Z HISTORII BIBLIOTEKARSTWA POLSKIEGO 201
w żaden sposób jego zawartości (s. 18 przyp. 1). Nasuwają się wszakże liczne pytania. Jakie będą dalsze losy tej spuścizny? Czy i kiedy trafi ona do zbiorów publicznych? Czy są w niej jeszcze inne listy i czy zostaną opublikowane? Czy w tym tomie wydano całą korespondencję A. Łysakowskiego z M. Łodyńskim? — choć to wydaje się oczywiste, jednak dobrze by mieć pewność i w tym względzie.
Wydawczyni wyraźnie określiła charakter ograniczeń. Edycja przynosi jedynie „wypisy z listów” (s. 15). I rzeczywiście, w publikowanych tekstach co rusz natrafiamy na nawiasy, zwiastujące opuszczenia; znajdują się one na początku, na końcu, a także w środku listów. W rezultacie niektóre noszą ślady skrótów wręcz okrutnych, redukujących teksty do 4, a nawet 3 wierszy druku (np. na s. 245). Jakoś trudno uwierzyć, że opuszczone materiały dotyczyły wyłącznie „spraw ściśle osobistych, prywatnych” (s. 17). Każdą cenzurę, nawet tę w najlepszej wierze, historyk musi przyjmować nieufnie, należy więc wyrazić żal, że udostępniono nam korespondencję tak okrojoną. Szukając bowiem źródeł do historii polskiego bibliotekarstwa, chcielibyśmy się dowiedzieć nie tylko możliwie wiele o „bibliotekarstwie polskim” tych lat, ale także o jego „współtwórcach”. Dowiadujemy się, owszem dużo, ale wyłącznie od ich strony spiżowej — myśleli oni, żyli i działali wyłącznie dla bibliotekarstwa. A może jednak mieli jakieś cechy ludzkie, ba, może nawet słabości, które ujawniłyby się w wykropkowanych partiach listów? Nie tylko nie zaszkodziłoby to ich opinii, ale przybliżyło do nich czytelnika i przez to wręcz wzmocniło funkcję dydaktyczną tomu.
Mniejsza nawet o te „ludzkie słabości”. Pozostaje jednak cała sfera życia kulturalnego, w którym chociażby z racji swojego zawodu protagoniści nasi zapewne uczestniczyli. A w listach
— żadnych śladów takiej partycypacji. Chodzili oni przecież do teatru, czytali książki, prasę... I ani słowa na ten temat?! Choćby w fomie komunikatów ze stolicy dla mieszkającego w odległym Wilnie A. Łysakowskiego? Czyżby, aż strach pomyśleć, zanurzeni byli oni wyłącznie w bibliotekarstwie? Oczywiście nie, to przecież niemożliwe, chcielibyśmy więc bardzo poznać ich zainteresowania pozabiblioteczne. Rodzi się też pewne podejrzenie, gdy np. czyta się listy M. Łodyńskiego do A. Łysakowskiego z jego podróży po Europie w pierwszym kwartale 1939 r. Marian Łodyński, który bawił w bibliotekach niemieckich, a potem szwajcarskich i włoskich, zachwycony był uprzejmością wobec niego bibliotekarzy niemieckich czy starą kulturą Lipska („miłe chwile w różnych Keller”, s. 180). Uznał jednak Niemców w ogóle za „ludzi bez jutra” (s. 179) i dostrzegł jakiś stan „oszołomienia” w tym społeczeństwie. Dopisał też zdumiewającą w swoim patriotycznym samozadowoleniu uwagę: „Ostatnio szczególnie wysoko poszły za granicą nasze papiery pod względem politycznym i moralnym; doprawdy od Polski oczekuje się pomocy w przywróceniu wartości moralnych w polityce i w międzynarodowym życiu społecznym” (s. 181). Bez wątpienia M. Łodyński dał się zwieść uprzejmym rozmówcom zachodnim, a przeoczył fakt, że niemiecka agresja już wisiała w powietrzu i że zadaniem „bibliotekarskiej racji stanu” w Polsce powinno być działanie na rzecz zabezpieczenia zbiorów podczas rychłych działań wojennych, co Niemcy przeprowadzali zresztą u siebie od dawna i co taka podróż w przeddzień wojny powinna była mu uświadomić.
A wątpliwość zgłaszana przez czytelnika może być i taka, że Wydawczyni ocenzurowała
— może i umyślnie — pewne partie tekstów, by nie prześlizgnęły się takie właśnie fragmenty, grzeszące pewną naiwnością. Powtórzę — jest to kwestia koncepcji generalnej. Wydawczyni wybrała właśnie taką, można było jednak równie zasadnie wybrać i metodę odmienną, i tam gdzie chcemy dokonać skrótów wykropkować tylko drastyczne, osobiste partie listów.
Być może ożywiłoby to też lekturę, a więc i przyciągnęło do niej przedstawicieli innych środowisk niż bibliotekarskie. Zważmy bowiem na to, że listy te z niesłabnącym zainteresowaniem odczytywać będą historycy bibliotekarstwa i do nich to wydanie jest adresowane przede wszystkim. Szkoda jednak, żeby byli to jedyni czytelnicy tomu. A może się tak zdarzyć, bo listy nie zachwycają urodą literacką. Korespondenci pisując do siebie nawet prze kilkanaście lat, związani ze sobą często stosunkami służbowymi, zachowali pewną urzędową sztywność stylu. Nie byli oni zresztą wybornymi stylistami. Zewnętrzna forma listów J. Grycza czy A. Łysakowskiego przypomina teksty ich prac: imponuje więc precyzją sformułowań (A. Łysakowski), czy zwięzłością (J. Grycz), co jednak — jak na listy prywatne — robi wrażenie pewnej oschłości. Jedynie