- Nie jest jeszcze za późno. Bije, choć słabo. Cała nasza praca poszła na marne; musimy zacząć od nowa. Nie mamy tu jednak młodego Artura; tym razem muszę pofatygować pana, mój przyjacielu.
Mówiąc to, grzebał w swojej walizce i wydobył z niej instrumenty do transfuzji; ja ściągnąłem już surdut i podwinąłem rękawy koszuli. Środek odurzający nie był w tym wypadku konieczny; niemożliwe było też wlanie go do ust Lucy. Tak więc rozpoczęliśmy operację, nie zwlekając ani chwili. Po pewnym czasie - nie wydawał mi się on bardzo krótki, gdyż to odciąganie krwi, choćby chętnie się ją oddawało, jest jednak strasznym uczuciem - Van Helsing uniósł palec w ostrzegawczym geście.
- Niech pan się teraz nie rusza - powiedział. - Boję się, że z postępującym powrotem sił wraca jej też świadomość, a to byłoby niebezpieczne, ach, jakże niebezpieczne. Ale zastosuję środki ostrożności. Wstrzyknę jej morfinę podskórnie.
Wykonał swój zamiar szybko i sprawnie. Efekt był nie najgorszy, gdyż głęboka zapaść niezauważalnie przeszła w narkotyczny sen. Z uczuciem osobistej satysfakcji patrzyłem, jak słaby cień rumieńców wkrada się na blade policzki i wargi. Nikt, kto tego nie doświadczył, nie może się domyślać, co to znaczy dać własnej krwi przepłynąć do żył ukochanej kobiety.
Profesor obserwował mnie krytycznym spojrzeniem.
- Wystarczy - powiedział.
- Już? - zdziwiłem się. - Od Artura wziął pan znacznie więcej krwi.
Uśmiechnął się na to smutno i powiedział:
- Tak, on jest jej ukochanym, jej narzeczonym. Pan ma jeszcze przed sobą pracę, wiele pracy, dla niej i dla innych. Wystarczy to, co pan dał. [...]
11 września. Dziś po południu poszedłem do Hillingham. Van Helsinga zastałem tryskającego humorem, a Lucy w zdecydowanie lepszym stanie. Krótko po mym przybyciu dostarczono profesorowi wielką paczkę z zagranicy. Otworzył ją z wyraźnym pośpiechem - pozornie udawanym - i pokazał nam potężny bukiet białych kwiatów.
- Są przeznaczone dla pani, panno Lucy - powiedział.
- Dla mnie? Drogi doktorze Van Helsing...
- Tak, moje dziecko, ale nie po to, by się nimi bawić. To zioła lecznicze. - Lucy zrobiła rozczarowaną minkę. - Ale nie przyjmuje się ich w postaci jakiegoś obrzydliwego naparu, tak że po wypiciu musiałaby pani marszczyć swój mały nosek, a mnie przyszłoby współczuć memu przyjacielowi Arturowi, że twarzyczkę, którą darzy taką miłością, musi oglądać okropnie wykrzywioną. Aha, moja słodka pa-