jedna strona tego procesu, nie najważniejsza. Praktyki takie są doniosłe głównie ze względu na stosunek do języka przeciwnika. Dysponenci propagandy nie mogą już go nie zauważać, nie wszystko mogą od razu odrzucić czy też po prostu przemilczeć. Przejmują więc, tworząc dodatkowo wrażenie (fałszywe zresztą), że mówią tym samym językiem, co przedstawiciele społeczeństwa. I odnoszą korzyści co najmniej dwojakiego rodzaju.
Po pierwsze, tworzą iluzję wspólnoty: odbiorca dyskursu propagandowego ma odnieść wrażenie, że występują w nim te same kategorie, co w mowie środowisk niezależnych, w obydwu pluralizm stanowi wartość, a że oficjalnie jest to „pluralizm socjalistyczny”, to już sprawa dalsza. Iluzja wspólnoty ma dla propagandy kolosalne znaczenie, tak ze względu na jej oddziaływanie, jak i status. Gdy się bowiem patrzy z pewnego punktu widzenia, widać że jest to także reakcja obronna. Oficjalny dyskurs propagandowy nie może już nie zauważać tego, co się dzieje w innego typu dyskursach obecnie w Polsce funkcjonujących. Doczepiając epitet „socjalistyczny” (by już pozostać przy tym najbardziej elementarnym przykładzie), nowomowa broni się i zarazem oswaja to, co przenika do niej z zewnątrz. Nie odrzuca już więc pluralizmu, tak jak czyniła jeszcze niedawno, aprobuje jego określoną wersję — socjalistyczną. Podobnie jak aprobuje socjalistyczną demokrację czy socjalistyczny parlamentaryzm.
Po drugie, praktyki te są ważne, gdyż pośrednio zakłócają język przeciwnika, wprowadzają szum. I to jest właśnie jednym z głównych ich zadań. Przede wszystkim odbierają wyrazistość podziałom, niejako zakłócają w sferze konotacji to, co stanowić ma rzeczywistą wartość. Nie powstaje tu nawet pozorna wspólnota, przeciwnie, ujawnia się swoista konkurencja, konflikt rozgrywa się już w sferze języka. Ukierunkowanie nowomowy na to, by rozsadzać istniejące poza nią dyskursy, nie jest niczym nowym, proces ten nabrał jednak w Polsce lat osiemdziesiątych szczególnie wyrazistej postaci, ta tendencja w tej dekadzie niewątpliwie się nasiliła.
Dodajmy, że proces ów zachodzi nie tylko w języku — z jeszcze większą wyrazistością występuje wówczas, gdy dotyczy różnego rodzaju symboli. Niewykluczone, że chodzi tu o świadomie zorganizowaną akcję przeciwdziałającą ich krystalizowaniu się i rozpowszechnianiu. Władza ostro reagowała na układane podczas stanu wojennego w Warszawie krzyże kwietne jako symbol cierpień i oporu, całą kampanię rozpętano przeciw znakowi V, symbolizującemu zwycięstwo (zajął się nim w jednym z przemówień sam generał Jaruzelski, komunikując Polakom, że litery V nie ma w polskim alfabecie). W podobny sposób traktuje się symboliczne postacie, przede wszystkim Wałęsę. Propaganda (zwłaszcza Urban) przedstawia go jako człowieka nieodpowiedzialnego, nieustannie zmieniającego poglądy, chłopka-roztropka, który w życiu nie przeczytał ani jednej książki. Chciałoby się powiedzieć, że nie chodzi tu o Wałęsę rzeczywistego, ale o dezawuowanie człowieka, który stał się symbolem ruchu. Przykład może jeszcze dobitniejszy, a przy tym całkiem dziwaczny, to historia Otto Schimka. Schimek był żołnierzem Wehrmachtu, który w roku 1944 odmówił udziału w egzekucji grupy Polaków, za co został skazany na śmierć (zginął mając osiemnaście lat). Przypomniał go kościół katolicki, a rangę symboliczną nadały mu nieoficjalne młodzieżowe ruchy pacyfistyczne. Przeciw Schimkowi propaganda rozpętała całą kampanię, twierdząc, że chodziło o zwykłego dezertera, że nic nie wiadomo o jego heroicznych czynach itp. Otto Schimek miał szansę, by stać się symbolem pojednania społeczeństwa polskiego ze społeczeństwem niemieckim, dla komunistów jednak taki symbol, utworzony poza sferą ich oddziaływania, był niedogodny.
Ta walka na symbole i o symbole, wyrażająca się nie tylko w języku, wiąże się z szerszym kompleksem spraw. Powstanie niezależnego obiegu wydawniczego ograniczyło możliwości dyskontowania przez komunistów różnego rodzaju dyskursów, w tym dyskursu patriotycznego. Ale także naruszyło to, co wydawało się ich niekwestionowaną własnością. Uważali się oni za jedynych prawowitych spadkobierców ruchu robotniczego. Trudno było kontynuować tę uzurpację, gdy ukształtował się ruch robotniczy nie aprobujący istniejącego systemu. Zwłaszcza w pierwszym okresie Polski Ludowej przedstawiano komunizm jako „ustrój sprawiedliwości społecznej”, określenie traktowano wręcz jako obowiązującą peryfrazę. Potem jakby o tym zapomniano, formuła wypadła z kursu, tak jak wiele innych. Ale powróciła, traktowana jednak nie jako określenie komunizmu, tylko jako postulat. O sprawiedliwości społecznej mówią już nie sekretarze partyjni, ale Jan Paweł II w czasie swych wizyt w Polsce czy działacze „Solidarności”. Formuła całkowicie zmieniła kontekst i — w warunkach polskich — także sens. Z dyskursu władzy przeszła do języka społeczeństwa.
Procesy owe, czasem przyjmujące postać przepływu, czasem zaś—spięcia, świadczą, w jak wysokim stopniu język uczestniczy w konflikcie społecznym. Nowomowa stała się polemiczną odpowiedzią na mówienie społeczne, nieoficjalne, ale też pewne jego elementy wchłania. Z drugiej zaś strony, dyskursy opozycji, środowisk niezależnych, Kościoła, nie są od wpływów nowomowy wolne. Funkcjonują na innych niż ona zasadach, nie zmierzają do wyłączności, do tego, by stać się jedynym językiem, jakim się mówi o sprawach publicznych, ale niektóre jej elementy przejmują. Chodzi tu o pewne formuły, skonwencjonalizowane frazeologizmy, które tak się rozpowszechniły, że przenikają tam nawet, gdzie trudno byłoby się spodziewać ich występowania. Ciążenie nowomowy jest już tak długotrwałe i tak wielkie.
133