Lidia Ziemińska
Zdumiewa mnie powszechna i niezmienna wiara w magiczną moc zakazów i nakazów. Nigdy nie przestrzegane żyją później papierowym życiem, pozostając świadectwem naszej bezradności. Ich twórcy zwykle nie pamiętają, że zakaz skuteczny musi być możliwy do wyegzekwowania, a egzekutor powinien dysponować odpowiednimi narzędziami.
Minęło dwadzieścia osiem lat od dnia, w którymi zostałam kierownikiem domu studenckiego. Mój były opiekun roku, obecnie znany profesor Uczelni, przestrzegał mnie przed niebezpieczeństwami, jakie wr tej pracy napotkam. Zdaje się, że sam ich doświadczył. Ale ja miałam dwadzieścia kilka lat i praca z młodzieżą studencką wydawała mi się doświadczeniem ekscytującym. Nie posłuchałam przestróg.
Pierwsze lata były trudne, bo nie mając żadnego doświadczenia, od podstaw tworzyłam metody pracy i zasady codziennego funkcjonowania domu studenckiego. Nie byłam jednak osamotniona. Był powoływany przez rektora spośród młodszych pracowników naukowych opiekun domu studenckiego. Działał pełnomocnik rektora i rady ds. młodzieży, złożone z pracowników naukowych i administracyjnych, tak jak ja zajmujących się jej wychowaniem niejako przy okazji.
To byli ludzie, którzy czuli się odpowiedzialni za wszechstronne kształcenie studenta. Może miałam szczęście, ale najczęściej były to także osoby o dużych walorach intelektualnych i moralnych. Ich pomoc w działalności wychowawczej była nieoceniona. To nie znaczy, że wyręczali mnie w' czymkolwiek, oznacza natomiast, że moja działalność była nierozerwalną częścią większego planu wychowawczego Uczelni, realizowanego przez wiele osób.
Żaden mieszkaniec domu studenckiego nie mógł odnieść wrażenia, że miejsce, w którym żyje, nie ma nic wspólnego z Uczelnią, że jego sposób bycia tutaj nie ma wpływu na postrzeganie i ocenę jego osoby tam gdzie studiuje. Ta integralność domu studenckiego i uczelni wynagradzała i zastępowała niedoskonałość ówcześnie istniejącego regulaminu mieszkańca domu studenckiego i towarzyszących przepisów.
Zmieniło się wszystko. Ale w ciągu ostatnich dwudziestu lat nie stworzyliśmy niczego w zamian. Niczego, co pozwalałoby nam mieć wpływ na wychowanie studenta podczas jego pobytu w domu studenckim i co chroniłoby interes domu studenckiego.
Domy studenckie to terytorium, na którym ujawniają się wszystkie negatywne zjawiska, które dla spokoju sumienia my dorośli nazywamy „normalnymi kosztami rodzącej się demokracji” albo „cechami okresu przełomu”.
Nagminnie popełniamy wrobec młodzieży grzech zaniechania, zbyt łatwo rozgrzeszamy, nie korygujemy potknięć, mówiąc sobie w duchu: „ A co ja się będę narażał? Niech to zrobi ktoś inny!”
Mój kontakt z młodymi ludźmi jest częsty i indywidualny. Podając do wierzenia na zajęciach, że e = mc2 ma się luksusową sytuację: jest mało prawdopodobne, że student zacznie z tym poglądem dyskutować. Ale to nie mój luksus. Ja muszę od studenta wymagać, aby uwierzył, że ma obowiązek płacić za zamieszkanie, nie hałasować w nocy, bo obok śpią ludzie, korzystać z urządzeń sanitarnych zgodnie z przeznaczeniem, nie dewastować pomieszczeń itp. Wielu studentów nie chce tego przyjąć do wiadomości, bo, po pierwsze, młodość z natury nie akceptuje słów „musisz” i „powinieneś”, po drugie, łatwo zapamiętuje spis praw, ale wykaz obowiązków jest niezwykle trudny do przyswojenia, a nade wszystko student już się dowiedział, że jest demokracja, a to oznacza, że wolno mu robić wszystko. Gdy mu powiem, że jego wolność kończy się tam, gdzie zaczyna się wolność jego bliźniego, a więc na przykład moja, milknie. Czasem widzę w oczach zastanowienie i myślę, dlaczego wcześniej nikt mu tego nie