Historja jednej wycieczki. 197
ludzi z miasta, choćby takich sobie akademików, wita ich serdecznie i szczerze.
Więc i nas spotkało gościnne przyjęcie i czuliśmy się dobrze, żeśmy się stali bohaterami dnia na leśniczówce, a to nam dodało humoru i pewności siebie. I nie można powiedzieć, żeby nam się tam źle powodziło. Pani leśniczyna zaprosiła nas na kolację, którą, ceremonjując się, ile trzeba było, jedliśmy z niemałym apetytem po całodziennym marszu. Rozwinęła się miła a interesująca pogawędka o tern i owem, o sprawach aktualnych, politycznych i t. d.
Wreszcie po kolacji pan leśniczy zaproponował:
— ft możeby tak preferansika, panie tego? Panów trzech, ja czwarty — doskonale się składa.
Zrobiło mi się trochę niewyraźnie.
Moi towarzysze u-mieli wprawdzie grać w preferansa, ale ja pojęcia nie miałem nietylko o preferan-sie, ale wogóle o kartach. Dobrze, że odróżniałem pik od trefa a kier od kara.
Cóż tu robić? Przyznać się do tego, że nie umiem grać w preferansa , to znaczy stracić całą dobrą o-pinję. Cóż wart młodzieniec, który nie umie grać w preferansa. Odmówić wogóle człowiekowi, który nas tak serdecznie przyjął, nie można. Więc zgodziliśmy się bez wahania.
Zanim pan leśniczy przyniósł karty i przygotował, co potrzeba, mój przyjaciel wprowadzał mnie pospiesznie w tajniki gry.
Po chwili siedzieliśmy przy stole z kartami w ręku.
Nie mogę powiedzieć, żeby ten preferans należał do moich milszych wspomnień z wycieczki. Wprawdzie przyjaciel mój robił, co mógł, by ratować sytuację, podpowiadał i szturkał pod stołem, jednakże dużo mnie to kosztowało, żeby nie wypaść z roli i wytrwać do końca, zwłaszcza, że