424
JERZY ZAWIEYSKI
Gaycewicz wyrwał ręce z rąk Herbeńskiego i odszukał w kieszeni notes. Wydawało się, że z tą materialną cząstką własności Kazia .iest i on sam gdzieś w pobliżu. Czy nie na tym polegała wiara, którą Kazio wyznawał, że niema śmierci? A jeśli jej niema, jeśli jest tylko przejście do życia innego, więc i on sam istnieje, mimo swej śmierci, istnieje w sposób nawet doskonalszy, pewniejszy. Żeby tylko móc w to uwierzyć i tym żyć! Móc w tci chwili być pewnym jego obecności i jego udziału nie tylko w rozmowie, jaką prowadzi z Herbeńskim, ale jego udziału w całym życiu tak, jak dawniej, — jak było zawsze.
Ale umarli milczą milczeniem tajemnicy. Oderwani od ziemi i od serc, wypełnionych rozpaczą po ich stracie, bvtuią gdzieindziej i bytują inaczej. Czy zdolni są słyszeć, lub widzieć? W jaki sposób mogą zesłać uspokojenie i pociechę? Ten nędzny strzęp materialny — myślał Gaycewicz, ściskając notes Kazia — jest czymś droższym, niż pewność, że Kazio istnieje i że nie opuścił żywych. Czy jednak — poprawił się zaraz w myślach, — czy jednak ważniejszy, niż sam Kazio, który po tamtej stronie istnieje?
— Panie Wiktorze... panie Wiktorze, — posłyszał nad sobą, jakby westchnienie Herbcńskiego.
Ale nie odpowiedział na nie, zatopiony w rozważaniu o możliwościach istnienia Kazia, w wymiarach innej rzeczywstości. Gdyby w to uwierzył, mćglby nie tylko .być w swoistej łączności z umarłym, ale mógłby zniszczyć, lub umniejszyć swoją nienawiść do Herbeńskiego.
. Poniosły go myśli właśnie w stronę tego człowieka, który był ojcem Kazia. Inaczej sobie wyobrażał rozmowę, czy rozprawę z nim, czy też walkę. Cóż znaczyło, że obrzucił go słowami nienawiści i słowami, które szły z jego bólu i krzywdy? Nic się przez to nie stało — i nic nic przyniosło u’gi. Herbeński nie oburzał się, nie odrzucał obełg. ani nie odwzajemnia! się żadnym złym słowem, choć co prawda nie miał do tego prawa. Milczał i tylko mocnieiszym uściskiem rąk dawał znać, że jakieś słowa dotykają go celnie i bolą. Mogłoby się zdawać, że ten, który siedzi naprzeciw niego, cierpi tak samo, lub podobnie, jak on. Drżał mu głos, gdy zadawał pytania o Kazia i drżały mu ręce, gdy chwytał nimi jego dłonie. Chociaż ciemność nie dozwalała widzieć Gaycewiezowi twarzy Stenia, wiedział, że nie może być na niej tego obraźliwego uśmieszku ironii, zaczajonej w kącikach ust, jaką dostrzegł, gdy chciał się do niego odezwać już przedtem. Nie jest przecież zazdrosny o dawnego kochanka Emilii, — nie jest zazdrosny nawet o jego młodość, o jego urodę. Jeśliby mógł być zazdrosny, to jedynie o Kazia. Ale sam nrzvznał, że ojcem Kazia prawdziwym jest on, Gaycewicz, — że wie, jak go kochał. Kto to jest Herbeński? Kim jest ten człowiek, — który musi mieć świadomość, że dźwiga na sobie krzywdę i jego i Emilii? Przypomniał