XIV
ł Czy niedyskrecja jest grzechem? ł Prostaczek Boży
i jego cudowme ocalenie z małżeńskich okowów ł
Czy jeden ton może być muzyką?
Zajmowanie się cudzymi sprawami sercowymi to napraw-
dę duża uciecha! Że niedyskrecja? A jużci, że niedys-
krecja! No i co z tego? Przecież trzy czwarte naszego
żywota składa się z popełniania niedyskrecji, czego do-
wodem praca rasowego dziennikarza, publicysty, histo-
ryka i przedstawicieli całej masy innych profesji. My zaś
- dostojni Czytelnicy i ja - utrzymujemy nasze plotko-
wanie w granicach nakreślonych przez przyzwoitość,
umiar i staranne wychowanie. A co najważniejsze, plot-
kujemy bezinteresownie. Dla sztuki.
Nie tak, jak ów niecny intrygant Don Basilio, pokazu-
jący się w Rossiniowskim cyruliku sewilskim po to jedy-
nie, aby posługując się plotką jako orężem, ułatwiać so-
bie osiąganie paskudnych zgoła celów. Ale nawet taki
oczajdusza i potwarca jak Don Basilio niewiele miałby
do powiedzenia na temat sercowych perypetii pewnego
prostodusznego austriackiego kompozytora, żyjącego w
ubiegłym stuleciu. Bo węszący wszędzie Don Basilio nie
wiedział o Antonie Brucknerze (1824-1896) tego, co my
o nim wiemy.
To prawda, że ten syn wiejskiego nauczyciela, prosta-
czek pełen franciszkańskiej pokory, przez życie całe trwał
w bezżennym stanie, aleć i on nie z drzewa był wyrze-
zany, jeno od czasu do czasu doznawał sercowych wzru-
szeń. Osobliwy sposób zdobywania damskich względów
wyrobił sobie Herr Anton. Oto już od początku znajomo-
ści otwierał przed ślicznotką nie tyle serce, ile... tabakier-
kę, ofiarowując bogdance niuch węchowego delikate-
su. Srodze zdziwiony bywał twórca ośmiu dokończonych
i jednej nie dokończonej symfonii, kiedy obiekt jego wzdy-
chań posyłał go wraz z tabaką do diabła! Do diabła? Jego
- który był taki nabożny i tak ufnie, dziecięco, naiwnie
wierzący?
Kiedy Brucknerowi powierzono stanowisko profesora
w klasie kompozycji wiedeńskiego konserwatorium, a tak-
że zlecono lektorat muzyki na uniwersytecie (a otrzymał
w tej uczelni doktorat honoris causa), część prowadzo-
nych przez niego wykładów przypadała na godziny popo-
łudniowe. Ilekroć z pobliskiego kościoła odzywał się
dźwięk dzwonu na Anioł Pański, pan profesor przerywał
wykład, klękał i pobożnie odmawiał "Angelus" i "Ave
Maria". Gdy zaś Brucknera pytano, jak znalazł ów wspa-
niały temat, na którym oparł Adagio swojej VII Symfonii
E-dur, kompozytor skromnie, lecz z najgłębszym przeko-
naniem odpowiadał, iż to Pan Najwyższy zesłał mu go
z wysokości. Powtarzał też nieraz: "kiedy Stwórca we-
zwie mnie któregoś dnia przed swe oblicze i zapyta, co
uczyniłem z talentem, którym raczył mnie obdarować,
wówczas położę Mu do stóp moje Te Deum, a On okaże
się sędzią łaskawym..." Dla dokładności dodajmy, że
chodzi tu o przepiękne dzieło, skomponowane na głosy
solowe, chór i orkiestrę lub organy, powstałe w latach
1881-1884.
Zdarzyło się to w Linzu. Mistrz Anton skierował swe
afekty w stronę niezbyt co prawda młodej, ale pełnej wer-
wy i radości życia damy. Przez szereg dni przygoto-
wywał ją na niespodziankę, jaką chowa dla niej w za-
nadrzu. I oto nadszedł oczekiwany dzionek. Bruckner
pojawia się u atrakcyjnej pani, aby z uradowaną, a zara-
zem niezwykle uroczystą miną, wręczyć jej... książeczkę
do nabożeństwa! Jak zgodnie twierdzą kronikarze, kręty-
mi schodami zjeżdżał najpierw prezent, a tuż za nim,
przebierając krótkimi nóżkami, turlał się nieszczęsny ofia-
rodawca. Ruchem jednostajnie przyśpieszonym!
O bezprzykładnym roztargnieniu Brucknera świadczy
następujące wydarzenie: któregoś upalnego dnia pan pro-
fesor oddawał się dwóm ulubionym zajęciom naraz.
Komponował mocząc się jednocześnie w wannie, przy
czym ceremoniał nie odbywał się w łazience, lecz w tzw.
"tubie", modnym w XIX wieku sprzęcie umożliwiającym
pławienie się w każdym pomieszczeniu, nie wyłączając
pokoju.
Siedzi więc kompozytor w lubej, chłodnej wilgoci, za-
głębiony bez reszty w akcie tworzenia, gdy wtem do jego
świadomości dochodzi fakt, iż już od dłuższej chwili ktoś
delikatnie stuka do drzwi.
- Proszę! - Brucknera jak zawsze przepełnia życzli-
wość do świata i ludzi.
Uchylają się wierzeje i staje w nich wytworna istota
płci ozdobnej, mamusia jednego z uczniów pana profeso-
ra, spragniona informacji, jakie też postępy w zakresie
zdobywania muzycznej wiedzy czyni jej synalek. Profe-
sor jest rozanielony. Wyskakuje z wanny i gnąc się w lan-
sadach podbiega do troskliwej rodzicielki. Z kordialnie
wyciągniętą prawicą. I nijak ten dobry człowiek pojąć nie
jest w stanie, dlaczego owa elegancka dama, wrzeszcząc
wniebogłosy, podkasawszy rąbek kiecki, w podskokach
opuszcza jego domowe zacisze.
Jako się rzekło, Bruckner nigdy nie był żonaty, choć
jeden jedyny raz w życiu znalazł się o krok od małżeń-
skiego raju, przy czym działo się to właściwie wbrew
jego woli. Akurat w Berlinie przygotowywano uroczys-
te wykonanie Brucknerowskiej Mszy d-moll (pierwszej
z trzech "wielkich"), pod dyrekcją Siegfrieda Ochsa, nie-
mieckiego dyrygenta, żyjącego w latach 1858-1929, zna-
komitego interpretatora muzyki Bacha, Wolfa, Regera
i właśnie Brucknera.
Po koncercie szykował się uroczysty bankiet, oczywi-
ście ku czci kompozytora. Dyrygent właśnie opuszczał
mieszkanie, gdy nagle zaterkotał telefon. Dzwonił Bruck-
ner. Osobliwie zgaszonym głosem zawiadamiał przyja-
ciela, że, trudno, bardzo żałuje, ale niestety nie będzie
mógł uczestniczyć w wieczornym spotkaniu. Chyba że
wraz z nim zostanie zaproszona jego narzeczona! Narze-
czona? Jaka znowu narzeczona? Przecież pan Anton ni-
gdy się do takowej nie przyznawał, a zbliżał się już do
siedemdziesiątki. Przeczuwając coś niedobrego, Ochs
wskoczył do czekającego nań powozu i zamiast do sali
koncertowej kazał się wieźć do hotelu, w którym rezydo-
wał kompozytor. Znalazł go pan dyrygent, ale w jakim-
że, ach jakim żałosnym stanie... Bruckner siedział kom-
pletnie załamany, przygnębiony, psychicznie stłamszony,
przedstawiając sobą klasyczny obraz nędzy i rozpaczy,
tudzież kupki nieszczęścia. Po pokoju kręciła się młoda,
rezolutna panienka, a jej sposób bycia pozwalał przy-
puszczać, że pielęgnowanie cnoty czystości, duchowej,
nie jest zapewne ulubionym hobby hożego dziewczęcia.
Okazało się, że Bruckner, wracając poprzedniego wie-
czoru późno do hotelu, napotkał na schodach fertycz-
ną pokojóweczkę, zagadał do niej i zaproponował jej
złożenie wizyty w swoim apartamencie. Bał się pewnie
samotności. Rano mistrz, przetarłszy oczy, zastał nowo
poznaną panienkę we własnym łożu, przy czym miast
porannego buziaka, powitano go kaskadą łez, lamentem,
zawodzeniem i wyrzutami na temat uszczknięcia dziew-
częcego wianuszka i złamanego życia. Nie widząc in-
nego wyjścia, pan Anton, sławny kompozytor, komtur
Orderu Franciszka Józefa, obiecał towarzyszce szampań-
skiej nocy... małżeństwo! Teraz zasię trwa w stanie ab-
solutnej apatii, ze zwieszoną głową, bezradnie opusz-
czonymi ramionami, wciśnięty w róg fotela, stojącego
w najciemniejszym kącie.
Siegfried Ochs, rdzenny, trzeźwo myślący Niemiec,
urodzony we Frankfurcie nad Menem, bywały w świecie
i znający życie, błyskawicznie orientuje się w sytuacji.
Podchodzi do przedsiębiorczego dziewczęcia i zadaje
pytanie. Jedno, ale rzeczowe:
- Ile?
- Co znaczy ile? Jakie ile? - Krzyk panienki sięga
wyżyn górnego rejestru koloraturowego sopranu, a natę-
żeniem może rywalizować z nagłośnieniem dzisiejszej
dyskoteki.
- Czy pan sobie wyobraża, że moja miłość jest na
sprzedaż?!!!
- Dobrze... dobrze... - głos wirtuoza batuty brzmi
ostro a zdecydowanie - a więc, moje dziecko: albo, albo.
Albo sto marek z rączki do rączki, albo...
Świetnie w giełdowych notowaniach zorientowana
damulka, nie daje rozmówcy dokończyć handlowej ofer-
ty. Mile szeleszczący banknocik zmienia właściciela, za
niedoszłą Frau Bruckner zamykają się drzwi, a niepokaź-
na figurka mistrza Antona staje się jeszcze mniejsza. Bo
Bruckner zastyga pochylony nad prawicą swojego wy-
bawcy, w geście dziękczynnego pocałunku...
Zmieńmy teren rozważań. Pytanie za dowolną ilość
punktów: czy można przy pomocy jednego tylko tonu-
wielokrotnie wprawdzie powtarzanego, ale tylko jed-
nego - uszczęśliwić śpiewaczkę, a zarazem usatysfak-
cjonować słuchaczy? Opowiadano mi taką historię: w mar-
cu roku 1812 odbyło się w Ferrarze prawykonanie piątej
z rzędu opery Gioacchina Rossiniego, zatytułowanej Cyrus
w Babilonii czyli Upadek Baltazara. W czasie prób donie-
siono kompozytorowi, że tzw. seconda donna, czyli śpie-
waczka, której powierzane bywają role drugorzędne,
bardzo, ale to bardzo chciałaby popisać się swoim gło-
sem. A głos istotnie miała, tyle że nieduży, ale za to pas-
kudny. I co z taką zrobić? Nic. Nic nie robić. Bo od tego
jest dyrektor, popierający aktoreczkę ze wszystkich sił
(z racji wieku dość już zresztą mizernych).
Rossini zaprosił dziewczę do siebie, aby po długich,
wnikliwych i wielce wyczerpujących badaniach, stwier-
dzić dwa fakty. Po pierwsze, że panienka nie należy do
osób oszczędzających swe wdzięki i nie chomikuje ich
"na czarną godzinę", po drugie, że w całej swej skromnej
skali ma jeden ton, którego da się słuchać z nieco mniej-
szym od innych jej dźwięków obrzydzeniem.
21-letni kompozytor szybko wyciągnął należyty wnio-
sek. Napisał mianowicie tzw. arię di sorbetto, czyli arię
o mniejszym ciężarze gatunkowym, wykonywaną wów-
czas, gdy słuchacze są zaabsorbowani degustacją rozno-
szonych podczas przedstawienia napojów orzeźwiających,
zwanych sorbetti. Oryginalność skomponowanej przez
Rossiniego arietki polegała na powierzeniu wykonaw-
czyni śpiewania na jednym jedynym tonie, razkreślnym
b. Zadanie prowadzenia melodii zostało przerzucone na
orkiestrę, snującą kunsztowne wariacje, wyprowadzone
z pięknego, typowo rossiniowskiego, tematu.
Kiedy Gioacchina pytano o autentyczność całej tej hi-
storii, wcale jej nie zaprzeczał, prostował jedynie pewien
szczegół. Otóż według relacji mistrza śpiewaczka miała
nie tylko bardzo brzydki głos, ale i sama była tak szpet-
na, iż badanie jakichkolwiek jej możliwości - muzycz-
nych i pozamuzycznych - ani nie trwało długo, ani wcale
takie znów wnikliwe nie było. O wyczerpaniu zaś mowy
być nie mogło...
Skoro jesteśmy przy tym temacie, może interesujące
będzie przypomnienie innej jeszcze arii, również skom-
ponowanej przez Rossiniego, tak samo opartej na jed-
nej nucie. Jest to opublikowana w 1892 roku Aria di Fi-
lippuccio, której interpretator popisuje się wyłącznie
razkreślnym a. Aby dopełnić miary szczęścia, dodamy,
że w latach 1824-1874 żył niemiecki kompozytor, Peter
Cornelius, parający się także pisaniem świetnych, wnikli-
wych krytyk. Entuzjasta Liszta i Wagnera, autor trzech
oper (w tym jednej nie dokończonej), zajmował się Cor-
nelius prawie wyłącznie muzyką wokalną, tworzoną bar-
dzo często do własnych tekstów, znajdując w niej idealny
środek twórczej wypowiedzi. Stawiając na pierwszym
miejscu walor recytatywny, mistrz Peter skomponował
w roku 1854 cykl pieśni do słów Paula Heysy'ego, zaty-
tułowany Trauer und Trost (Smutek i pociecha). W zbiorze
tym znajduje się wśród innych przesubtelne, nastrojowe
Ein Ton-Lied, czyli Pieśń na jednym tonie. Dobremu kom-
pozytorowi więcej nie potrzeba.
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
muzyka i miłość 3TRUBADUmuzyka i miłość CODAmuzyka i miłość 5PALESTRmuzyka i miłość 1GRECJAmuzyka i miłość POLACYmuzyka i miłość 4VENOZAmuzyka i miłość 9ROMANTYmuzyka i miłość PUCINImuzyka i miłość 6KLASYCYwymiary miłościO Shea Muzyka i medycyna SCHUBERTMUZYKA POP NA TLE ZJAWISKA KULTURY MASOWEJSentymentalno romantyczny charakter miłości Wertera i LottyŚnieżny Dzień Powieść o wierze, nadziei i miłości Billy Coffey ebookMIŁOŚĆwięcej podobnych podstron