nia. Wszystko w rozmiarach XXXL. Jak mięso, to po kilka funtów każdego rodzaju; pierogi - 10 opakowań, każde inne, bo nie wiadomo co gościowi smakuje..., owoce w ilościach przekraczających wielokrotnie moje możliwości. Lubi wino? Proszę bardzo, najlepsze jest kalifornijskie i natychmiast przyjeżdża kilka kartonów z butelkami! Cóż, Ameryka jest wielka...
Zastanawiam się, jak popsuć tę idealną harmonię smakową z „mojej” lodówki. Obawiam się, czy podniebienie nie uległo już „amerykanizacji”. Zatęskniłem za zwyczajną, polską jajecznicą na boczku. Nic prostszego: jajka są, cebula jest, a boczek? Oczywiście jest, tyle że w proszku (praktyczniejszy). Zapewniono mnie, że smakuje tak samo. Smakował, standardowo. Może ja już rzeczywiście straciłem smak? Bez względu na miejsce pobytu, po śniadaniu nie odmawiam sobie filiżaneczki dobrej kawy Nic w tym zdrożnego, tyle że po kilku dniach pod dom podjeżdża samochód i wypakowuje paczkę z kawą: bagatela, około 10 kg! Ameryka jest coraz większa...
Śniadanie jakoś obroniłem, ale jak tu zjeść lunch „po polsku”? Nie dało się. Zwiedzam więc restauracje, niemal codziennie inną. Ciekawy to zwyczaj, wielce kształcący i szybko poczułem, że zaczynam go lubić... Po tygodniu rozpoznaję, gdzie zostanę obsłużony wr miarę szybko, a gdzie należy przejść pełny rytuał kolejnych wizyt kelnera. Przed pierwszymi lokalami stoi zdecydowanie więcej samochodów', ho Amerykanie - trzeba im to przyznać - cenią czas. Tłok na parkingu bezwzględnie przekłada się na ilość klientów wewnątrz, jako że w „mojej" okolicy nikt nie chodzi do restauracji pieszo. Powód? Prosty: nie ma chodnikowi I wszędzie daleko. Do najbliższej restauracji mam około 7 mil.
Dostrzegam dobre zwyczaje w restauracjach. W każdej, nawet w tych o niższym standardzie, nie muszę samodzielnie szukać miejsca. Od tego jest obsługa dyżurująca przy wejściu. Poszczególne sieci restauracji specjalizują się w określonych daniach, mają swój styl. Ale nie jest to styl niepow tarzalny, to styl amerykański: ten sam wystrój, to samo menu! Klasyczny lunch? Oczywiście gruby (na inch), wielki stek, z mięsa specjalnie wyhodowanej rasy krów. Trzeba przyznać, że trudno tam znaleźć odrobinę naw-et tłuszczu czy jakichkolwiek przerostów. Ale ta wielkość... standardowa, amerykańska! Steki różnią się stopniem wysmażenia: od bardzo suchych (zdaje się nie mają zbyt wielu amatorów'), do ociekających krwią, niemal surowych. Świadom rodzicielskich nauk o dobrym wychowaniu (nie zostawiaj resztek na talerzu!), patrzyłem początkowo z przerażeniem na ogromną porcję mięsa. Ze zdziwieniem obserwowałem, że Amerykanie nie mają żadnych rozterek. Radzą sobie bez problemu z tak wielkimi porcjami, bądź też ostentacyjnie nie dojadają. W dobry nastrój wprawiło mnie dopiero poznanie delikatnej różnicy kulturowej: tutaj do dobrego tonu należy pozostawienie reszty jedzenia na talerzu! No i niewiele brakowało, bym okazał się niekulturalny! Częściej korzystałem potem jednak z innego popularnego zwyczaju: pakowania resztek mięsa dla pieska. Większość restauracji dysponuje na tę okoliczność specjalnymi pojemnikami. Ameryka jest praktyczna...
Dostało mi się za „ Murzynów ” w pierwszej części reportażu! Okrzyknięto mnie dyżurnym „rasi-stą", co moja dusza przyjęła z przerażeniem! Po kolejnym uważnym przeczytaniu w słowniku języka polskiego pojęcia „rasizm", postanowiłem... zrezygnować ze staromodnego całowania dam w rękę! A nuż oskarżą mnie o „molestowanie... ? W dzieciństwie czytano mi piękną bajeczkę o Murzynku Bambo, moja córka łkała przy innej bajeczce o zaginionym Murzynku. Teraz okazuje się, że tak rozumiany „rasizm ” obecny był w naszym wychowaniu i nauczaniu od pokoleń! Czy znów wyssaliśmy coś z mlekiem Matki? Dziwna Ameryka, ale i Ty Polsko dziwaczejesz w obliczu wejścia do Unii...
Kazimierz Karolczak Fotografował autor
Eva Buchowska w swoim chevrolecie