Ciężkie wrota fabryczne zawarto.
Życie, niby żar w popiołach ogniska, ukryło się do wiosny w budowlach. W obszernych zabudowaniach fabrycznych zabrzęczały słabe szmery rozpoczętych reparacji. Ożyła nieczynna w czasie lata prasownia. W podmurowaniu jej szopy kamiennej krwawo zapałała pośrodku dziedzińca czeluść wielkiego pieca i zamajaczyły przed nią czarne sylwetki robotników. Wewnątrz wrzało, jak w ulu. Pozostałe z sezonu odpadki, śmiecie herbaciane, sprzałe, przepalone liście przebiegały przez długi łańcuch rąk zręcznych i niestrudzonych. Okruchy herbaciane przesiewano na ogromnych rzeszotach, mieszano z sadzą w długich zgrzebnych workach, prażono w płóciennych serwetach nad parą kotłów, wreszcie zsypywano do płaskich form, w których ruchome wieka kolejno uderzał tłok prasy. Starożytna ta machina, pamiętająca pewnie pierwszego człowieka Panku, trzeszczała, jęczała, hukała niemiłosiernie, jak stara wystraszona baba. Jej ogromna dźwignia, niby ogon lewjatana, to opadała na dół pod ciężarem kilku wieszających się na niej jak małpy robotników, to, puszczona przez nich, wznosiła się raptownie do góry. Dzięki szalonej sprawności Chińczyków, robota szła do taktu nawoływań i pieśni z prawidłowością zegarka. Co minuta rodziła się brunatna cegła herbaty, aby razem z miljonami towarzyszek pójść z czasem do odległych koczowników, wzamian za srebrne pieniądze, złoty piasek, futra lub piżmo.
Brzeski często odwiedzał pracownię, gwarzył z robotnikami i wkrótce znał wszystkich z imienia, nazwiska, wiedział, skąd są i kogo zostawili w swych wioskach.
— Cin! Cin, dobry panie zamorski! — witali go z poufałą wesołością prostaków.
193
Zamorski djabeł. 13