431
NAD NIEBIESKĄ WODĄ
Takie słowa i taka czułość musiały zapowiadać coś, co należy do wydarzeń niezwykłych. Dlatego Gaycewicz zapytał:
— Czy się co stało, Emilio?
— Nie, nic się nie stało — odpowiedziała ze smutkiem. — Byłam cho-
%
ra. Miałam ciężki atak.
— Ale ataki — rozważał w myślach Gaycewicz — miała Emilia już nie raz i nigdy nie okazywała mu takiej czułości. Co się stało? — co się stało? — niepokoił się, nie dowierzając miękkim szeptom i troskliwej usłużności Emilii. Staś, wychodząc do szkoły powiedział chełpliwie:
— -Gdyby nie ja, to nie wiem, co by z mamą było? Dobrze, żeś mi kupił rower, tatusiu, bo mogłem prędko sprowadzić lekarza. — Z przedpokoju jeszcze zawołał:
— Są tanie motocykle, tatusiu, marki F. 703, — czeskie! Lecą, jak wiatr! — Emilia, pomagając Wandzi przy śniadaniu, mówiła: — Myślałam, że umrę. Czułam w piersiach, jakgdyby dynamit, który mnie rozsadzi. Drapałam ścianę z przerażenia. Patrz, mam jeszcze palce okrwawione. Ale najgorsze to ten... ten dynamit, — no i kaszel.
Po południu tego dnia, gdy zostali sami — miała spotkać Gaycewicza ta właśnie rzecz, której się bał i którą przeczuwał. Ale nie mógł przeczuć, jadąc ze Steniem w pociągu, ani później idąc do domu, ani jeszcze później, patrząc zaniepokojonym wzrokiem na łagodność Emilii, — że stanie się coś, co będzie niejako zapłatą całego życia, że wróci jakgdyby do najdalszych początków swojej miłości, do okresu pobytu w Rozłęczy. Już Rozłęczę przybliżył mu Stenio, od którego szły niezapomniane uroki tamtych miejsc, wszystkie zapachy i wszystkie kolory, nim całą tę scenerię pokrył gruby cień doznanej krzywdy. A teraz Emilia... Emilia w popołudniowej rozmowie wróciła do swego częstego motywu, zaczynającego się od słów: „myślałam, że umrę“. Wyznała Gaycewiczowi, że poraź pierwszy ogarnęła własną śmierć, a wraz z nią, niejako w zależności od niej, całe dotychczasowe życie. Szła myślami za Wiktorem, który grzebał Kazia, wydobywał go z trumny i niósł do nowego grobu. Robił to z miłości do Kazia, ale także... W tym miejscu Emilia urwała, ale Gaycewicz domyślił się jej słów niedopowiedzianych.
Pochylił głowę, gdyż nie wiedział, co go czeka — lecz nade wszystko nie wiedział, czy rzeczywiście jeszcze kocha Emilię? Nigdy nie pozwoliła mu
0 tym powiedzieć, jakby jej naprawdę na jego uczuciach nie zależało
1 jakby je wręcz lekceważyła.
I oto naraz Emilia mówi coś, czego Gaycewicz nie może zrozumieć. Nie dowierza, nie ufa. Słyszy jakgdyby z odległego krańca swego życia, że doceniona została jego surowa miłość i że teraz, w tych dniach, gdy Emilia umierała, dostrzegła go w wielkości jego cierpienia. Tym głębsze ono, że rozłożone na codzienność, na każdą godzinę, na każdą chwilę.