Odebrałam od niego lornetkę. Mogli to być doktor Seward i pan Morris. Poznałam w każdym razie, ii żaden z nich nie jest Jonathanem. A zarazem byłam pew-n a, że Jonathan jest już niedaleko; zatoczywszy lornetką koło, dojrzałam na północ od nadciągającej gromady dwóch innych jeźdźców, pędzących na złamanie karku. Jednym z nich był ponad wszelką wątpliwość Jonathan, drugim więc musiał być, oczywista, lord Godalming. Ci dwaj również ścigali ludzi z wozem. Kiedy powiedziałam o tym profesorowi, wydał młodzieńczy okrzyk zachwytu, po czym podniósł do oczu lornetkę, dopóki śnieżyca całkiem nie zaćmiła pola widzenia, a wówczas złożył swój winchester w gotowości na płaskim ciemnym głazie u wylotu naszego schronienia.
- Wszyscy zdążają ku nam - zauważył. - W niedługim czasie będziemy otoczeni przez Cyganów.
Dobyłam rewolweru, by go mieć na podorędziu, gdyż wycie wilków stało się tymczasem głośniejsze i dochodziło z mniejszej odległości. Gdy zamieć na chwilę przycichła, wyjrzeliśmy znowu. Dziwny to był, zaiste, widok: puszyste płatki śniegu, opadające tuż przed nami, a dalej świecące coraz jaśniej słońce, zniżające się nad górskimi szczytami. Zatoczywszy krąg lornetką, dostrzegłam przesuwające się tu i ówdzie, pojedynczo, parami, trójkami bądź większymi grupkami, małe punkciki - to wilki zbiegały się na żer.
Każda chwila oczekiwania dłużyła się nam niemiłosiernie. Wiatr miotał się w szalonych podmuchach, ciskając na nas z furią wirujące kłęby śniegu. Były chwile, żeśmy nie widzieli nic na wyciągnięcie ręki; to znów, gdy ustawał głuchy gwizd, otwierała się przed nami rozległa, czysta przestrzeń. Wdrożywszy się ostatnimi czasy do wypatrywania wschodów i zachodów słońca, potrafiliśmy ze znaczną dokładnością określić ich porę; wiedzieliśmy więc, że słońce zaraz zajdzie. Wprost trudno było uwierzyć, polegając na naszych zegarkach, że od momentu, gdy zaczęły się ku nam zbliżać te ruchome punkty, nie czekaliśmy w naszym skalnym schronie nawet i godziny. Wiatr, nadlatujący teraz przeważnie z północy, uderzał gwałtownymi i przenikliwymi podmuchami. Najwyraźniej odwiał śnieżne chmury, poza chwilowymi bowiem zadymkami śnieżyca ustała. Mogliśmy teraz wyraźnie rozróżnić poszczególne osoby w każdej z grup - ściganych i ścigających.
Z niejakim zdumieniem spostrzegliśmy, że ci pierwsi nie zdają sobie jakby sprawy z tego, że są ścigani, w każdym razie nie dbali o to; podążali wszakże ze zdwojoną szybkością, im niżej osiadało słońce nad górskimi wierzchołkami.
Znajdowali się coraz bliżej. Przykucnęliśmy z profesorem za skalą, składając się do strzału; widziałam, że był zdecydowany, by ich nie przepuścić. Zdawali się całkiem nieświadomi naszej obecności.