purai TT IHCDUWU
w czasie względnego spokoju. Większość ludzi pogodziła się w pewnym stop. niu z losem i zdecydowana była na śmierć w każdej chwili. Na ulicy Kruczej znów handlowano żywnością, dolarami i Bóg wie, czym jeszcze. Nie brakowało przedsiębiorczych indywiduów myszkujących w piwnicach spalonych i zbom-bardowanych domów. Wywlekali z nich, co tylko się dało. Narastały tragedie: dziatwa traciła rodziców, matki gubiły dzieci, starcy padali z wycieńczenia. Chorzy nie znajdowali opieki i lekarstw. W tych ciężkich warunkach podnosiły łeb męty społeczne.
Któregoś dnia po kilkugodzinnym staniu na pozycji przy oknie i ostrzeliwaniu Ukraińców po drugiej stronie ulicy udałem się do małego pokoiku, aby odpocząć. W drugim pokoju odpoczywali powstańcy z drugiej drużyny. Przez drzwi z naszego pokoiku widziałem, że z dużych szklanek popijają wódkę. Gdy mnie dostrzegli, też mi nalali do szklanki trochę drogocennego płynu. Gdy jednym haustem wypiłem jej zawartość, poczułem w ustach dziwny smak. Paliło mnie gardło. Na moje pytanie, co piję, odpowiedzieli mi z uśmiechem: — Czysty spirytus domowej roboty. Z mocnego snu zbudziły mnie dziwne dźwięki. Z sąsiedniego pokoju słychać było charczenie. Gdy otworzyłem drzwi, moim oczom ukazał się straszny widok. Sześciu znajdujących się w pokoju powstańców leżało na podłodze w różnych pozycjach z pianą na ustach, a źrenice jak gdyby uciekły z ich oczu, widać było tylko białka. Wybiegłem szybko do sztabu na Marszałkowskiej i zawiadomiłem lekarza o wypadku. Po chwili powróciliśmy razem. Lekarz stwierdził zgon. Gdy powąchał pozostały w szklance płyn, stwierdził, że wypili spirytus metylowy. Ciała przykryliśmy kocami. Tego samego dnia pochowaliśmy ich, oddając im honory wojskowe.
Po służbie poszedłem na spotkanie z Hanką. Dostałem wiadomość od jednego z powstańców, że pilnie mnie poszukuje. Przeszedłem przez ulicę Mokotowską, kierując się w stronę jednego z domów, z którego było podziemne przejście na ulicę Marszałkowską. Po drodze zatrzymali mnie znajomi powstańcy z oddziału „stolarzy”. Nazwa pochodziła od ich lokum, które mieściło się w stolami na Mokotowskiej. Krzyknęli:
— Igo, chodź z nami, złapaliśmy niemieckich „gołębiarzy”.
„Gołębiarzami” nazywaliśmy w czasie powstania Niemców, którzy chodzili
po dachach domów znajdujących się na terenie należącym do powstańców, i ostrzeliwali stamtąd przechodniów. Ich działalność wywoływała popłoch wśród ludności. Panowała psychoza, że oni są wszędzie. Zdawało się, że wszędzie się ich widzi. Z zaciekawieniem zapytałem:
— Gdzie te cholery są?
Wskazali mi dom na rogu Koszykowej i Mokotowskiej. Weszliśmy po drewnianych schodach do mieszkania w oficynie na trzecim piętrze. Przed wejściem
do mieszkania stał młody powstaniec z karabinem w ręku. Na nasz widok zasalutował z przejęciem. W głębi ponurego mieszkania zastaliśmy starą kobietę i trzęsącego się ze strachu przygarbionego staruszka. Z kuchni dwie młode dziewczyny patrzyły na nas wystraszonymi, zapłakanymi oczyma. Staruszka załamała ręce i poprawną polszczyzną zaczęła się przed nami tłumaczyć:
— Panowie, my nie jesteśmy wrogami. Ja i mój mąż jesteśmy Polakami. Jedynie nasze pochodzenie jest niemieckie. Tak samo jak i wy nienawidzimy Hitlera. Te dwie młode dziewczynki nie są Niemkami. To Żydówki, ukrywają się u nas.
Spojrzałem z zaciekawieniem na dwie zapłakane dziewczyny. Powstaniec Kazik wiedział, że jestem Żydem. Powiedział:
— Igo, pogadaj z nimi po waszemu.
Podszedłem do młodych osóbek i odezwałem się moim łamanym żydowskim, którego nauczyłem się w getcie, dodając kilka hebrajskich słów. Gdy usłyszały znany im język, w ich oczach zabłysła nadzieja. Zaczęły opowiadać jedna przez drugą:
— Proszę pana, my nie jesteśmy warszawiankami, pochodzimy z Kołomyi spod Lwowa. Straciłyśmy nasze rodziny i uciekłyśmy stamtąd do Warszawy. Właśnie tutaj, u tych volksdeutschów, otrzymałyśmy schronienie.
Nieufnie patrzyły na pozostałych powstańców. Po chwili jedna z nich powiedziała:
— My się ich boimy.
Uspokoiłem je, że nie grozi im żadne niebezpieczeństwo ze strony moich kolegów59. W czasie naszej rozmowy jeden z powstańców podszedł do mnie i powiedział:
— Igo, powiedz im, żeby mi pilnowały tego mieszkania, bo chcę się do niego wprowadzić po powstaniu.
59 Kilka lat temu w moim wiejskim domu w Udim w Izraelu odebrałem telefon ze Stanów Zjednoczonych. Nieznajoma pani mówiąca po polsku powiedziała mi, że będąc z wizytą w Polsce pojechała do Treblinki. Kupiła tam w kiosku moją książkę Bunt iv Treblince w tłumaczeniu angielskim. W rozdziale opisującym powstanie warszawskie natrafiła na fragment dotyczący jej osoby. „Jestem właśnie jedną z tych dwóch młodych kobiet li powiedziała — które ukrywały się u folks-dojczki ńa Mokotowskiej. Powstańcy posądzili nas, że jesteśmy gołębiarzami (Niemcy strzelający z dachów) i groziło nam rozstrzelanie. Dzięki pańskiemu poświadczeniu, że jesteśmy Żydówkami, udało nam się wówczas ocaleć”. Kilka tygodni po telefonie nadszedł list ze Stanów. Pisany byt wspólnie przez ową kobietę i jej męża, który dziękował mi osobiście za uratowanie życia żony. Dołączona była również jej fotografia. Ona sama wyraziła wdzięczność nie tylko mnie, ale całej grupie powstańców, którzy, jak dowiedziała się z rozmowy ze mną, wchodzili w skład batalionu AK „Ruczaj”, za to, że w tamtej sytuacji nie działali pochopnie i przyjęli moje świadectwo (przypis Autora, 2004).