Historja jednej wycieczki. 205
pokonać oporne cholewki. Wreszcie po śniadaniu i spakowaniu, ruszyliśmy w drogę na grzbiet Arszycy.
Mie uszliśmy daleko, kiedy mój przyjaciel, który od dłuższej chwili skarżył się, że go cholewki cisną i obcierają mu nogi, siadł i oświadczył, że dalej iść nie może, bo każdy krok dla niego, to istna tortura. Cóż było robić? Po krótkiej naradzie, orzekliśmy zgodnie, że skoro cholewki cisną, to należy je obciąć; zaczem wyciągnąwszy scyzoryk, wykonałem szybko, bez zdejmowania trzewików, potrzebną operację, odrzucając daleko niewdzięczne cholewki mego przyjaciela, którego szanowne nogi odziane teraz były w piękne meszty, trochę niezwykłego kroju i fasonu. W każdym razie operacja pomogła i ruszyliśmy w dalszą drogę.
Ze szczytu znowu, nie mieliśmy widoku. Stąpaliśmy po typowym Gor-gańskim grechocie, t. j. ruchomych głazach, otoczeni gęstą mgłą. Wobec tego, nie zatrzymując się dłużej, przeszliśmy na drugą stronę grzbietu i zaczęliśmy schodzić w kierunku doliny Mszany.
O ile nasz przewodnik, znając doskonale swój teren, prowadził nas dotychczas najlepszemi ścieżkami, o tyle teraz, gdyśmy wyszli poza granicę lasów państwowych i znaleźli się na terenie dóbr metropolitalnych, wiedział tyle, co i my. W dodatku nie mieliśmy żadnej mapy tych okolic. Wobec tego schodziliśmy tak na ślepo bez ścieżki w dół w nieznaną nam dolinę. Wkrótce znaleźliśmy się w starym, dziewiczym lesie. Droga nie była wygodna. Trzeba było skakać i przełazić przez wiatrołomy, lawirować wśród większych i mniejszych, porosłych oślizgłym mchem głazów, wśród których czaiły się zdradzieckie szczeliny.
Droga w górę, a potem w dół rozgrzała nas i wzbudziła pragnienie, a wody nigdzie ani kropli. Zacząłem się rozglądać za jakimś jarem, ale bezskutecznie. Nagle usłyszałem wyraźny szmer strumyka. Pobiegłem w tym kierunku, ale strumyka ani śladu. Idę dalej, szum się oddala. Co u djabła? Dopiero po chwili zorjentowaliśmy się, że strumyk płynie głęboko pod kamieniami.
Szliśmy więc dalej w dół w nadziei, że gdzieś niżej wypłynie na wierzch. Po dłuższym czasie takiego schodzenia, trafiliśmy na małą kotlinkę. Z za drzew błysnęła woda. Zbliżyliśmy się szybko i stanęli nad małym, ciemnym stawkiem, obrosłym w koło ogromnemi świerkami. Jakiś świerk, który śmielej wystrzelił w górę, powalony wichrem, runął i zwalił się wprost do jeziorka. Leżał teraz martwy na wodzie, wspierając się drugim końcem o brzeg przeciwległy.
Zatrzymaliśmy się chwilę nad stawkiem i odbyliśmy naradę co do dalszej drogi. Ale narada niewiele pomogła. Stwierdziliśmy, że nikt z nas, nie