205.
żywszy się, skoczyło lekko na ziemię i, jak błyskawica, zniknęło.
Ludzie, korzystając z dni pogodnych, kosili na zabój. Zajrzał do nich Paweł kilka razy zarówno z ciekawości, jak z potrzeby. Gdy po raz pierwszy stanął na wzgórku, panującym nad doliną, doznał zawodu. Spodziewał się ujrzeć gwarne, ruchliwe gromadki ludzi, uwijających się z grabiami i widłami w ręku wśród ciemnych kopie, szeregów świeżo skoszonych pokosów i licznej armii kosiarzy ; myślał, że usłyszy znany mu z dzieciństwa miarowy brzęk, wesołe poświstywanie robotników, piosnkę, śmiech. Przed nim tymczasem, jak okiem zajrzeć, słał się step pusty, cichy, jednostajny, niezmierny, jak morze zielony. Ludzi ni śladu ! Wśród zieleni, jak krople roztopionego srebra, połyskiwały wody ukrytych trzęsawisk, a nad niemi unosiły się nieliczne orły i czajki* Górą płynące chmury wlokły po ziemi cień swój czarny, równy wszędzie, płaski ; z wiatrem chylące się gęste, jedwabiste byliny i zielska kołysały się, łamiąc na długie światła i cienie, niby w ruch wprawiona powierzchnia wód. Wpośród nich zamigotało coś czasami, przelatując niby wstęga ognista i gasło.. Długo nie mógł Paweł zrozumieć, co znaczyć miały te krótkie, ponad ziemią zapalające się błyskawice, aż pojął w końcu, że to były krzywe kosy jakuckie, podobne do dużego sierpa, które kosiarze okręcali ponad głową i z rozmachem, nie wypuszczając rękojeści z dłoni, rzucali pod stopy traw. Rozweselony, puścił się w stronę tych tajemniczo przyzywających go znaków, po pas brodząc w aromatycznych ziołach.. Ale nim dotarł do pierwszej gromadki pracujących,, zrozumiał, że tylko ogrom stepu nie pozwolił mu do-strzedz odrazu zmian, jakie tu ludzie poczynili. Natknął się najpierw na rodzinę dawnego swego gospo-