JERZY ZAWIEYSKI
Opowieść o czasie nie odnalezionym
I
Poprzez wiatr, świszczący szczelinami okna wagonu, posłyszał Gayce-wicz znajome brzmienie głosu. Głos był męski, wibrujący ciepłem i czułością, ciemny i dźwięczny zarazem, muzyczny w każdym szepcie, w każdym westchnieniu. Wystarczało słuchać, nie patrząc, ani nie rozumiejąc słów, by doznawać czegoś, jak muzyka. Taki głos był tylko jeden na świecie i należał do człowieka, o którym Gaycewicz nie mógł myśleć bez odrazy. Czyżby to or.?
— Była wojna, powstania, rewolucje zmiotły miliony ludzkich istnień, a ten przetrwał, żyje — myślał gniewnie Gaycewicz. — Czyż by to naprawdę on? — Niemożliwe! — upierał się, nie podnosząc jeszcze oczu, aby odwlec moment tego osobliwego spotkania. Ale znajomy głos przenikał pieszczotliwą falą do świadomości i odbierał wszelką nadzieję pomyłki.
W jakiejś chwili odwagi i ryzyka Gaycewicz otworzył oczy i spojrzał w kierunku złowieszczego głosu.
Nie odrazu poznał Herbeńskiego, lub może nie odrazu chciał przyznać się wobec siebie samego, że go poznaje. Przypominał sobie teraz, że gdy wszedł do pociągu i zajął miejsce w przedziale, strzeżone z trudem przez jego córkę Wandę — Herbeńskiego wówczas nie było. Nie pamiętał też, w jaki sposób Herbeński znalazł się obok młodej damy, która drobnym, urywanym śmiechem przyjmuje to, co on jej z takim ożywieniem opowiada.
Gaycewicz spojrzał na zegarek i ze zdumieniem stwierdził, że minęła już godzina od wyruszenia pociągu z Warszawy. Miał wyrażenie, że jego drzemka trwała zaledwie kilka minut. Herbeński musiał zająć miejsce w czasie jego krótkiego snu — upewniał się, przecierając oczy.