Historja jednej wycieczki. 201
mimo swej słabej orjentacji w płci zwierząt leśnych szybko otrząsł się z niemiłego nastroju, a pełen dumy z udanego polowania, umaczał gałązkę świerkową w krwi zabitego zwierzęcia i z tryumfującą miną zatknął ją sobie za kapelusz. Nam niemyśliwym wydało się to tak komiczne, że mimo całej powagi chwili uśmieliśmy się serdecznie.
Tymczasem Wasyl zajął się zdjęciem skóry i wycięciem jadalnych części nieszczęśliwej sarny, oraz zatarciem śladów popełnionego morderstwa. Jedno nas pocieszało. Zdobyliśmy sporą ilość żywności, co przy naszem lichem zaprowiantowaniu stanowiło bardzo cenny nabytek.
Po chwili ruszyliśmy w dalszą drogę z wielkim zapasem sarniny i z myślami pełnemi otuchy.
Tymczasem pogoda zepsuła się zupełnie. Ciemne chmury zasnuły już całą zachodnią część nieba. Gdzieś jeszcze daleko na północnym wschodzie widać było jasne słoneczne plamy. Jakaś ciężka chmura przylgnęła już do grzbietu flrszycy i zaczęła się przewalać na naszą stronę. Górą powiał wiatr i przypadł do lasu, powyginał czuby świerków i zaszumiał groźnie, poczem wpadł na polanę i cisnął w nas pierwszemi kroplami deszczu. Parę chwil później uspokoił się nieco, a zaczął padać gęsty, równomierny, systematyczny, typowy karpacki deszcz. Wyciągnęliśmy wierzchnie okrycia. Ale zanim wyszliśmy z polany w las, woda chlupała nam już w trzewikach, wydając za każdym krokiem jakieś syki i świsty. Lecz nie na tern koniec. Idąc przez wysoką trawę, zbieraliśmy z niej na naszą dolną garderobą coraz więcej wody i w krótkim czasie od dołu było nam już całkiem mokro. Ale i od góry zaczynało być coraz gorzej. Kapelusze przemokły szybko i woda zaczęła nam spływać strugami po twarzy, za kark i na szyję, a peleryny straciły wkrótce swoją nieprzemakalność.
Ostatecznie było nam już wszystko jedno.
Tymczasem około południa wyszliśmy na wysoką polanę przytykającą wprost do stoków flrszycy, zwaną Słobusznicą. W samym jej środku ujrzeliśmy sześciokątną budę pokrytą dachem z otworem w środku.
— To koliba — objaśniał nas Wasyl — w której musimy przenocować.
Zaglądnęliśmy do środka. Niezbyt wesoło przedstawiała się nasza kwatera. Za podłogę służyła goła matka ziemia, dość dokładnie zaśmiecona węglem i suchemi gałązkami świerkowemi. Przez otwór w dachu padał deszcz obficie i bez ceremonji zalewając parę zwęglonych polan drzewa. Stąd woda w postaci małych potoków rozlewała się po całej „ubikacji", tworząc po drodze stawki i kałuże. Jakże tu spać? Ale Wasyl pocieszał nas, że będzie dobrze i zabrał się raźno do roboty. Przyciągnął