423
NAD NIEBIESKĄ WODĄ
— A Kazio? — zadał Stenio pytanie. — A Kazio, panie Wiktorze?
0 Kaziu niech pan powie mi wszystko.
Gaycewicz zdziwił się szczególną intonacją w głosie Stenia, gdy zadał mu to pytanie, a jeszcze bardziej tym, że Stenio wziął teraz jego dłoń w swoje ręce i że ręce te drżały.
Mówił początkowo twardo i z niechęcią do Herbeńskiego o Kaziu, —
1 wiele razy rzucał uwagę, że nie ma on do Kazia żadnych praw, że jeśli je miał, dawno już one zostały przez niego utracone.
— Ja wiem — mówił Stenio pospiesznie, — że pan był jego prawdziwym ojcem, że pan go kochał, jak własnego.
— Nie wiem, czy pan tak dobrze o tym wie — powiedział z naciskiem Gaycewicz. — Być ojcem takiego chłopca, który zawsze mi pana przypominał i który przypominał pana Emilii — być ojcem w takiej sytuacji jest czymś, czego się łatwo nie da zrozumieć. Nie da się i tego zrozumieć — mówił teraz głosem twardym i szorstkim — nie da się i tego zrozumieć, że go tak kochałem. Nie było to proste, ani jasne, nie tylko dla mnie, ale dla Emilii. I nic nie wiem, panie Herbeński, dlaczego tak było ze mną i nie wiem dlaczego Emilia, przecież matka, nie kochała go tak, jakby można się było spodziewać? Czy pan to może zrozumieć, panie Herbeński? Pan się tak zna na miłości, tyle jej pan doznał w życiu, — może pan mi ją wyjaśni. Jestem ciemny, jakby ślepy — i nie wiem nic.
— I ja nie wiem, — nie wiem, panie Wiktorze — powiedział Stenio po chwili. To nie prawda, że tyle miałem miłości w życiu. Ale Kazio, — to przecież inna miłość. Nieporównana z miłością do kobiet, z żadną w ogóle miłością. Czyż nie?
— O, tak! tak! — gwałtownie potwierdzał Gaycewicz. — Zaczęło się od czegoś jak litość, bo dziecko było niewinne i bezbronne. Popłakiwało z cicha i patrzało dookoła niebieskimi oczyma, oczyma, które wziął od pana.
— Na Boga! Panie Gaycewicz — jęknął Stenio, ściskając go mocno za rękę. Nie rozumiejąc tego uścisku, ani nieokreślonego jęku Stenia — Gaycewicz wyszeptał w ciemność:
— Chyba nie może pana dziwić moja nienawiść. Moja dawna, od lat pielęgnowana złość, — ani mój żal, ani moja zawiść. Mam pana teraz przed sobą. Mam, mam, — ściskał go gwałtownie za ręce i za ramiona.
— Czekam, panie Gaycewicz — powiedział Stenio ze spokojem. — Ma mnie pan w swoich rękach. Co chce pan ze mną zrobić? Może zabić? Cóż. by to pomogło? Jeszcze jeden ciężar więcej.
— To prawda. Cóżby mi z tego przyszło? Ale pan triumfuje, a ja?...
— Co to za triumf? Niema Kazia. Niema Kazia. Pan chyba najlepiej wie, co to znaczy...