18
ożyć przy tej muzyce, to bezwątpienia widok ten pociągnąłby i nas do towarzyszenia bacy.
Po skończonym tańcu, gdy już czas był iść na spoczynek, pierwszy Chałubiński udał się do namiotu, skąd po pewnym czasie z posłania swego zawołał: „Panowie, czas do koleby!"
Owinąwszy się w pledy, kołdry, palta, włożywszy na nogi ciepłe pantofle lub buty sukienne, zaczęliśmy się wślizgiwać do namiotu na posłanie, zrobione przez górali z gałęzi kosodrzewiny.
Namiot p. Chałubińskiego jest oryginalnym namiotem oficera francuskiego, sprowadzonym umyślnie do wycieczek tatrzańskich. Dwie osoby mogą w nim spać bardzo wygodnie, trzy nieźle się jeszcze pomieszczą, lecz dla czterech mało jest miejsca. Nas zaś było czterech. Leżeliśmy więc przy sobie w ścisłym szeregu, tak, jak naprzykład cygara w pudełku, z tą tylko różnicą, że skrajne cygara mają nad sobą deseczkę w takiej samej wysokości, jak środkowe, zaś prof. Chałubiński i ja, którzyśmy na brzegach leżeli, mieliśmy ponad sobą płótno stropu w wysokości kilku cali z jednego, a kilkunastu z drugiego boku. Gdy więc wiatr zawiał — a wiał w nocy silny wicher, — płótno drgało i uderzało o moje policzki, tak, że po dwugodzinnym co najwyżej twardym śnie obudziłem się i już więcej zasnąć nie mogłem. Widocznie tego samego doświadczył losu profesor, ale się nań nie skarżył, gdyż się na nic podczas wycieczki nie skarży. Abstrahuje od wszystkiego. Leżałem ze dwie czy trzy godziny, myśląc, że zasnę, ale napróżno. Płótno nie dawało mi spokoju, a ciągłe leżenie w grubej warstwie powijaków, jako pozbawiające wolności ruchów, tak mi się sprzykrzyło, żem postanowił wyjść, a raczej wyśliznąć się z namiotu. Chciałem się położyć przy gasnącem ogni-
sku, myśląc, że zasnę. Lecz górale wyprowadzili mnie z illuzji, opowiedziawszy, że sami spać nie mogli z powodu zimna. Wiatr bowiem zwracał ogień w coraz to inną stronę i budził nietylko tych, od których go odwie-wał, ale i tych, na których go kierował, ziębiąc pierwszych, a parząc ostatnich. Przekonałem się wkrótce, iż
0 spaniu w tak przejmującym chłodzie ani mowy być nie może, i bardzo byłem zadowolony, gdym zobaczył wysuwającego się z namiotu profesora, który nas zawiadomił że wkrótce ruszymy w drogę.
Jakoż o godzinie piątej puszczono się ku Wadze. Była godzina dziesiąta, gdy wreszcie zatrzymano się na tej przełęczy między Rysami a Wysoką, ażeby odpocząć i pokrzepić się jadłem. Opisując widok na Tatry z tego punktu, widok „świata zmartwiałego, majestatycznie ponury, wielki swą dzikością14, cytuje Rajchman następujący wiersz Wincentego Pola:
Góry nad mgłami, kolczasto szarpane,
Straszyły, jak duchy, turniska Olbrzymie, wzrosłe z powodzi obłoków,
Poczwarne, jak widma sumienia,
Samotne wśród ziemi, jak słowa proroków,
A wielkie, jak słowa stworzenia.
Gdym sobie przypomniał te słowa, postać Pola stanęła przedemną, okolona jakimś blaskiem, w którym mi się przedtem nigdy nie przedstawiała. W tej chwili sprawdziłem, że Pol jest poetą natury, że umie wkładać słowa w usta skał, abyśmy je rozumieli. On odgadł tajniki Tatr, wytłómaczył nam na nasz język hieroglify, któremi do nas mówią, bo ze skałami przestawał, zżył się z niemi
1 podsłuchiwał uchem syna natury.
— Pijcie wartko! — usłyszałem nad sobą głos Roja, podającego mi herbatę.
Spostrzegłszy, że niedaleko odemnie siedzący profesor nie pije, rzekłem do Wojtka: „A dajcież profesorowi!"