Wynędzniałe, chude kobiety trzymają na kolanach do szkieletów podobne dzieci i kołyszą je monotonnym, bezwiednym jakby ruchem, patrząc tępo w płomienie. Wydaje mi się, że na ogół kobiety ciężej przeszły zesłanie. Na ich barkach zresztą spoczywała cała troska i cały niepokój o wykarmienie rodziny. One musiały ubijać się za chlebem. Mężczyźni pracowali, a one nie tylko zmuszone były pracować, ale jeszcze cudem zdobywały to pożywienie, szukały kupców na resztki posiadanych rzeczy, nosiły wodę, spod ziemi wygrzebywały opał. Znać też to na nich aż nadto dobrze. Każda robi wrażenie staruszki... Mężczyźni, choć chudzi, łykowaci i zarośnięci, nie mają w wyrazie tej tępoty, tego osłupienia, tego nadmiernego zdumienia jakby, które w podkrążonych, zawiędłych o-czach zostawiło kobietom zmęczenie nad siły i żrąca je miesiącami troska. Są rzeźwiejsi i rozmowni. Palą z namaszczeniem zwitki gazety i gadają. Każdy o tym, co przeszedł, gdzie był, jak mu się wiodło, w jakich warunkach pracował, jakich niesprawiedliwości doznał, co myśli o Rosji. Dużo też o kraju. Wspominają jesienne roboty. Siewy. Kopanie kartofli. Swoje konie. Swoje krowy. Każdy o domu, czy go kto słucha, czy nie. Coś w tych ludziach rozmiękło jakby w pobliżu ognia, złagodniało od późnej pory i ciszy obozowiska. W dzień będą pewnie na powrót źli, zniecierpliwieni, rozdrażnieni wiatrem, słońcem, bezwzględni w walce o miejsce, o chleb, o pierwszeństwo w ogonku po zupę. Teraz są znowu tacy trochę, jacy pewno byli u siebie, w domu, wieczorem, po robocie. Gościnni i uprzejmi dla obcych. Robią mi miejsce między sobą, proszą, żeby podejść i ogrzać się przy ich ogniu. Pytają, gdzie byłam w Rosji. Mówią mi, gdzie byli sami. Przysiadam się więc i słucham.
A w miarę jak słucham, uświadamiam sobie ze zdziwieniem jedno: więzienie i łagier nie są najgorsze w Rosji. Daleko gorszajest „wolność”! Ta jej ustawiczna pogoń za chlebem, ta wieczna niepewność jutra, borykanie się z każdym dniem o kęs jakiego bądź pożywienia, walka z życiem nie o życie - bo to do życia nie jest wcale podobne - ale o to przytomne, powolne, na lata rozłożone konanie. W więzieniu, żeby tam nie wiem co, dostawałyśmy tę pajkę chleba i chochlę zupy, i to dostawałyśmy ją za darmo, bez pracy, bez norm, bez ganiania kilometrami do sklepiku, bez wystawania w ogonku. I nie bałyśmy się już. Nie czułyśmy się już tą szczwaną zwierzyną, na którą ciągle coś czyha. Aby jednak zrozumieć w całej pełni, ile nam zostało oszczędzone, trzeba posłuchać, co
302