434
JERZY ZAWIEYSKI
Zasłonił się paltem, gdyż do przedziału weszli jacyś ludzie i przymknął powieki. Ale nie mógł stracić z pamięci pierwszej strony notesu Kazia. Wyrysowany krzyż stał przed nim, rósł, rozciągając ramiona na całą jego przeszłość, na niezrozumiałe drogi losu. Uczuwał teraz ciężar minionego życia, ciężar stałego cierpienia, o którym mówił z Gaycewi-czem nieporadnymi i okaleczonymi słowami.
Obaj w rozmowie usiłowali odnaleźć niepowrotność czasu i szukali nazwy dla swych przeżyć, napełnieni goryczą, że są bezradni wobec uchwycenia sensu własnej przeszłości. Co w niej było ważne i jedyne? Czy fakty? uczucia? myśli? ich żal, który szedł z rozdźwięku pomiędzy pragnieniami a tym, co one spełniały? czy praca i walka o stanowiska w świccie, jakby świat tylko od tych jednostkowych stanowisk zależał?
Imiona osób, które kochali, imiona żyjących i umarłych kładły się na obszarach pamięci, jak skrzyżowania węzłowe dróg, od których szły dalsze szlaki ich osobistej historii.
— Historia? Ależ życie nie jest historią — powiedział Stenio półgłosem, zdumiony nagłą oczywistością swych myśli — żadne życie, żadna przeszłość nie jest tylko historią, tylko biografią. — To co nas spotyka, jest historią krzyża — dodał cicho.
Jest historią krzyża — powtórzył i chciał przytoczyć słowa z notesu Kazia, ale zatrwożył go ich przygniatający sens.
Słodycz mogła być tylko owocem miłości. Ale jakże dojść do niej, jeśli ów znak jest znakiem cierpienia? Czy może stać się miłością i zajaśnieć słodyczą?
„O, moja słodyczy" — powtarzał Stenio urocze słowa Kazia, odnosząc je do niego samego. Widział siebie w głębokim dole, poniżej krzyża, który nad nim wyciągał ramiona i który tłumaczył mu w zwięzłym skrócie wszystko, cokolwiek z nim się działo, począwszy od nory Walczakowej, aż do tej chwili. Ale nie mógł, mimo gorącego pragnienia, powiedzieć o krzyżu, jak Kazio: „O, moja słodyczy".
Posłyszał naraz nazwę stacji, która mu przypominała dzieciństwo. Był gdzieś niedaleko miejsc, z których wyszedł w świat.
— Ależ tak — postanowił — ależ tak! Tutaj jest moje miejsce na żwirze alei — mój jakiś dom. Cóż, że Walczakowa od dawna nie żyje i że nie spotka nikogo z bliskich, bo ich nigdy nie było?
Zatrzymał się w gospodzie, gdzie wynajmowano pokoje, a raczej łóżka na noclegi.
Starsza, miła niewiasta objaśniła go, że narazie w wolnym pokoju jest dwu młodych, którzy wyjeżdżają, ale jeszcze są na górze.
Przypomniał sobie później, jakby to było odległe zdarzenie, dwu chłopców wiejskich, którzy zabawiali go rozmową, myjąc się i ubierając.
Ich młodość, przelewająca się śmiechem i zdrowiem, sprzęgała się