mione pokarmami naszej ziemi, naszej kultury, naszymi cierpieniami i naszą krwią — otworzyły się jak purpurowe kielichy hibiscusu na cierniowym krzaku naszej historii”. („Twórczość” 1958, nr 2).
W istocie w wierszach moich od 1955 r. ryty jest głęboko i wyraźnie mój los osobisty — i pośrednio — „cierniowego krzaku naszej historii”1 i pozornie, jak twierdzili krytycy, nie ma nic, prawie nic wspólnego między „rozwichrzonym” Watem futurystą a starym Watem. Tymczasem
— w pierwocinie mojej młodzieńczej, w tych naiwnych niezdarnych „utworkach-potworkach”, jak je słusznie nazwał poeta Julian Przyboś, odnajduję nie tylko ten sam głos starości, już obecny, tę samą mełopeę, ale i tematy, zdania nawet, całe WeltempfuhhmCzyżby młodociany poeta był jasnowidzem swego własnego przyszłego losu, wieszczkiem, któremu dane zostały słowa, których nie zrozumie aż na starość, u schyłku długiego życia? Czy może istotnie los nasz jest z góry założony w nas zawczasu, do pory skryty jak atrament sympatyczny? Zdumiony, bezsilny stoję wobec tej zagadki. Tylko dlatego, a nie ze względu na prekursor-stwo (jak komicznie jest pretendować do prekursorstwa w Polsce tego, co już od dziesiątków lat kursowało gdzie indziej na szerokim świecie!)2
Piecyk pisałem w czterech czy pięciu transach, w styczniu 1919, przy 390—40° gorączki (czerwonka), potem w noce zimowe, gdy wracałem z ekscentrycznych wędrówek cygańskich, przy żelaznym piecyku. Wpra wiłem się w stan transu, aby „wyzwolić swoje wiedźmy”. Osiemnasto letni śmieszny Faust warszawski zbuntowałem się przeciwko książkom, przeciw parunastu latom życia w książkach, chciałem „żyć”. Na parę lal przed Andre Bretonem, ale z tej samej co on inspiracji freudowskiej, do szedłem do ecriture autom atique, nazywałem to samozapisem, automigaw ką. Zeszyty mało czytelne zaniosłem (dzięki zasiłkowi pani Bronisławy Kułakowskiej) do drukarni „Wszechczas”, ani razu nie przeczytawszy tego, co w stanie wyłączonej kontroli logicznej, w DammerungęHSttllhl, napisałem. Posunąłem się dalej niż Breton: chciałem dać szansę przypiul kowi, nie zrobiłem korekty, właściciel drukarni, półinteligent pijak, klon zagustował w futuryzmie, po swojemu odczytał miejsca źle czytelne. Tak więc moja banalna „dolina Ronsewalu” stała się — wybornie! — ,,do liną Ronsalwatu”. Za to wszędzie pisał „Sanct Francisco” — i do moi. I. bełkotów dodał swoje niepotrzebne.
Sądzę zatem, że miałem prawo teraz poddać niektóre teksty małemu retuszowi3. Ale w niczym i w żadnej mierze nie zmieniam ducha i Hrimu tekstów. Poprawiam gramatyczne i świadome rusycyzmy („buda pula
— zamiast rosyjskiej „konury”, która wtedy wydawała mi się banl/li |
— przez „ponurość” — odpowiednia), nic nie dopisałem, ale usuw.iui m i ówdzie słowa, z pewnością źle przez drukarza odczytane, a także gil/ii
Miałem lat osiemnaście, wdałem się już w przygodę polskiego futuryzmu, przedtem nigdy wierszy nie pisałem: nie ośmieliłem się. Nic zatem nie umiałem, ale tę całkowitą nieumiejętność uważałem za wielką szansę, skoro miałem rozpocząć zuchwale odnowę poezji polskiej, w dodatku odnowę polegającą na burzeniu wszystkich dotychczasowych poetyk, na kwestionowaniu samego języka poezji i jej składni logicznej, na redukcji jej do „świętego bełkotu”. Owszem, pisałem przedtem — i to po niemiecku małe rozprawki filozoficzne, na zasadzie jednej z nich na temat Prolegomenów do wszelkiej przyszłej metafizyki Kanta, napisanej w roku 1916, w roku głodu i ekstaz intelektualnych, profesor Kotarbiński przyjął mnie, po maturze, do seminarium dla starszych studentów, gdzie jako futurysta byłem trouble-fete4 i gdzie rozbiór Avenariusa i Logiki Arystotelesa zanudzał mnie śmiertelnie i zraził do uniwersyteckiej filozofii, błąd mój nieodżałowany.
Futuryzm w Polsce w latach 1919-24 był spóźniony o lat dziesięć, nawet w stosunku do Rosji, i znalazł już gotowe obce wzorce, zwłaszcza w poezji rewolucyjnego gigantyzmu wczesnego Majakowskiego i w metafizycznym anarchizmie dadaistów. Pozostał ruchem poronnym, nic wpłynął w sposób wyraźny na poetów późniejszych, jeszcze Ważyk zaczynał w jego ostatnich echach, ale od razu znalazł własną drogę — do Apollinaire’a i Rimbauda, także Czechowicz znał go i czytał z uwagą, ale już Miłosz nic o nim nie wie. Był poza strumieniem poezji polskiej, nie miał czytelników, owszem, skandalizował, co było celem futurystów. Jedyną jego oryginalnością w stosunku do nowatorskich kierunków na świecie była młodość naiwna jego promotorów, ich brak doświadczenia poetyckiego. Była to prawdziwa antypoezja, antyliteratura, w dzisiejszym znaczeniu tego słowa i posłowie do almanachu Gga, jej program i hasła, mogłyby pasować do Operetki Gombrowicza. Tylko młodzieńczy zamęt pojęć tłumaczy przymierze nieokrzesanych „prymitywów”, adeptów brzydoty, wulgarności, antyestetyzmu z Tadeuszem Peiperem, który w roku 1921 przyjechał wprost z madryckiego Ateneum, przyjaciel i uczeń Huidobro, superesteta, który tuwimowskiemu kultowi słowa przeciwstawiał sztukę „pięknego zdania” i koherentny system „miasta-masy--maszyny” (jego uczniowie wynaturzyli jego myśl, odnawiając młodopolskie „udziwnianie języka”).
Trzeba uprzytomnić sobie z grubsza stan ówczesnej poezji: Polska odzyskała niepodległość, temat niepodległości państwowej, który w normalnych społeczeństwach świata nie istniał w katalogu tematów poezji, był osią poezji polskiej, skrzywiał ją, a jednocześnie nadawał jej wysoki