tednoznaczności się wyzbywają, tracą wręcz rację bytu. Władze komunistyczne narzuciły swój język. Chodzi tutaj o coś więcej niż o nowomowę w wąskim sensie, która — miejmy nadzieję — stanie się niebawem gwarą jakichś niewielkich grupek, czymś w rodzaju języka folkloru politycznego. Chodzi o narzucenie języka, który w pewien sposób ujmował czy kategoryzował świaT I teraz chyba rozpoczyna się proces detotalitaryzacji słów. Pn&niziesięciolecia mówiło się „partia”. Zawsze w liczbie pojedynczej, a gdyby w polszczyźnie istniały rodzajniki, używany byłby tutaj rodzajnik określony. I wątpliwości nie było, być nie mogło. Ale teraz już mogą powstać. W emitowanej jakiś czas temu audycji telewizyjnej „Solidarności” (reportaż z wyborów w Komitecie Obywatelskim w Krynicy), działacz wysuwany na funkcję prezesa oświadczył, iż nie może kandydować, bo chce być wierny swojej partii, a jest świadom, że Komitet będzie prowadzić inną politykę niż ta, którą ona aprobuje. Pierwszym, momentalnie nasuwającym się przypuszczeniem było, iż człowiek ów wywodzi się z PZPR, dopiero po chwili okazało się, że reprezentuje KPN.
W ogólności straciły rację bytu nazwania władzy funkcjonujące w realnym socjalizmie. Nie ma już „decydentów”, nie ma już „kierownictwa politycznego”, a były to przecież określenia gremiów sprawujących rządy. W pewnych przypadkach słowa te stanowiły niemal synonim „partii”, w innych były czymś w rodzaju eufemizmu. Ba, sama „władza” w pewnego typu kontekstach zaczyna wychodzić z użycia, bo przecież i ona była synonimem „partii” (zawsze w liczbie pojedynczej!), a także—w pewnych okolicznościach—tak jak formuły poprzednie stała się słowem maskującym, służącym ukryciu faktu, że znowu chodzi o tę jedyną partię. Kiedy sytuacja się zmieniła, kiedy rząd rządzi a partia nie kieruje (by przez dodanie skromnego „nie” sparafrazować formułę lansowaną w czasach wczesnego Gierka), wszystkie te konstrukcje słowne utraciły wszelką rację istnienia.
Mowa szybko reaguje na zmiany społeczne, co oczywiście wpływa na kształtowanie się stylu przełomu. Wykruszanie sie tych fałszuiaco-eufemis-tycznych formuł wypada odnotować z satysfakcją. Procesowi temu towarzyszy wszakże inny, który wprowadza niejasności w społeczne komunikowanie: pewne określenia (czy samookreślenia) grup ideowych lub politycznych utraciły jednoznaczność. Najdziwniejsze są bodaj losy słowa „opozycja”. Kiedy czytam teksty publicystyczne czy oświadczenia polityków z ostatnich tygodni, doznaję wrażenia, że w jakiejś mierze zanikła umiejętność posługiwania się tym słowem. Nie ma ono jeszcze tego precyzyjnego znaczenia, jakim charakteryzuje się w demokracjach parlamentarnych, ale zatraca się w nim ten uzus, jaki miało w Polsce jeszcze do niedawna, kiedy przez „opozycję” rozumiano tych wszystkich, którzy w sposób jawny
i zorganizowany wyrażali sprzeciw wobec realnego socjalizmu. I samo słowo, i jego konotacje zaczęły niemal tonąć w ciemności. W konsekwencji brak wyrażenia, które mogłoby określać ogólnie te wszystkie osoby i te wszystkie organizacje, które tworzyły opozycję demokratyczną lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych.
Tego rodzaju zaciemnienia czy przesunięcia też mi się wydają cechą charakterystyczną stylu przełomu. Składają się nań z jednej strony reakcje na formę totalitarną, której nie sposób odrzucić za pomocą jednego negującego gestu, z drugiej zaś — słowa i formuły już w dużej części, bądź nawet całkowicie, zdetotalitaryzowane, chociaż ciągle jeszcze płynne, jakby ostatecznie nie wykrystalizowane; rzecz polega więc na tym, że pewne słowa najwyraźniej wychodzą z użycia, inne zaś zmieniają sens i zakres. Sam zaś styl przełomu jednocześnie i utrudnia, i ułatwia społeczną komunikację. Podlega on nieustannym przekształceniom i jest świadectwem ogólnej dynamiki przemian. I w nim właśnie toczy się budujący proces porzucania toalitarnej formy.
listopad 1989