429
NAD NIEBIESKĄ WODĄ
tów życia, nigdy dostatecznie nie wyjaśnionych, ani w ich przyczynach, ani w ich skutkach. Jakby były rozsiane ręką kaprysu, lub ręką... ręką pieczołowitej troski — osądził z namysłem.
— Czekasz na mnie, tatusiu? — posłyszał glos Wandzi.
— Tak. Chodźmy już.
I znów zniecierpliwiony, przyśpieszył kroku.
Wandzia ledwo mogła nadążyć. Wszystko ją bolało, zwłaszcza bolały piersi ostrym, udręczającym uciskiem, bolała głowa i drżały kolana. Z trudem dławiła w sobie łzy, choć na ogół nie była skłonna do płaczu. Nie wiedziała dokładnie dlaczego chce jej się płakać, dlaczego zbierają się łzy i to zbierają się nawet wtedy, gdy stara się nie myśleć już o tym człowieku, który, jak się okazało, jest ojcem Kazia i pierwszą miłością matki. Teraz dopiero wie, dlaczego płakała już wcześniej, wówczas, gdy jej uwagę o krajobrazie norweskim ojciec Kazia zbył ironicznymi słowami. Bolała ją od początku uroda tego nieznajomego, a jego głos, który wydawał się czymś, jak śpiew, szedł przez całe ciało dreszczami. Nie chciała go słuchać, ale nie mogła nie słuchać. Gdy zdobyła się na odwagę, aby wziąć udział w rozmowie, ośmieszyła się tylko, wzbudzając politowanie. Zła na siebie, zaczęła myśleć wyłącznie o Kaziu, którego przez chwilę widziała w trumnie. Kazio i nieznajomy złączyli się w jedno uczucie żalu. Ale nad wszystkim górował w niej wstyd. Wstyd tego, że się odezwała nie w porę i nie tak, jak chciała, wstyd, że jest brzydka, że elegancka pani, siedząca naprzeciw, zbyt czule i zbyt zachłannie patrzy na nieznajomego, który raczył jej coś opowiadać. Dlatego płakała, nie znajdując w łzach ukojenia, bo jak już teraz wie, przyczyną łez, przyczyną bólu, rozsadzającego jej piersi, stał się ów książę, ów człowiek z bajki, ze snu, z modrego krajobrazu zaczarowanej Norwegii, zapamiętanej z kina, — ów, nie do wiary! — ojciec Kazia i kochanek matki! Wandzia, idąc za ojcem przymykała oczy, aby odnaleść pod powiekami twarz najpiękniejszą na świecie, ale nie mogła jej odszukać. Chwilami nawet zdawało jej się, że już nigdy nie przypomni sobie, ani tych oczu jedynych, ani ust, ani czoła — ani nade wszystko głosu, — głosu, jak muzyka, jak słodka pieśń.
Z podsłuchanej rozmowy, której nie mogła nie słyszeć, więc raczej: z zasłyszanej rozmowy dowiedziała się z przerażeniem, kim był ten człowiek dla całej rodziny, więc i dla niej. Czyż nie miała prawa, by myśleć o nim, jak o kimś bliskim? Przecież i ojciec pod koniec ujmował często dłonie Rerbeńskiego i trzymał je w swoich, jakby oddawał mu przyjazny uścisk. Nie słyszała wszystkiego dokładnie, o czym mówili, ale doszła ją niemal w całości historia włóczęgi Stenia, pobyt jego w domu Herbeńskich i lato spędzone w Rozłęczy.