wa, odłamki i samoloty. Gdy spojrzałem w stronę lasu, zamiast drzew ujrzałem tylko pnie.
Latam w dalszym ciągu po stanowiskach i tych jamach, szukam, wołam, a nikogo nie widać. Myślę, czyżby bomby rozniosły go w powietrze w drobny mak? Nagle, z prawej strony przy ckm był bosman Ustiak. Słysząc wołanie, wytknął głowę. Ten dopiero mi mówi (od wybuchów bomb byłem głuchy). Ja mówię: „Panie bosmanie, pomóż mi szukać, bo tu gdzieś jest ciężko ranny marynarz”. Idziemy teraz we dwóch, przewracając się po dołach, ale bosman nagle stanął i patrzy. Mówi do mnie; „Zobacz, tam z ziemi jakaś noga wystaje”. „Gdzie”? — zapytuję. „O tam”, pokazuje ręką. Biegnę w tym kierunku i faktycznie widać tylko nogę, a cały jest przywalony ziemią.
Chwyciłem za nogę i wyciągnąłem rannego. Cała noga była oblepiona piachem i skrzepniętą krwią. Uklęknąłem przy nim, głowę oparłem na kolanie i lekko odkrywałem piach, ażeby zrobić opatrunek. Chciałem go
0 coś zapytać, ale mi nie odpowiadał, tylko wymiotował. Sam go chciałem nieść, ale nie dałem rady — za ciężki był i za duże doły. Czekam na pomoc. Po chwili przyszedł ten bosman, cały spocony, zapiaszczony. Był do tego otyły i ile razy się wywrócił, tego on sam nie wiedział.
Nareszcie nalot ucichł. Przylecieli marynarze i pomogli mi go zabrać do schronu. Z kilkoma marynarzami pozostałem w schronie, aby zrobić wszystkim rannym opatrunki. Reszta poszła gasić pożar, bo palił się las. W schronie z rannego zdjęliśmy bluzę i watą ostrożnie obcieraliśmy rany z krwi i piachu. W tym czasie przyszedł podoficer sanitariusz, więc mówię mu: „Rób opatrunki, bo ja nie mam czasu”. Sanitariusz patrzy na mnie wystraszony i jękliwym głosem zaczął mówić: „Panie, rób pan to sam, bo ja już nie wiem, co robię i czy żyję”. Cały się trzęsie i blady dodał jeszcze tylko: „Mam jodynę...” „Dawaj”, odpowiedziałem. Sanitariusz począł przewracać w swojej torbie, znalazł, ale wypuścił ją z ręki. Mnie to już wyprowadziło z równowagi, zaczęła mnie brać najjaśniejsza ... Złapałem mu tę torbę sam, wyjąłem co potrzeba i przystąpiłem do roboty.
Zaraz rzuciłem mu pytanie, czy sztab wie, że są ranni i czy jadą po nich samochody. Sanitariusz odpowiada: „Nie”. „A nosze”? „Są tylko jedne, ale zajęte”. Kazałem mu natychmiast dzwonić z centrali do komendy po samochody, ażeby zabrać rannych i dać im jak najszybciej pomoc. Pobiegł to załatwić.
Ja zostałem nadal przy rannych i poprawiałem im opatrunki. Ranny ten6 miał dwie dziury w głowie od odłamków, lewe oko wisiało na policzku. Koledzy zapytali go po imieniu: „Feluś, powiedz coś”. On nie odpowiadał, tylko od czasu do czasu boleśnie jęczał, z bólu prężył się
1 coraz bardziej robił się blady i siny. Jego koledzy w dalszym ciągu stoją przy nim smutni, niektórzy tylko szepczą półgłosem: „to samo i nas
Autor ma na myśli mar. rez. Błaszczyka.
153