404
JERZY ZAWIEYSKI
wości i wręcz łaską losu. ślub był wyznaczony na przyszłe lato, gdyż w tym czasie Wiktor kończył studia.
Chwili ślubu oczekiwał ze wzruszeniem, ściskającym go za gardło i przyprawiającym niemal o łzy.
— Gdy będziesz moją żoną — mówił do Emilii — gdy będziesz moją żoną... Powtarzało się to nieraz, jak refren pieśni, upajającej samym słowem „żona". W tym była cała jego czułość, coś, co miłość podnosi na hieratyczne wysokości i nakazuje innym, by ją uczcili. Oznaczało to także całkowitą zgodę na obyczaje i układy świata, którego surowa mądrość, obwarowana prawami, wiązała się harmonijnie z naturą ludzką.
— Wszystko jest ładem — tłumaczył kiedyś Emilii — i tylko ład jest przyrodzoną cechą bytu. Cokolwiek istnieje, rozwija się według swych praw i dąży do swego odrębnego celu. Czy to cię nie zdumiewa, Emilio?
— Każde życie osiąga pełnię, jeśli idzie drogami swoich przeznaczeń i każde życie łamie się lub ginie, jeśli z nich zboczy.
— Wiktorze! Wiktorze! — śmiała się Emilia — jesteś zbyt pryncypialny i zbyt nieludzki. Pod każdym drzewem w lesie rozgrywają się tragedie roślin i owadów, a cóż dopiero, gdy idzie o nas!
— Mamy rozum. Emilio, — który uczy odróżniać prawdę od fałszu i który uczy, co dobre a co złe. W planie ogólnym wszystko jest dobre, wszystko jest dobre. — Wiktor pamiętał, że objął Emilię i chciał ją pocałować, ale przycisnął tylko policzek do jej włosów, które delikatnie muskał wargami. Pocałował ją w czoło i szeptał do ucha: „gdy będziesz moją żoną, Emilio, zobaczysz, zobaczysz..."
Emilia śmiała się. Była jasna, zawsze pogodna. Miała niezbyt regularne rysy, ale braki jej urody: nieco za gruby zadarty nos, oraz skośne zielonkawe oczy, szeroko rozstawione, uzupełniał wdzięk całości, a zwłaszcza jej uśmiech, jej żywe, pełne radości usposobienie.
Tego lata Emilia była rozbawiona, zdawało się, bardziej niż zwykle i Wiktor przypisywał to ich wzajemnemu szczęściu. Wszędzie słyszał śmiech Emilii i jej głos, przejmujący go radością.
Tak było do tego dnia, gdy on sam przedstawił jej Stenia Herbeńskiego — w niedzielę po południu, piętnastego lipca. Nigdy nie zapomniał tej daty, bo był to także dzień imienin jego ojca, Henryka, który wtedy przyiechał z matką na dwa dni do Rozłęczy. Zanosiło się na tańce wieczorem i Stenio uprzednio zaproszony przez Gaycewicza, przyszedł około piątej po południu z synem leśniczego, Pawłem Pietrzakiem.
Zabawa trwała do późnej nocy i Emilia tańczyła naprzemian z Wikto-u*m i Steniem. Odtąd Stenio był codziennym gościem w domu Ucińskich i odrazu włączył się z wielką swobodą i prostotą do grona młodzieży. Podobał się wszystkim. Gdy po miesiącu odjeżdżał dość nagle, zdecydowany