Po rozdzieleniu prowiantu, który się składał tym razem tylko z Chleba, margaryny i gorzkiej jak piołun bryndzy, zostaję na straży przy rzeczach całej grupy, podczas gdy wszyscy inni rozpełzają się po mieście. Jedni na rekonesans, gdzie można by przenocować, drudzy na dworzec w sprawie wagonów, najliczniejsi wreszcie na polowanie za chlebem po ogonkach.
Jest już dobrze po zachodzie, wiatr dmie zza węgła i błocko ciamka pod drepczącymi w miejscu nogami. Przyparta grzbietem do drabiny, pod którą leżą powierzone mi rzeczy, stoję tak do późnego wieczora zziębnięta i zła. Pić chce mi się strasznie, a nie mogę się stąd na krok ruszyć. Ktoś zdobył trzy główki kapusty i odsprzedał mi wspaniałomyślnie jedną. Stoję więc pod tą drabiną, jem wiatrem pachnącą surową kapustę i nie śmiem myśleć o nocy.
Ciemno już było całkiem, kiedy wrócili tamci. Pokazało się, że słusznie troszczyłam się noclegiem. Zaledwie dwóch z naszej grupy znalazło prywatne pomieszczenie kątem do rana, i to za grube ruble. Reszta jest bez dachu nad głową do jutra. Ktoś nam mówi, że w przystani stoją na rzece puste barże i że może udałoby się nam cichaczem dostać na jedną z nich. Tyle że to światami za miastem i nikt dokładnie nie wie, jak tam iść. Ostrzegają nas przy tym, że w przystani stoi dużo bardzo rozmaitych barż i że niektóre umyślnie zwabiają ludzi na nocleg, aby ich okraść i obrabować. Barża, o której mowa, ma być pierwsza od końca, zupełnie pusta i dlatego bezpieczna. Wszystko to nie bardzo zachęcające, ale ponieważ nie mamy wyboru, zbieramy zabłocone worki spod drabiny i ruszamy w kompletnej, obcej ciemności przed siebie.
Miasto jest ciemne, ledwie tu i tam skropione światełkami. Widocznie ludzie unikają oświetlenia okien od ulicy i siedzą po kuchniach od podwórza. Błocko straszne. Kiedy wypadnie przejść na drugą stronę ulicy, grzęźnie się w nim jak w zimnym kleju. Nie widać absolutnie nic. Idę za człapiącymi tuż przede mną nie wiadomo czyimi krokami.
Wydostajemy się w końcu z miasta. Jaśniej tu jakoś. Może to poblask od otwartego nieba i wody. Suniemy wzdłuż szyn, wzdłuż nasypów, po przejrzystych belkowaniach niewykończonych mostów. Całe szczęście, że na tle wody widać zarys tych belek. Robi się coraz bardziej pusto i przestronnie. Zaczyna pachnąć rzeka. Błoto się skończyło. Zostały tylko uparte, nudne, dziwnie nie na miarę moich kroków rozmieszczone progi i progi, i jeszcze progi bez końca.
271