427
NAD NIEBIESKĄ WODĄ
czasem tracił nawet nienawiść i wrogość dla Herbeńskiego, stracił to, czym się nieraz nasycał.
Ze zdumieniem spostrzegł, że przez okna wagonu, poprzez szaronie-bieskie światło nocnej lampki przedziału — wdziera się świt. Stenio miał oczy przymknięte i podkrążone ciemną brązową smugą. Na policzku, wzdłuż zmarszczki koło nosa widać było ślad nieobeschłej łzy.
Gaycewicza ogarnął żal z powodu Herbeńskiego. Było to równie ciężkie, jak nienawiść, która go nie opuszczała przez dwadzieścia lat, aż do tej chwili. Bo nienawiść uspokajała się zawsze, gdy świadomość spychała Herbeńskiego na krańce ohydy, w jakąś nędzę moralną, nie godną człowieka. Fircyk i lekkoduch, lub uwodziciel cyniczny i niebieski ptak, międzynarodowy oszust — stanowiły formułę, która oddalała Herbeńskiego tam, gdzie istnieje tylko pogarda. A teraz?
Gaycewicz wiedział, że krzywdził Stenia w swym bezwzględnym potępianiu. Żal, jaki uczuwał, domagał się zadośćuczynienia. Trzeba było coś zrobić dla Stenia i czymś umniejszyć ten nowy ciężar, jaki teraz spadł na niego. Przez chwilę dostrzegł Stenia w jego dzieciństwie sierocym. Ta jakaś droga przez świat, którą szedł włóczęga, nim doszedł później do Rozłęczy, jako człowiek o zniewalającym uroku — wydała mu się drogą udręczenia. Spojrzał na Stenia, który siedział z przymkniętymi oczyma, jakby całkiem zgasły, nawet postarzały i brzydszy niż przedtem, gdy chciwie chłonął go uczuciami nienawiści — zadał sobie proste pytanie: — dokąd on jedzie? — i co właściwie robi?
Wysunęła się też zatrważająca myśl: — czym stanie się dla niego ta rozmowa? — to spotkanie?
Nie wypowiadając głośno swych pytań, ani swych myśli — ogarnął nagle samotność Stenia. Wiedział, że jest to samotność nie dająca się niczym złagodzić, gdyż nie może się zaczepić o nic własnego, o żadne miejsce chronione miłością, o żadne serce.
Ponieważ niema Kazia, niema już więc nikogo — jest tylko... jest tylko Bóg, dopowiedział z głębi głos, jakby nie jego własny. Ale Stenio napewno nie wierzy w nic.
— Tatusiu, dojeżdżamy — posłyszał głos Wandzi.
Zbierając walizki z półek, poczuł, jak ciężko będzie mu się rozstać z Herbeńskim. Nie spotka go już nigdy. Cóż przyniosła ta rozmowa? Zdjęła nienawiść, narzucając współczucie i bolesne zrównanie w cierpieniu. Nie tego przecież chciał, — nie tego chciał. Dlaczego tak się stało? Dlaczego tak ciężko mu rozstać się z tym człowiekiem?
Gdy Wandzia, pożegnawszy się z Herbeńskim, wyszła już na korytarz, olśniła nagle Gaycewicza pewna myśl. Przeniknęła go radość gorąca, która zdejmowała mu ciężar żalu i która w części wyrównywała krzywdę Herbeńskiego.