Teresa Nał^cz-iawecka
Od dziecka Krzysio mógł się nabawić kompleksu niższości. Zawsze czul się kimś gorszym, mniej łubianym, biedniejszym, rzadziej obdarzanym przyjemnościami W przedszkolu wychowawczynie miały więcej serca dla jakichś Maćków, Piotrusiów, Grzesiów niż dla drobnego i cichego Krzysia. W szkole na drugie śniadanie jadał chleb z serem, gdy jego koledzy pałaszowali bulki z szynką. W domu rodzice więcej uwagi poświęcali młodszej siostrze niż jemu. Prezenty z różnych imieninowych okazji dostawał więcej niż mizerne. Ojciec nigdy nie podwoził go do szkoły samochodem, bo go po prostu nie miał i nigdy nie zabierał na zagraniczne wycieczki, bo go nie było na to stać. Na studiach koleżanki nie garnęły się do jego towarzystwa, bo był majo atrakcyjny i za rjpókojny, a koledzy ledwie tolerowali jego obecność, gdyż nie był kumplem, z którym można było poszaleć i pożartować. Zresztą stale siedział w książkach.
Krzysio z racji swego statusu „kogoś gorszego" nie popadł w jakieś frustracje i nie zniechęcił się du siebie. Był ambitny i czuł, że kiedyś przełamie złą passę i wszystkim zaimponuje. Nie chciał być życiowym nieudacznikiem. Nie zamierzał powielić wzorca rodziców, którzy nie dorobili się ani pełnych głów, ani zasobnego mieszkania Dyplom wyższej uczelni i tytuł magistra inżyniera miały stać się pierwszym stopniem kariery i podstawą pozycji w społeczeństwie, które powinno go podziwiać i zacząć mu zazdrościć. Chciał też .posiadać wszelkie możliwe dobra materialne w luksusowym wydaniu, łaknął szacunku i podziwu, i wierzył, że wiedzą.
zdolnościami i pracowitością dojdzie do upragnionego
celu. Byt tyleż naiwny co ambitny.
Kiedy do domu przyniósł dyplom ukończenia studiów,
jego euforia sięgała niemal zenitu. Pewnie podświadomie spodziewał się czegoś w rodzaju salw armatnich na swoją cześć. Matka miała ukończoną zaledwie szkolę podstawową, a ojciec był od niej lepszy jedynie o jakąś zawodówkę.
— I co ty teraz będziesz, biedaku, robił? — spytał ojciec, oglądając papierek z kilkoma podpisami i pieczęciami.
— Rozbierz się, Krzysiu, bo szkoda niszczyć ten ładny garnitur. Przyda ci się, jak będziesz brał ślub — zaja-zgotała matika.
To był cały komentarz rodziców, podsumowywujący jego pięcioletnie zmagania ze skryptami, egzaminatorami i kolegami. Jego dorabianie korepetycjami, żeby zarobić na nowe buty, sweter i garnitur; na randki z dziewczynami, którym przecież musiał postawić kawę i wino, czasem bilet do kina, niekiedy bukiecik kwiatów...
Pracę zaczął od razu. Nie chciał brać nawet krótkiego urlopu dla nabrania oddechu. Pragnął jak najszybciej zaatakować swoją życiową szansę, bał się opóźnić cel bodaj o miesiąc. Po pół roku zorientował się, że będzie jeszcze trudniej go osiągnąć niż myślał.
Zarabiał jakieś śmieszne pieniądze, których większą część oddawał matce na życie.
— Pracujesz, więc nie będziemy cię już utrzymywali — zadecydował ojciec. I wyznaczył kwotę, będącą „udziałem’* syna w przygotowywanych przez niepracującą matkę posiłkach i comiesięcznych opłatach
W spółdzielni mieszkaniowej nie dawano mu żadnej nadziei na przydział własnego lokalu.
— Panie, skąd Pan się urwał? — powiedział prezes podczas „audiencji**. — Czy Pan nie wie, ile rodzin czeka na mieszkanie? Rodzin!!! A Pan jest kawalerem. Kawalerem!!!