131
ZAPISKI NA MARGINESACH
przestrasza. Nazajutrz, bawiąc się głupio niewypałem na górze zamkowej nad miasteczkiem, chłopiec ciężko się rani i traci wzrok. Z niewiadomych powodów miasteczko wyobraża sobie, że miał to być zamach na księdza, więc ohydnie sekuje biednego ślepca, a ksiądz — licho wic, dlaczego — nie prostuje tej wyssanej z palca opinii, tylko rzuca wokół siebie spojrzenia szczutego mordercy, które mają świadczyć tyleż o braku odwagi cywilnej ile o męce sumienia. O, bo ten ksiądz ma jednak sumienie, bo film jest humanistyczny, psychologiczny, kulturalny... Żałosna ta cała kulturalność, przypomina mi niekiedy reportaże Lovella czy Kwiatkowskiego: autor jest delikatny, wszystko rozumie, nie potępia, broń Boże, tylko aluzją subtelną operuje, zamgloną metaforą, cytatem niemalże liturgicznym, a wychodzi z tego obraz taki: z jednej strony skostniały, tchórzliwy starzec wśród dewotek jak czarne wrony, każdy znak krzyża w tym gronie to maska zakłamania, cudowne słowa psalmów to kształt hipokryzji, „Kiedy ranne wstają zorze” to zew bezlitosnych świętoszków — a z drugiej strony niewinna młodość, czyste charaktery, ponad śnieg bielsze uczucia prawdziwe, autentyczne, ludzkie. Taka właśnie sztampa została przez Kutza zademonstrowana nieskazitelnie, ze sprawnością absolutnie pustą, z niezwykłym lekceważeniem rzeczywistości, nudno i zarazem gruboskórnie. Jak to — powie ktoś — taki doskonały warsztat... Ależ tak, są tam sceny świetnie grane, doskonale zasugerowane wnętrza oraz ich atmosfera, piękne jak lapidarny rysunek tuszem zimowe krajobrazy... Ależ tak, i w pewnym sensie tym gorzej, bo c o z tego? Te wycyzelowane kompozycje, przepływy, kontrasty nie wiążą się w artystyczny organizm, zbyt wątłym spoiwem jest nieustanny wysiłek warsztatowej perfekcji. Kadr ze szklanką na pierwszym planie... Odbicia w zmętniałym ze starości lustrze... Czarny hieroglif księżej postaci na bieli śniegu... Ładne to, lub „charakterystyczne”, dopięte na ostatni guzik, ale właśnie dlatego już tu, w zarodku, w samych założeniach formalnych filmu czai się sztampa: te kontrasty czerni 5 bieli tak niezawodnie „wymowne”, te mury tak wciąż i tak strasznie liszajowate, że może się schować włoski neorealizm, te dziady tak spocone, kudłate i łachmaniaste, że blednie sama „Viridiana”, ta bergmanowska zakrystia — długo by można wyliczać — bardzo to jest wszystko staranne, bardzo umiejętne i zupełnie jałowe: nie jestem w stanie usłyszeć owej „poważnej tonacji”, którą ostrzejszym, widać, od mojego słuchem pochwycił Toeplitz.
Następna jego teza: „..zdrowa, rozwijająca się kinematografia przypomina kręgowca, którego mniej lub bardziej malownicze członki i kończyny grupują się wzdłuż mocnego kręgosłupa... znakomita większość ukazujących się obecnie na ekranach filmów polskich obroniłaby w stopniu, rzecz jasna, zależnym od ich zalet artystycznych, swoją rację bytu na ekranie, gdyby filmy te ukazywały się jako elementy