wistości nadrealistycznej — słoń — armata — grubasy to szczytowe wyobrażenie ciężaru... ale jakże maleńkie wobec lokomotywy. „I choć by przyszło 1000 atletów, i każdy zjadłby 1000 kotletów — to nie u-dźwigną”... Naiwne? Być może, ale właśnie utrzymane w poetyce dziecięcego rymu:
atleta...
zjadł kotleta...
A przecież najwyższa wartość tej bajeczki nie znajduje się w warstwie obrazów, ale dźwięków. Kariera lokomotywy w ogóle, nie tylko tej Tuwima, u dzieci płynęła stąd, że jest ona kapitalnie foniczna. O ileż bogatsza w skali swego języka od szczekania psa czy miauczenia kota. A więc gwizd... syk pary... stuk kół... cała skala narastania, natężenia, zagęszczania się dźwięków7; od pierwszych, przy rozruchu, powolnych, do coraz szybszych, często tliwsz-ychy aż wreszcie do rytmicznego stuku pociągu... Dzieci każdej szerokości geograficznej były bardziej zafascynowane pędzącym pociągiem niż jakimkolwiek stworem naturalnym. Mu-rzynięta z plemienia Dama w Afryce na widok pędzącego pociągu śpiewały ekstatyczną piosenkę. A znaleźć dla tych dźwięków słowa, z których każde syczy, stuka, gwiżdże?... Posłuchajmy i popatrzmy.
Już w pierwszej linijce — nie „parowóz”, nie „maszyna”, ale „lokomotywa”. Pięć sylab, a w każdej z trzech pierwszych — o. Trzy o, trzy koła; na początku wysokie l jak komin — i tylko mu na szczycie dorysować smugę dymu. Nie, ona stoi, pod parą, ona może się toczyć, ale nie pędzi, to za długi wyraz, ma dwa akcenty, które trzymają się jak hamulce. Zwróćmy jeszcze raz na nią uwagę, wymawiając powoli i roz-członkowując pierwsze trzy sylaby: lo-ko-mo... i teraz dwie następne, szybciej, z akcentem na ty jak syk pary. Stoi i sapie, dyszy i dmucha. „Stoi” z tym i na końcu z kropką jak kroplą oliwy. Potem — buch! — Uch! — Puf! — Uff!... Wystarczy przeczytać je po kolei i przenieść do każdego języka, wszędzie będą oznaczać stojącą pod parą lokomotywę; podobnie jak zespół: gwizd — świst — buch — w ruch. I wreszcie: ruszyła — maszyna — po szyyyynach,'każda z sylab pod akcentem wzdłu-żona, koła zaczynają się obracać „i kręci się, kręci się koło za kołem” — to wzrokowy i słuchowy ekwiwalent jazdy, to ę z ogonkiem, skręt w lewo, a potem o obracające się. Wreszcie pytania urywane, zdyszane, następujące po sobie monotonnie: „a dokąd... a dokąd... po torze... przez most...” Most jest krótki — maszyna jest już w pełnym biegu, coraz prędzej... przez góry, przez las. Słowa znaczące znikają, jest już tylko czysta muzyka pędzącego pociągu — tak to to... Ciężka, niezdarna maszyna nabiera lekkości, już nie sapie, ale pędzi, wyzbyta prawa ciążenia — „jak gdyby to była piłeczka, nie stal...” Mknie bez zatrzymywania się. Stacje, przystanki znajdują się poza wierszem. Zostawiamy lokomotywę
102