Historja jednej wycieczki. 199
wietrznością naszego stanowiska. Ale trzeba było myśleć o powrocie. Czy wytrzyma ten staruszek jeszcze naszą powrotną drogę? A staruszek chwiał się znowu, skrzypiał, ale wytrzymał.
Usiedliśmy w cieniu drzewa, aby się posilić. Ale gdyśmy otworzyli nasze worki, jakieś niewesołe nawiedziły nas refleksje. Ten kawałek chleba nie bardzo nas pożywi, a z mąki kukurydzianej bez żadnego tłuszczu także nie będziemy mieli pociechy. Wygrzebaliśmy więc jakąś puszkę sardynek ! gryząc chleb z sardynkami, rozmyślaliśmy sentymentalnie o przyzwoitym obiedzie i naszem całkiem nieprzyzwoitem zaprowiantowaniu.
Przed wieczorem tego dnia doszliśmy do Lisnej, gdzie wypadało przenocować. W wąskiej dolinie nad potokiem tej samej nazwy znaleźliśmy wielką drewnianą budę, jakiś magazyn na narzędzia i prowianty dla robotników leśnych. Gospodarz tej budy, uprzedzony telefonicznie o naszem przybyciu, przyjął nas bardzo gościnnie i kazał urządzić posłanie z siana. Byliśmy bardzo zadowoleni i wogóle nabraliśmy otuchy do dalszej podróży, kiedy na nasze prośby, zgodził się odsprzedać nam kawał słoniny. Pozbyliśmy się korony z wizerunkiem cesarza, a za to dostaliśmy jakąś dostojną część ciała zwierzęcia, które ma to nieszczęście, że się świnią nazywa, ale chyba nią nie jest, skoro tyle pociechy człowiekowi przynieść potrafi. Na kolację „mamałyga" ze słoniną, herbata i chleb smakowały nam chyba lepiej, niż niejedna luksusowa uczta i dodały humoru więcej, niż wszelkie rozweselające trunki.
Rankiem następnego dnia szliśmy wygodną serpentyną na Kruhłą, górę przytykającą od północnych stoków Arszycy. Dzień był piękny i słoneczny, ale Wasyl nie wróżył pogody. W rzeczywistości słońce piekło nie-litościwie i jakieś brzydkie chmurzyska zaczęły wyłazić z prawej strony. Kilkugodzinny marsz pod górę zmordował nas porządnie, więc trzeba było pomyśleć o dłuższym wypoczynku. Zatrzymaliśmy się na jakiejś polanie. Bujna trawa i niezliczone mnóstwo różnobarwnych kwiatów otaczały nas zewsząd. Wasyl usiadł i zapalił fajkę, a my rozciągnęliśmy się na miękkiej trawie, prostując strudzone członki. Rozmyślałem leniwie, jak tu miękko i rozkosznie, wsłuchując się w szum strumyka, który poniżej spadał zworem i oglądając leżący po drugiej stronie zworu wielki zrąb z myślą o malinach, które tam z pewnością rosły. Gdyby tak chciały przyjść tutaj!....
Tymczasem Wasyl, który opowiadał jakąś historję o polowaniu, zamilkł nagle. Twarz mu się jakoś ożywiła, a bystre i roziskrzone oczy utkwił gdzieś daleko w zrębie. Poszliśmy za jego spojrzeniem, ale nie widząc niczego, zapytałem :
— Co tam widzicie Wasylu?