat Chrystusa, z których jedną z najbardziej znanych jest tunika z Trewiru, wystawiana na widok publiczny co dziesięć lat.
Jezus obnażony z szat udziela nam dzisiaj kolejnej lekcji. Oto pozbawiony nawet własnego odzienia, staje przed nami wyzuty ze wszystkiego. Rezygnuje nawet z tego, co było Jego ostatnią, materialną własnością. „Ogołocił samego siebie, przyjąwszy postać sługi”. „Dla nas stał się ubogim, aby nas ubóstwem swoim ubogacić”. Nie dysponował na ziemi żadnym bogactwem. Ubóstwem nacechowane było całe Jego życie. Już wtedy, gdy miał przyjść na świat „nie było dla nich miejsca w gospodzie”. Nie miał swojego domu - „Lisy mają nory i ptaki powietrzne - gniazda, lecz Syn Człowieczy nie ma miejsca, gdzie by głowę mógł oprzeć”. Od swoich uczniów żądał wyrzeczenia, jako jednoznacznego opowiedzenia się po Jego stronie: „Ktokolwiek przykłada rękę do pługa, a wstecz się ogląda, nie nadaje się do królestwa Bożego”. W swoim nauczaniu poszedł jeszcze dalej: „Kto kocha ojca lub matkę, bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godzien”. „Tak więc nikt z was, kto nie wyrzeka się wszystkiego, co posiada, nie może być moim uczniem”. A wtedy, gdy rozmawiał z bogatym młodzieńcem, który szukał doskonałości, ale nie miał odwagi pozbyć się tego, co posiadał? Jezus popatrzył na niego z miłością, ale tamten odszedł zasmucony. „Jak trudno bogatym wejść do królestwa Bożego. Łatwiej jest wielbłądowi przejść przez ucho igielne, niż bogatemu wejść do królestwa Bożego”. Ten sam Jezus w zamian za ubóstwo, polegające na wyrzeczeniu się rzeczy ziemskich obiecał wyraźnie inne ubóstwo, którego wielkość nie wyznacza stan bankowego konta, standart mieszkania czy marka samochodu, ale wewnętrzna wolność, otwierająca człowieka na wartości duchowe. „Błogosławieni ubodzy w duchu, albowiem do nich należy królestwo niebieskie”. „Sprawcie sobie trzosy, które nie niszczeją, skarb niewyczerpany w niebie”. „Każdy, kto dla mojego imienia opuści dom, braci lub siostry, ojca lub matkę, dzieci lub pole, stokroć tyle otrzyma i życie wieczne odziedziczy”.
Można więc powiedzieć, że pozbawienie Chrystusa Jego własnego odzienia było prostą konsekwencją Jego nauczania, jeszcze jednym potwierdzeniem nauki o wartości ubóstwa.
W kontekście rozważanego dziś cierpienia Chrystusa, wpatrzeni w Jego całkowite ogołocenie, nie możemy nie zapytać siebie samych o nasz stosunek do wartości ziemskich, doczesnych. Niewątpliwie zachowują one swoje znaczenie dla naszego życia, ale źle by się stało, jeśli stałyby się w naszym życiu wszechwładnym idolem. „Nie brak ludzi - stwierdza Sobór Watykański II - którzy skłaniają się do pewnego rodzaju bałwochwalstwa rzeczy doczesnych, stając się raczej ich niewolnikami, niż panami”. Czy nie należymy do nich? Być może nie posiadamy zbyt wielu rzeczy, ale czy nasze myśli i pragnienia, mimo iż do życia godnego nic nam nie brakuje, nie krążą wokół tego, co jeszcze chcielibyśmy mieć? A czy nasze przywiązanie do dóbr materialnych nie wyraża się w ten sposób, że za żadne skarby nie chcielibyśmy się niczego pozbyć z tego, co mamy, i nie ma mowy żebyśmy uszczuplili swój majątek. Czy zabieganie o rzeczy doczesne nie przysłania nam troski o wartości duchowe, ostatecznie przecież najważniejsze? „Szukacie Mnie nie dlatego, żeście widzieli znaki, ale dlatego, żeście jedli chleb do sytości”. Czy ta skarga Chrystusa nie odnosi się w jakiejś mierze i do nas?
Dlaczego idziemy za Chrystusem? Jakie są motywy naszego opowiadania się za Nim? Czy w sytuacji, gdyby przyszło wybierać między chlebem powszednim a Chrystusem, bylibyśmy zdolni do opowiedzenia się za Nim? „Jaką miarą mierzyć człowieka? - pytał Jan Paweł II polską młodzież podczas pierwszych odwiedzin Ojczyzny. Czy mierzyć go miarą rzeczy, które posiada, czy mierzyć go miarą wiedzy sprawdzaną przez liczne egzaminy, czy mierzyć go miarą sił fizycznych, którymi dysponuje? Nie! Człowieka należy mierzyć miarą serca, miarą sumienia otwartego ku Bogu”. „Cóż bowiem za korzyść stanowi dla człowieka zyskać świat cały, a swoją duszę utracić? Bo cóż może dać człowiek w zamian za swoją duszę?”. To na pozór retoryczne pytanie, na które każdy wierzący powinien dać jednoznaczną odpowiedź, w życiu niestety znajduje różne odpowiedzi. Jakże często mówimy tylko, że dusza jest najważniejsza, a w rzeczywistości hołdujemy przekonaniu, że najważniejszym okazuje się argument chleba. Właśnie ten argument czyni nas często niewolnikami, bo przestajemy być sobą i za grosze zaprzedajemy swoją godność, swoje sumienie, swoją wiarę, Chrystusa samego.
Moi drodzy. Żyjemy w świecie, w którym niestety liczy się raczej „mieć niż być”. Jest takie powiedzenie: „Jak cię widzą, tak cię piszą”. Jakoś dziwnie łatwo zapominać o swojej godności w kontakcie z ludźmi, którzy coś mogą. Nie pytamy, kim oni są, ważne że reklamę robi odpowiednio urządzone mieszkanie, samochód i nienaganny strój. Czy nie wyznajemy w ten sposób wyrażonej przez greckiego poetę Pindara zasady, że „pieniądz robi człowieka?”.
Być czy mieć? Co jest dla nas ważniejsze? Zwróćmy uwagę także na nasze myśli i pragnienia. Można nie mieć i równocześnie nie być ubogim, jeśli wyłącznie pragnienie posiadania zaprząta nasze myśli i jeśli wciąż się zastanawiamy, w jaki sposób posiąść to czy tamto.
W powieści Prusa pt. „Faraon” egipski kapłan wypowiada znamienne słowa: „Biada temu, kto dla rzeczy mijających jak obłoki, opuszcza wiekuiste”. Dużo wcześniej Chrystus wypowiada swoje „biada” pod adresem tych, którzy opływają we wszystko, a nie są bogaci przed Bogiem, bo nie da się służyć Bogu i mamonie. Oby do nas nie odniosły się słowa Chrystusa: „Patrz więc, żeby światło, które jest w tobie, nie było ciemnością”. „Przecież Ojciec niebieski wie, że tego wszystkiego potrzebujecie. Starajcie się naprzód o królestwo Boga i o Jego sprawiedliwość, a to wszystko będzie wam dodane”. „Nie ten bowiem - jak uczył Jan Paweł II - jest bogaty, kto posiada, lecz ten kto rozdaje”. Zaś Marian Brzozowski wypowiedział piękne zdanie: „Nic ludziom nie ukraść - to obowiązek. Lecz być całkowicie przez nich wziętym - to nieśmiertelna zasługa”.
Jak często pojawia się w naszych myślach pytanie: „A co nam to da?”. Chrystus przez całkowite ogołocenie przypomina nam dzisiaj, że człowiekowi można zabrać wszystko, ale nie można mu zabrać siebie samego. Tak naprawdę tylko siebie samego człowiek posiada i jeśli to posiadanie traci za cenę tak niską, jak posiadanie wartości przemijających, jest wtedy godny litości. „Ty bowiem mówisz - pisze św. Jan w Apokalipsie - jestem bogaty i wzbogaciłem się, i niczego mi nie potrzeba, a nie wiesz, że to ty jesteś nieszczęsny i godzien litości, i biedny, i ślepy, i nagi”. Oby to oskarżenie nie odnosiło się do nas. Obyśmy mogli za Apostołem stwierdzić: „Któż nas może odłączyć od miłości Chrystusowej? Utrapienie, ucisk czy prześladowanie, głód czy nagość, niebezpieczeństwo czy miecz? Ale we wszystkim tym odnosimy pełne zwycięstwo dzięki Temu, który nas umiłował”.
Lekcja rozważanego dzisiaj Chrystusowego cierpienia ma jeszcze także inny wymiar. Oto Jezusa pozbawiono szat, nawet tuniki. I ta musiała się znaleźć na ołtarzu ofiary. Nie wiemy, czy żołnierze losując „do kogo ma należeć”, byli świadomi, że jest to dar Matki Skazańca. Intuicyjnie jakby dochodzą do wniosku, że nie należy jej dzielić po sprawiedliwości na cztery części, ale zachować w całości. W ten sposób, choć zapewne bez użycia takiego argumentu, uszanowali pracę Matki Skazańca. Może to zbyt daleko idąca analogia, niemniej, nie pozbawiona swojej wymowy. Tunika całodziana przywodzi nam na myśl to wszystko, co otrzymaliśmy od naszych rodziców. Począwszy od pierwszego daru, jakim jest życie, poprzez tyle innych - mniej czy bardziej ważnych rzeczy aż do całkowitego poświęcenia swoich sił, dali nam bardzo wiele. To, kim jesteśmy, zależy w dużej mierze od tych niezliczonych przez nikogo okruchów miłości, które ofiarowywali nam od pierwszego momentu naszego życia i nie przestają tak czynić do końca swoich ziemskich dni, a i po drugiej stronie życia, jak ufamy, pozostają naszymi przyjaciółmi. To niewątpliwie najbardziej czysta miłość, jakiej człowiek może doświadczyć w swoim życiu. Znakiem zewnętrznym tej miłości, stała się w opisie męki Chrystusa tunika całodziana, dar Matki.
Moi drodzy. Dzisiaj trzeba nam pytać, w kontekście rozważanej sceny odarcia z szat, jaki jest nasz stosunek do tego, co otrzymujemy, otrzymaliśmy, od naszych rodziców. Czy zawsze to cenimy, czy może grymasem niezadowolenia sprawiamy im nieraz ból. A czy spełniamy podstawowy obowiązek modlitwy za pierwszych przecież naszych dobroczyńców? Niezależnie od tego, czy jeszcze żyją, czy też odeszli już po nagrodę do Pana.
Na straży szacunku i miłości do rodziców ziemskich Bóg postawił przykazanie: „Czcij ojca swego i matkę swoją” i z tym jedynym przykazaniem złączył błogosławieństwo, abyś długo żył i dobrze ci się powodziło na ziemi. Czcić, to określenie sposobu naszej postawy wobec rodziców. Ewangelia powiada, że Jezus „był im poddany i czynił postępy w mądrości, w latach i w łasce u Boga i u ludzi”. A jak to jest w naszym życiu? Może, kiedy się pojawiamy w domu po dłuższej nieobecności, nie tylko nie przykładamy ręki do żadnej pracy, nie pomagamy, ale staramy się być centrum, wokół którego powinno się w domu wszystko inne kręcić, i pozwalamy, aby nasza spracowana matka czy ojciec byli nam służącymi.
Swego czasu w satyrycznym czasopiśmie „Krokodyl” zamieszczono taki oto obrazek. Nastolatka, modnie ubrana, sięga do lodówki po półmisek z jedzeniem. Zza uchylonych drzwi przypatruje się matka i woła: „Popatrz ojciec, co za niespodzianka, nasza córka sama wzięła sobie jedzenie!”.
Czy nie należę do ludzi, którzy zawsze mówią tylko „daj”, „zrób”, „załatw”. Czy czasem nam się nie wydaje, że „do wyższych rzeczy jesteśmy stworzeni”, co jest źródłem postawy objawiającej się w ciągłym żądaniu od drugich, od rodziców, od wychowawców, przełożonych, byle tylko nie od siebie.
Czy trzeba się dziwić takim postawom młodych? I tak, i nie! Czego oczekiwać, jeśli nasz synek, nasza córeczka od najmłodszych lat zawsze wszystko musieli mieć i nic ich to nie kosztowało. Czy dzisiaj nie należy poważnie pytać o takie domy, w których nie obowiązywałoby modne dziś bezstresowe wychowanie, w których dzieci, oprócz niewątpliwie należnych im praw, miałyby od najmłodszych lat także pewien zakres obowiązków? Czy dzisiaj nie trzeba coraz poważniej pytać o takie szkoły, w których nauczyciele mają odwagę stawiać wysokie wymagania swoim uczniom, niezależnie od tego, czy się to uczniom podoba czy nie?
A czy wielu współczesnych rodziców nie dało sobie wmówić, lansowanej przez różne ośrodki sprytnie podsuwanej zasady, że w dziedzinie religijnej nie należy od dziecka wymagać, jak dorośnie to samo wybierze. Trzeba by być konsekwentnym i pozwolić dorosnąć dziecku, niech dopiero wtedy zdecyduje, czy kraść, zabijać, kłamać - to dobrze, czy źle? Może wtedy dopiero zdecyduje, czy zaakceptuje nas jako swoich rodziców, czy nie?
Tunika całodziana, to doskonały symbol całości. Wychowanie musi być integralne, spójne, zmierzać w jasno określonym kierunku, a dokonać się to może tylko przez konsekwencję w stawianiu wymagań i ich egzekwowaniu.
Oto w kontekście rozważanego dzisiaj cierpienia Chrystusa zapytajmy samych siebie o nasz stosunek do dóbr ziemskich, ale i nasz stosunek do dóbr jakie stały się naszym udziałem za pośrednictwem rodziców, i o nasze podejście do problemu wychowania od którego zależy los obu tych wartości. Niech tunika cała tkana, która posłużyła nam za punkt odniesienia w naszym rozważaniu stanie się dla nas dzisiaj pobudką do refleksji, którą przy rozważaniu stacji dziesiątej zapisał Sergiusz Riabinin: „Pomyśl, gdyby obnażyć się z szat..., z szat twych stanowisk, godności, teatralnych gestów, różnych udawań. Gdyby to wszystko wyrzucić w kąt - jakim byś był?”. Czy ktoś by wtedy powiedział: „Ecce Homo” - „Oto Człowiek”, czy raczej by sądzili: „To przecież zero, kompletne nic, oklejone tandetą!”. Myślmy o tym często, zwłaszcza przed obnażonym Panem Jezusem. Amen.
Kazanie 6 - CAŁUN
Żołnierze pośpiesznie wykonywali swoje czynności. Ukrzyżowali Jezusa pośród dwóch łotrów. „Tak wypełniło się słowo Pisma: W poczet złoczyńców został policzony”. Cierpienia wiszącego na krzyżu Chrystusa wzmogło upalne słońce. Trzy godziny konania były długie jak wieczność. Ale i w tych godzinach Jezus nie przestał nauczać. I te trzy godziny w planach Bożej Opatrzności były potrzebne, aby był czas na dopełnienie, na wyrażenie ostatniej woli.
Wprawdzie całe nauczanie Jezusa jest nieocenionym testamentem dla wszystkich wierzących, ale słowa wypowiedziane z wysokości krzyża, z tej swoistej ambony, mają wagę szczególną. To jeszcze jedno potwierdzenie prawdy, którą głosił, to końcowe streszczenie tego wszystkiego, co było sensem całego nauczania, to jeszcze jedno świadectwo, pieczęć podpisana resztkami krwi, która jeszcze pozostała, nie wylana do końca podczas torturowania.
„Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą co czynią”. Jezus przyszedł, aby przebaczyć. Przyszedł, aby tyle razy zrywane przymierze z Bogiem zawrzeć na nowo. To przymierze nie mogło się już zadowolić krwią zwierząt ofiarnych. Tu była potrzebna krew jedynego Bożego Syna, bo tylko za jej cenę można było odkupić człowieka. Aby nie było żadnej wątpliwości, wypowiada słowa przebaczenia. To słowa skierowane nie tylko do wykonujących wyrok żołnierzy, ale także do nas wszystkich, wszak „On się obarczył naszym cierpieniem. On dźwigał nasze boleści”. Jakby wcześniej mało było szyderstw podczas procesu, znaleźli się jeszcze i tacy, którzy dali upust swoim instynktom i nawet wtedy, gdy było już prawie pewne, że skazany nie opuści krzyża, drwią z Niego zadając dodatkowy ból: „Innych wybawiał, niechże teraz siebie wybawi, jeśli On jest Mesjaszem, Wybrańcem Bożym”. Tak jak na dziedzińcu arcykapłana i w pretorium Piłata zniósł i to szyderstwo. Wiedział przecież, że gdyby chciał, mógłby otrzymać dwanaście hufców anielskich, powalić wrogów, objawić swoją potęgę. Ale właśnie wtedy chciał udowodnić, że „moc w słabości się doskonali”, że Bóg wybiera to co słabe w oczach świata i wzgardzone, aby pysznych poniżyć. I wtedy właśnie dotknął swoją mocą tego łotra, który dzielił Jego los: „Jezu, wspomnij na mnie, gdy przyjdziesz do swego królestwa” - prosił Go skazaniec. A On zapewnił: „Zaprawdę powiadam ci: dziś będziesz ze Mną w raju”. Wystarczył akt wiary, jeden moment na skruchę, aby to wszystko co sprowadziło hańbę i śmierć na przestępcę unicestwić, puścić w niepamięć, bo Bóg przebacza inaczej niż czynią to ludzie. To nie tylko słowo obietnicy, ale to słowo, które ma moc sprawczą.
W godzinie agonii nie zabrakło i tych, którzy byli przyjaźni Jezusowi. Pod krzyżem stanęli: Jego Matka i umiłowany uczeń. I właśnie wtedy, gdy niejako potrzebował człowieka, któremu mógłby powierzyć całe dzieło zbawcze, rodzący się Kościół, zwrócił się do Matki: „Niewiasto, oto Syn Twój”. Jana, reprezentującego pod krzyżem wspólnotę zbawionych, czyni wykonawcą testamentu: „Oto Matka twoja” i Jan ten testament wypełnia. Powiada Ewangelista, że „wziął Ją do siebie”. I tak czyni przez wieki Kościół, mając u siebie Matkę, która towarzyszy mu w realizacji powierzonej przez Chrystusa misji zbawiania człowieka.
Nie brakło na krzyżu również słów skargi, tak po ludzku oczywistej, gdy człowiek niemal zdesperowany woła: „Boże mój, Boże mój, czemuś Mnie opuścił?”. To oparcie dla tych wszystkich, którzy na drogach życia dotknięci są cierpieniem, którzy znajdując się - jak mówimy - na granicy wytrzymałości ludzkiej, nie znają już innej mowy, jak mowę skargi. Jakże analogicznie brzmią słowa naszego poety Ujejskiego, który, dzieląc trudne losy Ojczyzny, woła: „My już bez skargi nie znamy pieśni, wieniec cierniowy wrósł w naszą skroń”.
Znowu upłynęło sporo czasu, aż Jezus wypowiedział kolejne słowo: „Pragnę”. Znalazł się żołnierz, który zrozumiał te słowa i podał Mu gąbkę umoczoną w occie. Ale Jezus nie chciał pić. W tej chwili nie chodziło Mu już o zaspokojenie pragnienia fizycznego. To wyznanie potwierdzało wolę wypełnienia do końca Jego dzieła, że chce, że nie cofa się przed wypiciem kielicha cierpienia, że pragnie zbawienia świata, które usprawiedliwia Jego wejście w historię ludzką.
Teraz już mógł spokojnie stwierdzić, że wykonał dzieło, które Ojciec dał Mu do wykonania: „Wykonało się”. A skoro tak, to pozostaje tylko powierzyć się w ręce Ojca i tak zamknąć ostatni akt dramatu Golgoty: „Ojcze, w ręce Twoje powierzam ducha mojego”. Ewangeliści zaznaczają, że w tym momencie Jezus oddał ducha.
Opisane przez św. Mateusza wydarzenia, następujące bezpośrednio po zgonie Chrystusa, chyba rozwiały wątpliwości nawet Jego wrogów, że w tym wypadku chodziło o śmierć, wobec której niebo nie było obojętne. Już ten moment zrodził kolejnego wyznawcę Jezusa. Oto setnik wyznaje: „Prawdziwie, Ten był Synem Bożym”. Świadectwo o tyle ważne, że pochodzi od człowieka, który najprawdopodobniej wcześniej niewiele o Chrystusie wiedział. Na pewno z Nim nie chodził i nie patrzył na Jego cuda, ani nie słuchał Jego nauki. Wystarczyła lekcja krzyża, która jakby mocą kontrastu otwiera ludzkie serca na przyjęcie Boga.
Wydaje się, że trzeba jeszcze zwrócić uwagę na to, co Jezus powiedział językiem ciała już po swojej śmierci. Oto inaczej niż w wypadku pozostałych skazańców, przebito Jezusowi włócznią Jego bok i - jak zaznacza Ewangelista Jan - natychmiast wypłynęła krew i woda; krew posiadająca moc odkupieńczą i woda zdolna oczyścić i napoić. Słowo otwartego na krzyżu Serca Jezusa ma dla nas wymowę szczególną. Jezus umiłował nas do końca, aż po krzyż, aż po śmierć, i jeszcze po śmierci pozwolił sobie otworzyć serce, jakby chciał powiedzieć, że w tym sercu jest miejsce dla każdego, ale także, że czeka na nasze otwarte serca, serca gotowe przyjąć całe odkupieńcze Jego dzieło, Jego łaskę.
Pozostały już tylko formalności pogrzebowe. Trzeba było poprosić o ciało Skazańca, bo ono już nie należało do rodziny. Skazany pozbawiony był mówiąc współczesnym językiem, praw obywatelskich. Znaleźli się jednak ludzie, którym nie było obojętne, jak pochowają Jezusa i poprosili o Jego Ciało - a Piłat - jak zaznacza Ewangelia - wyraził zgodę. Więc zdjęto Ciało Jezusa, owinięto je w czyste płótno i złożono w grobie, w którym nikt jeszcze nie był pochowany. Tak oto kolejne płótno znalazło swoje miejsce na ziemskiej, ostatniej ziemskiej drodze Jezusa.
Błogosławiona Anna Katarzyna Emmerich wspomina o trzech płótnach. Jednym z nich miała być chusta, którą Maryja nosiła na szyi pod płaszczem i którą podłożono pod głowę Jezusa. Gdy nałożono wonnych ziół wokół szyi aż do policzków, Maryja miała owinąć tą chustą głowę i ramiona Jezusa. Drugim płótnem według błogosławionej miała być opaska, którą mężczyźni owinęli ciało Jezusa od dołu aż po pachy. „Wreszcie - pisze ona - położyli zwłoki Jezusa na wielkiej chuście, sześć łokci długiej, kupionej przez Józefa z Arymatei i zawinęli je w nią tak, że dwa końce zachodziły na piersi, jeden od nóg i drugi przez głowę, zaś dwa drugie końce owijały ciało w poprzek. Za łaską Bożą utworzyli święci mężowie przez przykładanie rąk wśród modłów trzy odbitki, a to z całej tylnej części i złożonych kawałków przedniej części. Odbitki te były od dawna przyczyną wielkich cudów. Oryginał uszkodzony już trochę, porozdzierany w niektórych miejscach, widziałam raz w posiadaniu chrześcijan, niekatolików, w Azji. Nazwę miasta zapomniałam; leży ono w jakimś wielkim kraju w pobliżu ziemi Świętych Trzech Królów. W widzeniach o tej chuście wmieszane były jakieś szczegóły o Turynie i Francji, o papieżu Klemensie I, i o cesarzu Tyberiuszu, który umarł pięć lat po ukrzyżowaniu Chrystusa; ale wyszło mi to wszystko z pamięci”.
Nie jest naszym zadaniem rozprawiać o autentyczności chusty, w którą owinięto ciało Jezusa. Dla nas niech właśnie ta chusta stanie się dzisiaj przedmiotem kolejnej lekcji, jakiej udziela nam Jezus, umierający na krzyżu i złożony w grobie.
A jest to najpierw lekcja umierania. Stefan Żeromski powiada: „Jedno jest złe na świecie - to śmierć”. Nie brak i takich, którzy śmierć wysławiają, jako skrzydła anielskie, kołyskę lepszego życia, czy błogie zaśnięcie. Wszystko jednak zależy od tego, jak się umiera.
Nie brak takich, którzy umierali z przekleństwem na ustach, ale i takich, którzy umierali z uśmiechem na ustach i - jak Suarez - wyznaniem: „Nie wiedziałem, że śmierć jest tak słodka”.
Dla nas, którzy uważamy się za wyznawców Jezusa, ważne jest pytanie: „Jak my patrzymy na śmierć?”.
Jak mówi Pismo Święte: „Postanowione ludziom raz umrzeć”. Nie unikniemy więc spotkania ze śmiercią. Nasze życie w wymiarze ziemskim musi mieć swój kres. Jak zaakceptować tę prawdę?
Żyjący w XX wieku teolog, Karl Rehner, mówił, że istota chrześcijańskiej ascezy sprowadza się do akceptacji faktu śmierci, do świadomego przyjęcia prawdy o śmierci i świadomego umierania z Chrystusem. Św. Paweł mówi zaś: „Z Chrystusem jestem przybity do krzyża”, a więc z Chrystusem chcę umierać, bo przybicie do krzyża oznacza niechybną śmierć. Pan Jezus pouczał, że każdy, kto chce za Nim iść, musi na co dzień brać Jego krzyż i naśladować Go, a więc z dnia na dzień umierać, czy raczej obumierać, jak ziarno pszenicy, które jeśli nie obumrze zostaje tylko samo, ale jeśli obumrze przynosi plon stokrotny. Można powiedzieć, że człowiek rodzi się po to, aby umrzeć. To paradoksalne stwierdzenie z perspektywy chrześcijańskiej nie jest jednak prawdą, bo gdy skończy się to, co widzialne, rozpoczyna się to, co niewidzialne. A więc w istocie nie kończy się życie, ale - jak wyznajemy w prefacji o zmarłych - zmienia się.
Zgoda na śmierć nie jest łatwa, a perspektywa śmierci napawa raczej smutkiem. To prawda, że są sytuacje, w których śmierć staje się wyzwoleniem z cierpienia - wtedy jeszcze trudniej zrozumieć, dlaczego człowiek pewny zbliżającej się śmierci, cierpiący nieraz straszliwie, woła o ratunek, o jeszcze jeden dzień, o jeszcze jedną godzinę życia. Ale oto w tę sytuację człowieka przychodzi ze swoją śmiercią Chrystus, który przyjmuje świadomie śmierć, aby ostatecznie ją zwyciężyć, aby konieczności umierania nadać nowego blasku, blasku życia.
Jakże w tym świetle wyglądają ci, którzy nadzieję swoją pokładają jedynie w tym, co widoczne dla oczu. Którzy wszystkie wartości sprowadzają do tego, co można zjeść i co jeszcze mieć. Sprowadzanie sensu swojego życia do takich wartości bardzo szybko wywołuje rozczarowanie, ale mimo to wydaje się, że coraz więcej wśród nas zwolenników takiej koncepcji życia. Mówił o tym Ojciec Święty Jan Paweł II we Florencji w 1986 r. „Coraz częściej można spotkać miejsca śmierci niewidoczne. Istnieją ludzie, którzy na zewnątrz nie różnią się od innych: studiują, pracują, oddają się rozrywkom, ale w ich wnętrzu panuje śmierć. Nie wiedzą, jaki cel życia, zastanawiają się czy ma ono jeszcze sens”. Czy owocem takiej właśnie filozofii nie jest w naszych czasach coraz głośniejsze wołanie o prawo do śmierci w momencie, kiedy człowiek poczuje się znużony życiem? Czy nie mamy tutaj do czynienia z tym, co Jan Paweł II nazwał „cywilizacją śmierci”? cóż powiedzieć o coraz silniejszym dążeniu do legalizacji już nie tylko aborcji, ale także eutanazji? Czy nasze czasy, które z dumą gloryfikują osiągnięcia ludzkiej myśli i techniki, a równocześnie godzą się na takie dążenia nie noszą na sobie piętna grzechu Kaina?
Podczas gdy „cywilizacja śmierci” zdaje się dominować trzeba z uporem przypominać, że „Bóg nie jest Bogiem umarłych, lecz żywych” i kto jak kto, Ali ci którzy Mu wierzą, muszą dawać temu świadectwo.
„Śmierci tak potrzeba się uczyć jak życia” - powiada Leopold Staff, ale zdanie to można odwrócić i nabierze ono wtedy jeszcze pełniejszego sensu: życia uczymy się najlepiej pamiętając o śmierci, wszak droga ku śmierci jest w istocie drogą ku pełni życia, jaką jest Bóg.
Moi drodzy. Rozważając o śmierci, stając w obliczu śmierci, człowiek chcąc nie chcąc stawia pytanie: kim był ten, który umarł? Ale to pytanie sprowadza się ostatecznie do pytania: kim jesteśmy? Co kryje się w naszych sercach? Od tego zależy wszystko, to będzie nasz testament, który pozostawimy tym, którzy przyjdą po nas.
O belgijskim kardynale D.J. Mercier, którego proces beatyfikacyjny jest w toku, opowiadają, że w chwili śmierci spłynęła z jego oka jedna wielka łza. A umierający kardynał ostatkiem sił wypowiadał słowa Psalmu: „Jeśli zachowasz pamięć o grzechu Panie, Panie któż się ostoi?”. A łza długo jeszcze błyszczała na policzku zmarłego, zanim wyschła. Może nie trzeba szukać aż tak daleko. W czasie pogrzebu arcybiskupa Jerzego Ablewicza homilię głosił kardynał Franciszek Macharski. Przed laty podzielił się swoim wspomnieniem z ostatnich odwiedzin u chorego arcybiskupa, krótko przed jego odejściem. Kardynał wspomniał, że na pożegnanie arcybiskup Jerzy nie powiedział ani jednego słowa, tylko z jego oka spłynęła łza. „Arcybiskupie Jerzy, to była twoja łza dla nas, abyśmy uświadomili sobie, że nieważne co mamy, ale kim jesteśmy”. Tak! Życie jest zbyt krótkie, by mogło być zbyt małe. I dlatego przy naszych zmarłych pytamy, kim byli? I to, kim jesteśmy, zostaje jako jedyna wartość po naszym odejściu.
Wiemy, że jesteśmy pielgrzymami. Ziarna naszego życia przesypują się jak ziarnka piasku w klepsydrze. Ile ich jeszcze zostało? Stajemy w tym świetle, które się tak łatwo dopala i gaśnie, i wyzbywamy się pychy, nienawiści, pragnień na wyrost, pożądań nigdy nienasyconych i prosimy: „Módlcie się z nami wszyscy - mądrzejsi o śmierć, obrońcy człowieka przed nim samym, głosicie niechętnie słuchanej dziś prawdy, uparci w wierności, bezinteresowni w służbie, cisi w krzywdzie, miłosierni w dochodzeniu sprawiedliwości, posiadający wszystko w ubóstwie - Błogosławieni... Módlcie się za nami, którzy jeszcze jesteśmy w drodze”.
Chusta, w którą owinięto Jezusowe Ciało, ma także inną wymowę. Oto przypomina nam ona o naszych obowiązkach względem zmarłych. Wśród uczynków miłosiernych co do ciała, wyliczamy i ten: „umarłych grzebać”. Zawsze w chrześcijaństwie otaczano szacunkiem ciała zmarłych, a u źródeł tego szacunku leży przekonanie, że ciało każdego człowieka przeznaczone jest na zmartwychwstanie, że to ciało, które było świątynią Bożą, zostanie przemienione i powołane do uczestnictwa w chwale Bożej.
Jednak nasze obowiązki względem zmarłych nie wyczerpują się w oddaniu im tego, co zwykliśmy nazywać ostatnią posługą. Wyznajemy bowiem, że wierzymy w świętych obcowanie, a z tego wynika obowiązek troski o wieczną radość dla tych, którzy są już po drugiej stronie życia. Jak zatem wygląda w naszym życiu ta troska? Bierzemy udział w pogrzebach. Jaki jest najczęstszy motyw naszego w nich uczestnictwa. Bo tak wypada, bo krewny, bo sąsiad, bo znajomy. Mężowie z Ewangelii, Józef i Nikodem, dają nam dzisiaj przykład troski o ciało zmarłego. Odstąpili grób, aby pogrzebać Jezusowe Ciało. Nie zaniedbali nic ze zwyczajów własnego narodu: namaścili je, owinęli w prześcieradło, i złożyli w grobie, oddając w ten sposób hołd Jezusowi, ale równocześnie dając świadectwo postawy, jakiej i nam potrzeba wobec umarłych.
Niech więc prześcieradło, w które owinięto Jezusa i złożono w grobie, nie tylko przypomina nam o niechybnej śmierci naszej, ale także uczy przeżywania życia w perspektywie tej najważniejszej czynności, jaką przyjdzie nam w życiu spełnić. Czynności, od której zależeć będzie nasze wieczne być albo nie być. Niech nas uwrażliwi na potrzeby tych, którzy stanęli już po drugiej stronie życia i uświadomi prawdę słów Pisma Świętego, że rzeczą sprawiedliwą jest modlić się za zmarłych, aby byli od swoich grzechów uwolnieni. Amen.
20