411
NAD NIEBIESKĄ WODĄ
Tego dnia, późną nocą, gdy wychowawca nazywany przez Zakład „Bu-rakiem“, obchodził łóżka dzieci, posłyszał, że Stenio płacze.
— Co ci to Stefku? — mówił. — Czego płaczesz? Byłeś przecież u mamy, miałeś ładne imieniny...
— Nieprawda — szlochał Stenio — wszystko to nieprawda! Matka była pijana i od progu krzyczała: — czegoś tu przyszedł cholero? — Wynoś się, znajdo, bo cię przetrącę! Albo zdejmij kapotę, włóż łachy i na żebry. No, jazda!
Stenio łkał w ramionach pana Buraka, który po chwili przyniósł kropli i, nalewając je na łyżeczkę, zapytał cicho:
— A czapka? Ukradłeś?
— Ukradłem — przyznał się ze wstydem. — Ściągnąłem z głowy jednemu chłopakowi.
Pan Burak odchodząc, pocałował Stenia w czoło i powiedział:
— Nikomu o tym nie powiem i ty też nie mów. Ale czapkę trzeba oddać. Nieszczęsna czapka zdradziła tajemnicę, gdyż poszkodowany chłopiec odnalazł nazajutrz Stenia w Bursie.
— Ty znajdo! — krzyczał na niego, — ty złodzieju! Podrzutku!
Odtąd za Steniem szło wyzwisko „znajda", najboleśniejsza dla niego
obelga i najdotkliwszy wstyd.
Nie pomagały, ani upomnienia wychowawcy, ani porachunki z chłopcami na pieści.
Któregoś dnia Stenio pokrwawiony, zbity przez chłopaków, wyszedł niespostrzeżenie z Bursy i więcej już nie wrócił.
Całą noc przesiedział za miastem, pod drzewem w polu, płakał nie rozumiejąc, dlaczego boli go słowo „znajda".
Mniej bolesne były słowa: „złodziej", lub „kłamca".
Szedł długo przed siebie, niesiony żalem i rozpaczą, byle być dalej od przeklętego miasta. Po drodze kradł, lub żebrał, był zamykany przez policję, ale zawsze udawało mu się zbiec. Po roku włóczęgi doszedł do Warszawy, o której wiedział, że jest stolicą kraju.
Herbeński, ukryty pod paltem, skulił się w sobie, jakby bał się tego nowego węzła swoich dziejów. Słyszał już przed chwilą, jak Gaycewicz wszedł do przedziału i zgasił światło. Zdawało mu się też, że rozmawia z córką.
Pociąg sunął teraz równo, z monotonnym świstem, rytmicznie, lekko się kołysząc.
Swój „romans", jak później mówiła egzaltowana pani Herbeńska, oglądał teraz ze zdumieniem i uczuciem litości dla błąkającego się po ulicach małego włóczęgi-żebraka.
Ale dziewięcioletni wówczas Stefek Walczak był jakby wyzbyty uczuć i rządził się tylko potrzebą snu potrzebą jedzenia, co zawsze umiał