skiego posterunku, zebrał się na przedzie karawany i zanucił pieśń.
Ale mgła tłumiła głosy, wicher rozmiatał je i śpiew tłukł się nieudolnie po skalistych wąwozach. Wiatr dął coraz gwałtowniej, chłód wzmagał się. Wkrótce karawana znalazła się wśród zimowego zupełnie krajobrazu. Wszędzie bielały śniegi. Zamieć sypała podróżnym w twarz całe wodospady lodowych igieł, zmieszanych z mgłą. Konie z trudnością szły przeciw wichurze. Ludzie pozacią-gali na twarze i oczy baszłyki. Tylko przewodnicy Kirgizi szczerzyli wesoło swe białe zęby. *
— Uhu !... Hu ! Zimno !... Zato mucha niema ! Mało-mało, będzie daban (przełęcz)... Buran cichaj, zimno bi-gaj!... — pocieszali przemarzłego na wylot Brzeskiego.
Brzeski, choć był zmęczony, choć szerokie siodło kirgiskie rozpierało mu nieznośnie kości, choć krzyż bolał go bardzo od długiej jazdy, odpowiadał im również z uśmiechem. Lubił krajowców. Z początku te płaskie, brzydkie twarze, brud, cuchnące baranie kożuchy raziły go, ale zwolna przyzwyczaił się do nich. Jednocześnie spostrzegał, że wyłącznie praca, wytrwałość, dobra wiara i karność tych dzikich pasterzy utrzymuje w jakim takim porządku całą tę ekspedycję, dotkniętą dziwnym niedołęstwem. Z zachwytem śledził śmiałe zwroty ich niepokaź-nych koników, pnących się niezmordowanie, w wiatr i zamieć, po oślizgłych górskich ścieżynach, lub stąpających zręcznie po kamiennych rumowiskach. Starał się naśladować krajowców, uczył się od nich zażywać konia i z przyjemnością słuchał ich rad i okrzyków zachęty.
Droga to szła dnem wązkich, skalistych szczelin, to wdzierała się na skalne gzymsy, przywarte do urwisk. Na jednym z takich gzymsów dopędzili ogromne stado owiec,
27