muzyka i miłość 15CODA


XV
Osobliwy katalog spoufalonego famulusa ł Rosyj-
ski bas koleżką wesolutkiej paryżanki ł Okropny
despekt spotyka Amerykanina w Paryżu ł Ogła-
szam konkurs! ł Żałosna inicjacja i piękna miłość
ponuraka
Sporo się tego zebrało. Mamy już całkiem niezłą kolekcję
opowiadań o erotycznych perypetiach wielkich i najwięk-
szych mistrzów. Znamy przyczyny smętków bożka Pana
i Orfeusza, wiemy wszystko o tragedii Gesualda da Ve-
nosy, nie są nam obce romantyczne przeżycia Haydna,
Mozarta i Beethovena, z pełnym zrozumieniem wczuva-
liśmy się w wariacką pasję Berlioza, wzruszali smutnym
losem Dorii Manfredi, która życiem przypłaciła dziew-
częcy afekt do Pucciniego, nawiasem mówiąc, celowo
a taktownie ominęliśmy detaliczny wykaz "zaliczeń" sa-
mego maestra Giacoma, a było ich sporo... Może nie aż
tyle, ile w Mozartowskiej operze miał ich legendarny
podrywacz, don Giovanni, co to w samej Hiszpanii na-
liczył tysiąc i trzy podboje, nie wspominając o sześciuset
czterdziestu w słonecznej Italii, dwustu trzydziestu i jed-
nym w Niemczech, stu we Francji i dziewięćdziesięciu
plus jeden w Turcji, nie - tylu trafień w miłosnym toto-
lotku Puccini zapewne nie miał, aleć i on wiele mógł
snuć wspomnień, kiedy go naszła refleksji godzina.
Ale zaraz... Skąd my tak dokładnie wiemy, ile przygód
przeżył don Giovanni, zwany też z hiszpańska don Ju-
anem (co się jako donhuan wymawia, lub z francuska-
donżuan, które to nazwanie, przybrawszy formę "don-
żuan", stało się pospolitym określeniem uwodziciela).
Skąd o tym wiemy? Ano z relacji famulusa don Giovan-
niego, spoufalonego do granic bezczelności totumfac-
kiego, o dźwięcznym imieniu Leporello. W obecności osłu-
piałej z wrażenia kolejnej ofiary niecnych zapędów uwo-
dziciela, Leporello wylicza nie tylko ilość podbitych przez
swojego pana serduszek, ale przeprowadza też coś w ro-
dzaju specyfikacji jego damskich upodobań pod kątem
widzenia aparycji, koloru włosów, wagi, i to w zależno-
ści od pory roku. Bo na przykład u blondynki ceni don
Giovanni łagodność (?), u brunetki wierność (??), u sza-
tynki wrodzoną słodycz (???). Na zimę preferuje coś pulch-
niejszego, latem skłania się raczej ku obiektom szczup-
lejszym. U dam wysokich dostrzega ich wrodzony maje-
stat, aleć przecie najmilsze mu są te drobniutkie, takie
słodkie i przylepne takie. Nie ma wprawdzie nic przeciw
rocznikom dojrzalszym, lecz jego prawdziwą pasją są mło-
dziutkie nowicjuszki, a tak prawdę mówiąc, to jest mu
wszystko jedno, czy donna jest młoda czy stara, bogata
czy biedna, ładna czy brzydka, grunt żeby nosiła spód-
niczkę, a wówczas pan Leporella już zrobi swoje. A co
oznacza to "swoje", to pani - w tym miejscu bezczelny
famulus zwraca się ku swojej rozmówczyni - wie chyba
najlepiej!
Wyżej opisana scena rozgrywa się w pierwszym akcie
opery Don Giovanni W. A. Mozarta, której premiera od-
była się w roku 1787 w Pradze, a ponieważ wcielający
się w postać Leporella bas posługuje się jako rekwizytem
wielkim zwojem papieru, na którym własnoręcznie zare-
jestrował wyczyny swego pana, przeto aria nosi nazwę
"rejestrowej", stanowiąc ogromne pole popisu dla możli-
wości zarówno wokalnych, jak i aktorskich każdorazo-
wego wykonawcy. Nic dziwnego, że miał ją w swoim
repertuarze słynny bas, Fiodor Szalapin. Cieszący się świa-
tową sławą śpiewak zawitał swego czasu do Paryża, gdzie
prócz zasłużonych sukcesów scenicznych odnosił rów-
nież triumfy w dziedzinach pozamuzycznych, jako że
umiał korzystać i delektować się urokami świata,
a tryb jego życia trudno byłoby stawiać jako wzór dla
młodzieży. Miał przy tym wszystkim pewną niezwykle
cenną umiejętność - umiał pracować. Wszędzie. W do-
mu, w teatrze, na ulicy. Pora również nie miała dlań naj-
mniejszego znaczenia. Dowodem tego przygoda, która
przytrafiła się artyście akurat w Paryżu. Otóż przygoto-
wywał się właśnie do roli, w której miał w przyszłości
odnosić największe sukcesy - do roli Borysa Godu-
nowa. Pracował jak opętany. Nawet nocą. Zasłuchany
w siebie, budował w wyobraźni postać obłąkanego cara,
zastygając w imponującej pozie z rękoma uniesionymi
we władczym geście. W takiej też sytuacji zastała go
o północy pewna panienka, której najwidoczniej nie śpie-
szyło się do domu. Rzecz działa się na Montparnassie,
gdzie tak łatwo zawiera się znajomości, trwające nie dłu-
żej niż do świtu.
- Sam jesteś, kochanie? - zagadnęła milutka paryża-
neczka - czy nie przydałaby ci się jakaś mała przyjaciół-
ka? Nie jest ci tęskno?
- Merci - odpowiedział ubawiony bas - wolę być
sam...
- Sam? Bez przyjaciółki? No to co tu robisz w środku
nocy?
- Pracuję, koteczku, pracuję, W moim zawodzie pra-
cuje się przeważnie wieczorem i nocą...
- W twoim zawodzie? Oh, la la - uczynne dziew-
czątko zaniosło się kaskadą śmiechu - więc ty także...
no to życzę ci dużo szczęścia. Cześć, kolego!
Skoro opisaliśmy przygodę Rosjanina w Paryżu, nie
możemy zapomnieć o Amerykaninie w Paryżu. A więc
Gershwin. Niektórzy twierdzą wprawdzie, że despekt,
tak boleśnie przeżyty przez przeczulonego na swoim
punkcie kompozytora, spotkał go na Kubie, w Hawanie,
inni natomiast biografowie przysięgają - i to na klęcz-
kach, przy płonącej świecy - że działo się to właśnie
w "mieście światła". Jedno jest w każdym razie bezspor-
ne: młoda dama, która tak dotkliwie zraniła ambicję
Gershwina, była rasową Kubanką. Śliczną, powabną
dziewczyną, niby z rozkładówki "Playboya", o kolorze
skóry przypominającym apetyczną czekoladkę, którą mia-
łoby się ochotę schrupać natychmiast, na miejscu. Bez
opakowania. Stojący u szczytu sławy, znany już w całym
świecie mister George też nabrał ogromnej ochoty na de-
gustację egzotycznego delikatesu, więc korzystając z na-
darzającej się okazji, został dziewczynie przedstawiony,
i z miejsca zaprosił ją na kolację, licząc zapewne, że bę-
dzie to kolacja połączona ze śniadaniem.
Punktualnie o wyznaczonej godzinie - może nawet
nieco wcześniej - kompozytor zasiada przy uprzednio
zarezerwowanym stoliku i czeka. Upływa kwadrans,
a damy nie ma. Gershwin jest spokojny, zdaje sobie bo-
wiem sprawę, że szanująca się lady ma zwyczaj spóźnia-
nia się na pierwszą randkę, dla zademonstrowania, kto
gra główną partię w damsko-męskim duecie, a takoż dla
zaostrzenia apetytu czekającemu. Mija więc kwadrans,
ten pierwszy, tradycyjny i ceremoniałem usankcjono-
wany, ale po nim przepływają następne, drugi i trzeci,
a pannicy jak nie ma, tak nie ma. Zdegustowany Gersh-
win opuszcza lokal i wraca do hotelowego apartamentu,
w którym więdną tak starannie na tę okazję dobierane
kwiaty...
Rankiem następnego dnia George, przechodząc przez
hall, widzi swoje bóstwo, które przed kilkoma godzina-
mi tak nieładnie się z nim obeszło. Ślicznotka podbiega
do mistrza o głośnym w całym świecie nazwisku, wdzię-
czy się, kryguje i wachlując firankami rzęs, pieszczotli-
wie szczebiocze:
- Och, jak mi przykro! Ogromnie przykro... Proszę
powiedzieć, że pan się na mnie nie gniewa - dobrze?
Wczoraj wieczorem nie mogłam przyjść, bo coś mi we-
szło w drogę. Chciałam, doprawdy bardzo chciałam prze-
prosić pana telefonicznie za zawód, lecz proszę sobie
wyobrazić co za pech - zupełnie, ale to zupełnie z a-
pomniałam, jak się pan nazywa!
Czego, jak czego, ale takiego "stuknięcia w ambit" (jak-
by powiedział Wiechowski pan Piecyk) Gershwin prze-
baczyć nie mógł! Żadną miarą. I to nie tylko atrakcyjnej
Kubance, ale wszystkim kobietom w ogóle. I pewnie
dlatego do końca dni swoich w bezżennym pozostał sta-
nie...
Żal opuszczać Paryż. Człowiek pochodziłby sobie po
jego ulicach, pod rękę z tymi, których lubi się tak bardzo.
Na przykład z Debussym. Tylko że właśnie on nie nale-
żał do tych najprzystępniejszych, nie poufalił się łatwo,
co zaś paradowania pod rękę dotyczy, to zapewne wo-
lałby się w ten sposób pokazywać z damami, z którymi
łączyły go szczególnie zażyłe stosunki. Przypomnijmy
tylko te, które w życiu monsieur Claude'a odegrały istot-
nie znaczące role.
Ona miała trzydzieści dwa lata, on osiemnaście. Trud-
no o korzystniejszy układ. Miała miedziany odcień wło-
sów, ogromne, zielone oczy, które on określił jako "agre-
sywnie niepokojące", była doskonałą pięknością, obda-
rzoną na dodatek krystalicznym sopranem, o niezwykle
wysokiej tessiturze. I miała męża, starszego od niej o 11
lat, człowieka otwartego na wszystkie dziedziny sztuki,
odnoszącego się z prawdziwą sympatią - a nawet przy-
jaźnią - do młodocianego adoratora żony. Dom pań-
stwa Marie-Blanche i Eugene Henri Vasnierów nie tylko
stał otworem dla Debussy'ego, ale był dlań azylem, dru-
gim domem rodzinnym, w okresach kiedy ten właściwy
stawał się skutkiem różnych niesnasek niedostępny.
Zielonymi ślepiami patrzyła na świat 23-letnia Gabriel-
le, która w roku 1890 pojawiła się w życiu 27-letniego
Claude'a. Blondynka. Nazywała się Dupont i chyba nikt
nigdy nie odgadnie, z jakiej racji przedstawiał on swą
przyjaciółkę jako Gabrielle Lhery. Ta rasowa Normand-
ka, zgrabna i elegancka, darzyła Claude'a prawdziwym,
serdecznym uczuciem, mimo że ich pożycie układało się
różnie. Bardzo nawet różnie... Przeżyli z sobą osiem lat.
W czwartym roku ich związku następuje szok. Debussy
się zaręcza! Nie - nie z Gaby, lecz z młodą, miłą i ładną
śpiewaczką, Therese Roger, wykonawczynią niektórych
swoich pieśni. Zaręczyny trwają nieco ponad miesiąc,
a zrywa je Tereska, niemile dotknięta tym, że jej wybrany
zapomniał zerwać z Gabrielą, o której istnieniu dowie-
działa się z przypadkowo znalezionego telegramu, który
Debussy miał zamiar wysłać do Gaby. Ot i przykrość...
Tym razem ominęło pana Klaudiusza szczęście mał-
żeńskich okowów. Ale... Upływają cztery lata u boku Ga-
brielle. W roku 1898 - a działo się to wiosną, na prze-
łomie kwietnia i maja - na drodze życia kompozytora
pojawia się niezwykle szykowna, jasnowłosa (znowu!)
dwudziestopięciolatka, którą do Paryża przywiało z Po-
łudnia, z Montereau. Pracuje jako modelka w pracow-
ni sióstr Callot, modystek, nazywa się Texier i zgodnie
z francuskim obyczajem ma podwójne imię - Lilly Ro-
salie. Debussy zwraca się do niej pieszczotliwie per Lilly-
-Lilo. Owszem, ładnie. Tym razem sprawa wydaje się
przybierać poważny obrót i istotnie tak się dzieje, że
Claude, najzupełniej formalnie, oświadcza się o rękę Lil-
ly. Może to uczynić z czystym sumieniem, albowiem
związek z Gaby należy do przeszłości. Rozstanie nastą-
piło spokojnie, bez niepotrzebnych scen, tym bardziej, że
- jak wszystkie znaki wskazują - Gabriela miała już
serdecznie dosyć niestałego kochasia. Debussy proponuje
więc nowej ubóstwianej małżeństwo i dostaje potężnego,
klasycznego kosza. Świeżo upieczonej paryżance stanow-
czo bardziej odpowiada wolny związek od statusu le-
galnej żony. Jak wieść niesie, rekuza, z jaką spotkał się
Claude, była rezultatem tajnych narad Lilly-Lilo z... Gaby,
która powodowana dobrymi intencjami, powołując się
na własne doświadczenie, absolutnie odradzała pannie
Texier wiązanie się z kompozytorem.
Czy intencje Gabrieli były istotnie najczystsze? Któż to
może odgadnąć - wszak sprawa rozgrywała się między
dwiema niewiastami... Intencje intencjami, ale najważ-
niejsze jest, jak na odmowę wspólnego przespacerowania
się do urzędu stanu cywilnego zareagował projektodaw-
ca. Uczynił to w sposób najmniej oczekiwany - zagroził
samobójstwem! To ci dopiero... Czyż mademoiselle Lilly
Rosalie mogła dopuścić do przedwczesnego zgonu tak
świetnie się zapowiadającego przedstawiciela muzyki
francuskiej przełomu XIX i XX wieku? Żadną miarą. Tak
więc 19 X 1899 roku, Achille-Claude Debussy, w wieku
37. lat zmienia stan cywilny. Po raz pierwszy. Po raz
drugi uczyni to pięć lat później, wiążąc się z mamusią
jednego ze swych uczniów, dotychczasową małżonką pa-
ryskiego bankiera, panią Emmą Bardac. Była to dama
bardzo ładna (oczywiście!), wykształcona, muzykalna, wy-
chowana i żyjąca w luksusie, typowa przedstawicielka
paryskiej śmietanki towarzyskiej.
Wypada teraz zapytać, jak na postępek dotychczaso-
wego męża zareagowała z kolei jego prawowita żona,
Lilly-Lilo. W sposób jak najbardziej oczekiwany i typo-
wy. Usiłowała popełnić samobójstwo, strzelając sobie
w serce. Czy cel był zbyt odległy, czy ręka nie dość
wprawna, w każdym razie chybiła, i kandydatka na sa-
mobójczynię po dość długiej rekonwalescencji powróciła
do zdrowia, niemniej wybuchł wielki skandal, rozdmu-
chany przez wścibskie i w plotkach rozmiłowane "Le
Figaro". Nadeszły trudne dni. Od Debussy'ego odwraca
się część jego przyjaciół i to tych dotąd najwierniejszych,
najbardziej wypróbowanych. Jednakże w myśl mądrego
porzekadła: "każda czarna chmura ma srebmy brzeżek",
przeto i w żywot kompozytora powraca spokój, zwłasz-
cza że w jego domu pojawia się nowa kobietka, o wdzięcz-
nym imieniu - naturalnie podwójnym - Claude-Emma.
Jak z zestawienia tych imion wynika, jest to córeczka
Klaudiusza i Emmy, nazwana pieszczotliwie Chouchou.
Debussy jest ojcem! Rozpiera go rodzicielska duma,
kiedy zaś Chouchou osiąga trzecią wiosenkę życia, jej
rodzice wiążą się legalnym węzłem małżeńskim, jako że
Emma wreszcie uzyskała rozwód z panem Bardac. Para
młoda (?) ponownie zjawiła się przed urzędnikiem stanu
cywilnego (ponownie, gdyż przecież każde z nich miało
już za sobą po jednym mariażu) i w dniu 20 I 1908 roku
zgodnym oui potwierdziła niezłomny zamiar wspólnego
wędrowania życiową drogą. Dla Debussy'ego trwała ona
jeszcze nieco ponad dziesięć lat, do 25 III 1918, kiedy to
około godziny 22 przeniósł się w Krainę Wiecznej Ciszy.
Stało się to we śnie.
To prawda, że Francuzi są szczególnie wyczuleni na
damskie wdzięki, i jak na prawdziwych koneserów przy-
stało, umieją je ocenić i docenić, tudzież odpowiednio
uhonorować. Czego przykładem Debussy. Albo weźmy
Ravela - stop! Chyba się zagalopowałem... Bo jeśli
o twórcę Bolera chodzi, to-
Zacznijmy inaczej. Trudno sobie wyobrazić bardziej ra-
sowego Francuza. Wrażliwy, wyrafinowany, typowy in-
telektualista o wyczulonym smaku we wszystkim co wiąże
się ze sztuką, hiperkulturalny, nie tolerujący trywialności
w jakimkolwiek jej przejawie, otwarty na piękno, unika-
jący natomiast manifestowania własnych doznań - po-
wiedział kiedyś, że nie musi rozrywać piersi, by poka-
zać, że ma serce, co nie przeszkadzało, że innym razem
stwierdził, iż: "wielka muzyka musi płynąć z serca"-
sprawiał wrażenie kogoś, kto stojąc z boku z leciutkim
uśmiechem i skrzyżowanymi na piersiach rękami, przy-
gląda się wrażeniu, jakie właśnie sprawił. A Ravel, mając
mistrzowsko opanowany warsztat, potrafił wywoływać
dokładnie taki efekt, jaki sobie zamierzył, operując ele-
meńtami dozowanymi z aptekarską precyzją. Na zimno.
A rezultaty jego twórczych poczynań były oszałamiające.
Po prawykonaniu Bolera - miało to miejsce w 1927 roku
- audytorium oszalało. Część słuchaczy urządziła kom-
pozytorowi "stojącą owację", druga część wyła, darła się
w spontanicznym proteście, gwizdała, tupała, dochodzi-
ło do czynnych i biernych (!) zniewag, zasię pewna star-
sza dama, wczepiona kurczowo w poręcz fotela, przeraź-
liwie wrzeszczała: "to wariat skomponował - wariat,
wariat, wariat!!!" Kiedy Ravelovi o tym doniesiono, miał
się ponoć uśmiechnąć i stwierdzić "ona jedna zrozumiała
mnie naprawdę..."
Wielu jest słuchaczy, a jeszcze więcej słuchaczek, na
których muzyka Ravela działa podniecająco i to w sensie
pozamuzycznym. Elektryczne iskierki przebiegają po
ciele, kiedy tylko w tajemniczym, wibrującym tłumioną
namiętnością Preludium nocy, otwierającym Rapsodię hisz-
pańską, zawiruje opadający kwartowy pochód, ostinato-
we f e-d-cis, które przypomni się jeszcze w drugiej i czwar-
tej części. Nastrój zmysłowego niepokoju spotęguje się,
gdy dwoje skrzypiec i altówka poczną odprawiać swoje
dźwiękowe misteria w rozedrganej wewnętrznym żarem
Habanerze, tworzącej trzecie ogniwo Rapsodii, kulminacja
zaś nastąpi w finałowej Ferii, kiedy na tle flażoletowych
glissand wiolonczel rozpocznie się dialog angielskiego
rożka z klarnetem, śpiewającym najpiękniejszymi - ni-
skim i najniższym - rejestrami. W ogóle Rapsodie espa-
gnole emanuje klimatem tak skondensowanej zmysłowo-
ści, takiego nasycenia erotyką, jak żadna inna muzyka.
Z wyjątkiem oczywiście niektórych pozostałych dzieł Ra-
vela, od L'heure espagnole (Godziny hiszpańskiej) po La Valse,
od środkowego epizodu Alborady del gracioso (szczegól-
nie w wersji orkiestrowej) po Bolero - całe.
Aż przyjemnie pomyśleć, jakim to wspaniałym kochan-
kiem musiał być monsieur Maurice. Ile kolekcjonował sza-
lonych przygód i cudownych wspomnień. I z jaką czuło-
ścią myślały o nim te damy, którym dawał temat do
rozmyślań. Kto bowiem komponuje taką muzykę...
Ogłaszam konkurs! Pierwszą i jedyną nagrodę stanowi
w nim samochód marki Toyota typ Corolla. Z bakiem
pełnym paliwa i przyklejonym do przedniej szyby zdję-
ciem Miss Polonii. Wystarczy spełnić jeden warunek.
Jedyny. Należy nadesłać opis jakiejkolwiek sercowej przy-
gody Maurice'a Ravela. Jestem najzupełniej spokojny, że
przewidziany jako nagroda pojazd, pozostanie w garażu
czy na parkingu. Bo w całym wszechświecie nie znajdzie
się nikt, kto mógłby powiedzieć coś konkretnego na te-
mat jakichś bliższych, bardziej intymnych, kontaktów
Ravela z płcią nadobną. Nie mówiąc już o tzw. powiąza-
niach.
Twórca utworu L'enfant et les sortileges (Dziecko i cza-
ry) lubił przebywać w towarzystwie pięknych dam,
zwłaszcza jeśli prócz urody błyszczały one inteligencją
i dowcipem, i znajdowały się "na poziomie". Ale zako-
chać się? Zapytany w tej materii kompozytor odpowie-
dział nader zwięźle:
- Ma seule maitresse, c'est la musique... Moją jedyną
kochanką jest muzyka...
Ravel wiedział, co to jest miłość i umiał o niej mówić.
Muzyką. Nie wiem, czy w całej muzycznej literaturze
istnieje piękniejsza opowieść o kochaniu od tej, wyczaro-
wanej przez Ravela w jego poemacie choreograficznym,
zatytułowanym Dafnis i Chloe, o którym była mowa już
w pierwszym rozdziale.
"Muzyka jest moją jedyną kochanką..." Pięknie powie-
dziane. I jest to chyba miłość najczystsza. O innym wiel-
kim kompozytorze zwykło się mówić, że znał miłość
wyłącznie z jej najbrutalniejszej, najbardziej trywialnej
strony. Poznał ją jako czternastolatek, przygrywając pija-
nym marynarzom i ich przygodnym partnerkom w por-
towych domach publicznych. I to gdzie! W najbardziej
zakazanej dzielnicy Hamburga...
Ładny był ten muzykalny dzieciak, przypatrujący się
swoistego rodzaju zabawie. Mógł wzbudzać sympatię mi-
lutkich panienek, więc też chętnie przytulały go do sie-
bie, przeprowadzając przy okazji specyficzny instruktaż.
Tego rodzaju doświadczenia musiały odcisnąć piętno
na wrażliwej psychice chłopca, wkraczającego w wiek
młodzieńczy, cóż więc dziwnego, że gdy zamieszkał
w Wiedniu, już jako człowiek dojrzały, lubił spacerować
wieczorami cichymi zaułkami w okolicach Kamtnerstras-
se, chętnie odpowiadając na zaczepki rezolutnych dzie-
wuszek, pozdrawiających go zalotnym: servus Doktorchen
- gemma z'sammen spazieren? - Serwus doktorku, prze-
spacerujemy się razem?, po czym czule przytulona parka
znikała w ciemnej, przepastnej bramie, gdzieś przy
Schónlaterngasse.
Czy Johannes Brahms nie zaznał prawdziwej miłości?
Taka o nim panuje opinia. A przecież... Dwadzieścia lat
liczył sobie, gdy po raz pierwszy przekroczył próg domu
Klary i Roberta Schumannów. Serdeczna przyjaźń zwią-
zała tych troje ludzi, szczególnie wówczas, kiedy Schu-
mann upoważnił Brahmsa, by chciał uważać jego dom za
swój. Pół roku później nastąpiła katastrofa. Robert zosta-
je umieszczony w domu dla obłąkanych, a Klara - bę-
dąca od pięciu miesięcy w stanie błogosławionym-
pozbawiona opieki męża. W tych najcięższych chwilach
Brahms nie odstępuje Klary na krok. Ten dwudziestola-
tek staje się jej życiową podporą i opiekunem, jest czuły,
troskliwy. Piękna, pełna temperamentu i sił witalnych
kobieta, nagle zdaje sobie sprawę, że jej macierzyńskie
dotąd uczucia wobec Brahmsa, zaczynają nabierać zupeł-
nie innego charakteru. A jest od Johannesa o czternaście
lat starsza. No i cóż z tego? Przecież 34-letnia wypielę-
gnowana dama, to sam ekstrakt kobiecości!
W styczniu roku 1855 Klara - już jako wdowa-
udaje się na tournee koncertowe do Holandii. Brahms
rusza za nią, i w Rotterdamie, z dala od ciekawskich
spojrzeń i plotek, spotyka się kochająca para. Nigdy nie
padło słowo o małżeństwie. Ona, koncertująca pianistka,
nie chciała wiązać się trwałym węzłem, wiedziała też, że
nie wolno jej przykuwać do siebie młodego, świetnie za-
powiadającego się artystę. On również cenił sobie wol-
ność. W przeddzień wyjazdu do Wiednia powiedział:
"nasze drogi muszą się rozejść - moja wiedzie mnie
daleko stąd - żegnaj, Klaro..." Drogi Klary i Johannesa
istotnie się rozchodzą, co nie przeszkadza, że tysiące
wymienianych listów są świadectwem ich naprawdę ser-
decznej, czterdzieści lat trwającej przyjaźni.
Brahms pozostał samotny, choć o mało... o mało co nie
złamał swego postanowienia pozostawania w bezżennym
stanie. Mogło się to stać za przyczyną powabnej Agatki
von Siebold, córki profesora uniwersytetu w Getyndze.
Ale się nie stało! Kiedy zaś Johannesa pytano o stan
cywilny, odpowiadał z uśmiechem: "Niestety jestem ka-
walerem - na całe szczęście...
XVI
Odwaga strachem napędzana ł Wychowawcza rola
toporka do węgla i damskiego pantofelka ł On stał
się własną legendą ł Chciałby Pan mieć taką żonę?
- czyli upiór w Operze Wiedeńskiej ł Po niemiecku
"Pinke, Pinke", a po polsku "ecie-pecie"
Żył sobie ongiś pewien bokser. Nie byłoby w tym osta-
tecznie nic dziwnego, gdyż na ogół większość bokserów
ma zwyczaj żyć - i to aż do śmierci - ale ten bokser nie
był bokserem zwyczajnym. Przeszedł do historii tego szla-
chetnego sportu jako ten, który zdobył tytuł mistrza świa-
ta ze strachu. I to w kategorii półciężkiej, a więc budzą-
cej zrozumiały respekt. Był Senegalczykiem, nazywał się
Ludvik Phal, występował pod pseudonimem Battling Si-
ki, a kiedy pamiętnego wieczoru 24 IX 1922 roku stanął
na paryskim ringu naprzeciw wielkiego arcymistrza Geor-
ges'a Carpentiera, przypominał trzęsącą się galaretkę.
W świetle reflektorów dygotała rozwibrowana kupka nie-
szczęścia. Prawdę mówiąc, wcale mu się nie dziwię-
było przed kim trząść portkami. I zaczął się kintop, pod
wtór śmiechu i gwizdów publiczności. Siki, jak tylko mógł,
unikał walki, bez ciosu osuwał się na kolana, aż mu pan
sędzia - był nim Henri Bernstein - zagroził dyskwali-
fikacją. Nagle stał się cud! Jak to pisze w książce Słynne
pojedynki Aleksander Reksza, na początku drugiej rundy,
Battling poderwawszy się po kolejnym liczeniu z maty,
w desperackiej furii ruszył do ataku, a że nigdy nie był
specjalnie dobrym technikiem, polegał jedynie na sile
swego ciosu (kopyto miał faktycznie mocarne!), przeto
i tym razem nie zaprzątał sobie głowy jakimiś wymyśl-
nymi sztuczkami, jeno zaczął prać na oślep, młócić krzep-
kimi ramionami, dziurawić powietrze, licząc najwidocz-
niej na to, że któryś z tych ciosów dotrze do celu, czyli
do cielesnej powłoki Carpentiera. I doszedł. Niejeden.
Wielki, wspaniały Georges, kompletnie rozbity, przestał
istnieć jako mistrz. Wprawdzie wkrótce znów pojawił się
na ringu, ale ślad klęski pozostał w kronikach.
A teraz do rzeczy. Otóż pewnego dnia, a dokładnie
mówiąc pewnej nocy, w jednym z nowojorskich komisa-
riatów pojawił się Battling Siki, żądając stanowczo, by
posadzono za kratkami jego porywczą przyjaciółeczkę,
z którą miał właśnie kolejną awanturę.
- Niby pod jakim to zarzutem mielibyśmy ją areszto-
wać? - zaciekawił się pan komisarz.
- Bo mnie bije! - wyjaśnił uprzejmie Battling.
- Bije? Pana? Takiego potężnego chłopa! Na dodatek
zawodowego boksera! Co też pan wygaduje-
- A właśnie, że mnie tłucze. Po głowie. Tą siekierą.
- Tu mistrz wyciągnął prawicę wielkości dziecięcej
trumienki z trzymanym w niej toporkiem do rozłupywa-
nia węgla.
- Tym pana bije? - komisarz nie mógł wyjść z podzi-
wu. - Ale przecież na pana głowie nie widać nawet
najmniejszego śladu!
- Na głowie nie widać, to prawda, ale proszę spojrzeć
na siekierkę. Całe ostrze ma poszczer-
bione!
Battling Siki nie był jedynym mocarzem ringu tyrani-
zowanym przez wiotkie dziewczątko. Wiele mógłby na
ten temat powiedzieć Max Schmeling mistrz świata
w kategorii półciężkiej (1927-28) i ciężkiej (1939-41). Jego
żoną była filigranowa aktorka filmowa czeskiego pocho-
dzenia, Anny Ondra. Jak fama głosiła, ta pełna tempera-
mentu osóbka miała zwyczaj trzymania giganta ringu
w ryzach, metodą wywierania nań fizycznego nacisku,
piorąc go, ile wlezie. Jak mogła tego dokonać, sięgając
małżonkowi zaledwie nieco powyżej pasa? Ano najzwy-
czajniej w świecie: wchodziła na krzesełko, zzuwała pan-
tofelek i łoiła Maxa obcasikiem po łepetynie, aż się echo
po mieszkaniu niosło... a kiedy żadnego krzesełka nie
było w polu widzenia, Anulka nakazywała ponoć mężo-
wi wykonanie półprzysiadu i egzekucja mogła już odbyć
się bez przeszkód.
Może mi się wydaje, ale chyba dobiegają mnie głosy
zdziwionego oburzenia, względnie oburzonego zdziwie-
nia, wywołanego tym, że zajmuję się boksem w książce
tematycznie związanej z muzyką. Co boks ma wspólne-
go z muzyką? Tak pytać może jedynie ktoś, kto ni razu
nie zaznał słodyczy zainkasowania klasycznego ciosu "na
punkt", czyli w sam czubek brody, kiedy to wszechświat
poczyna wirować w smugach tęczowych barw, zasię nie-
biosa wypełniają się anielską muzyką tysiąca skrzypiec
na tle harfowych, glissand. Gwoli wyjaśnienia: opisane
perypetie dwóch wirtuozów sztuki publicznego prania
się za pieniądze, wiążą się ściśle z małżeńskimi niedola-
mi muzyka, który już za życia stał się własną legendą.
Trzej panowie "S": Siki, Schmeling, Strauss - cała ta
trójka ledwo zipała pod pantofelkami towarzyszek życia.
Panuje opinia, że dzieło jest odbiciem psychiki twór-
cy, mówiąc nam wiele o jego charakterze, usposobieniu
i światopoglądzie. Pewnie to i słuszne mniemanie, wy-
starczy bowiem przypomnieć sobie klimat muzyki Beetho-
vena, Czajkowskiego czy Brahmsa, by stwierdzić, że
świadczy ona o nich samych, o ich tzw. "wnętrzu". A jak
to było z Richardem Straussem? Najpierw kilka słów
o nim. Otóż żył on w latach 1864-1949, był monachijczy-
kiem, nie miał absolutnie nic wspólnego z klanem wie-
deńskich Straussów, różniąc się od nich nawet pisownią
nazwiska ("królowie walca" podpisywali się umieszcza-
jąc na końcu autografu zamaszyste "podwójne s", przy-
pominające połówkę przepołowionego wzdłuż kontraba-
su, a istniejące jedynie w alfabecie niemieckim), domeną
jego twórczości były poematy symfoniczne, opery i pie-
śni solowe, do historii muzyki przeszedł Strauss jako
wysokiej klasy dyrygent, operujący specyficzną, sobie
tylko właściwą, techniką manualną, opartą na skrajnie
powściągliwym geście.
Do rozlicznych funkcji pełnionych przez Straussa zali-
czyć wypada jego dyrektorowanie w operach Berlina
i Wiednia, a także pełnienie obowiązków przewodniczą-
cego Reichsmusikkammer (1933-35), które to stanowisko
miało mu w przyszłości przysporzyć wiele niepotrzeb-
nych przykrości. Nader wcześnie machnął jednak mistrz
ręką na tytuły i zaszczyty, osiadł w swoim ulubionym
Garmisch-Partenkirchen, poświęcając się wyłącznie kom-
pozycji, a jego postawa w czasie drugiej wojny ściągnęła
nań srogi gniew najwyższych czynników partyjnych.
Znalazł on swój wyraz m.in. w tym, że gdy zbliżała
się 80. rocznica urodzin Straussa - miała ona miejsce
w lipcu 1944 roku - z polecenia Bormanna zakazano
w prasie drukowania dużych artykułów na temat kom-
pozytora, ograniczając się jedynie do zwięzłych notatek.
Reichsleiter Martin Bormann działał zaś w imieniu same-
go fuhrera, nie mogącego zapomnieć Straussowi jego wy-
powiedzi na temat tego, co go ta cała wojna obchodzi,
oraz stwierdzenia, że jeśli o niego chodzi, to ani jeden
niemiecki żołnierz nie musi strzelać!
Osobliwością w życiorysie Straussa był fakt, że najbar-
dziej znaczące jego dzieła powstały w latach 1887-1912,
a więc pomiędzy 23. a 48. rokiem życia. A żył lat 85,
stając się z wolna własną legendą, utrwaloną niesłabną-
cym powodzeniem dawnych dzieł, oper, takich jak Salo-
me, Elektra, Kawaler Srebrnej Róży i poematów, z Dylem
Sowizdrzałem i Don Juanem na czele. O właśnie - Don
Juan! Eksplozja witalności, radości życia, zachłyśnięcie
kolejnymi sukcesami, tak łatwo osiąganymi u najpięk-
niejszych dam, nieustający wicher namiętności, rzucający
bohatera w ramiona coraz to innej kochanki, aż do cał-
kowitego wypalenia sił i ocknięcia się w mroźnej, prze-
rażającej pustce wewnętrznej i osamotnieniu. Oto pro-
gramowy zarys arcydzieła, stworzonego przez kompozy-
tora, gdy liczył lat 24!
Więc już jasne. Na podstawie partytury Don Jiżemy sobie naszkicować sylwetkę Straussa. Wiadomo:
kobieciarz, łowca przygód, podrywacz, uwodziciel, jed-
nym słowem - stop! Ani jednym, ani dwoma słowami
nie próbujmy określać charakteru pana Richarda, a jeśli-
by nas do tego zmuszono, to w ostateczności powiedzmy
o nim jednoznacznie: "klasyczny pantoflarz". Gdybym
się znał na psychopatologii, zaryzykowałbym być może
przypuszczenie, że w podświadomości Straussa kryły się
elementy masochistyczne. Pozwalał się bowiem maltreto-
wać własnej małżonce, znajdując w tym ogromne zado-
wolenie. Nie twierdzę, że pani Paulina de Ahna, córka
generała, sama wysokiej miary śpiewaczka, z którą kom-
pozytor zawarł w roku 1894 ślub - jako trzydziestolatek
- że więc magnifika Straussa waliła go wałkiem od cia-
sta po głowie albo wkręcała jego palce w wyżymaczkę,
nie, ale w sferze psychicznej jej praktyki przekraczały
dopuszczalne granice małżeńskich poufałości.
Despekt za despektem spotykał muzyka, a co gorsza,
odbywało się to publicznie, w pełnym świetle dnia lub
w blasku reflektorów. I to w jakich okolicznościach! Wy-
starczy sięgnąć po Pamiętniki Almy Mahler, żony słynne-
go kompozytora i dyrygenta, która z racji stanowiska
męża, stykała się ze Straussami prywatnie, a także na
terenie Opery Wiedeńskiej. Tu właśnie odbyło się pierw-
sze w stolicy Austrii wykonanie jednoaktowej opery
Straussa, zatytułowanej Feuersnot czyli Brak ognia, którą
on sam określił mianem "poematu wokalnego". Po spek-
taklu przewidziany był bankiet w superwytwornej re-
stauracji Hartmanna, na razie jednak towarzystwo rozlo-
kowało się w loży dyrekcyjnej, doskonale widocznej przez
publiczność. W gronie zaproszonych gości znajdowała
się oczywiście pani Strauss, powodując ogromne zamie-
szanie. Widzosłuchacze nie wiedzieli, czym się delekto-
wać - czy tym, co dzieje się na scenie, czy erupcjami
wściekłości pełnej temperamentu damy. Pani Paulina
. szalała wołając, że taki kicz, jak opera jej męża, nie może
się absolutnie nikomu podobać, a każdy, kto twierdzi, iż
jest to dzieło udane, jest kłamcą i hipokrytą. Najcięższym
;: wszakże zarzutem było głośno wykrzykiwane stwierdze-
nie, że ani jeden ton tej muzyki nie wyszedł spod ręki jej
małżonka, a wszystko jest plagiatem, skradzionym wielu
kompozytorom, począwszy od Wagnera po Maxa Schil-
lingsa, niemieckiego twórcy młodszego od Straussa o 4
lata. Nieświadomy burzy nadciągającej nad jego głowę,
bohater wieczoru promieniejąc kłaniał się przed kurtyną
niezliczoną ilość razy owacyjnie klaszczącej publiczności,
by wreszcie pojawić się w drzwiach loży.
- Skarbie, no i cóż mówisz o moim sukcesie? - pyta
Strauss. Aleś się wybrał, mistrzu Richardzie, z takim
pytaniem! Pani Paulina prychnęła niczym rozsierdzona
tygrysica i nie bacząc na dostojne otoczenie, zaczęła "ob-
jeżdżać" mężulka, jak święty Michał diabła.
- Ty złodzieju! Jak śmiesz mi się pokazywać na oczy!
Nigdzie z tobą nie pójdę! Nie jesteś dla mnie odpowied-
nim towarzystwem!!!
W tym miejscu uznał za stosowne wkroczyć w akcję
dyrektor Mahler. Grzecznie, lecz stanowczo (jak zwykło
się pisywać w salonowych powieściach) wmanewrował
czułą parę do swojego gabinetu, zamknął za sobą drzwi
i powrócił do gości. Przez długi czas jeszcze słychać było
wrzask pani Pauliny - a jako wyborna śpiewaczka, miała
świetnie postawiony głos - do momentu kiedy Mahler,
początkowo delikatnie, a potem coraz to głośniej, zaczął
pukać w wierzeje własnego sanktuarium, by poinformo-
wać małżonków, że jest już późno i nikt nie ma ochoty
czekać dłużej. Poskutkowało. Z gabinetu wypadł Strauss,
za nim cwałowała na kształt Walkirii rozindyczona poło-
wica, obwieszczająca na cały głos:
- Teraz możesz iść, gdzie chcesz! Ja wracam do hote-
lu. Chcę być sama.
- Ale może pozwolisz, żebym cię chociaż odprowa-
dził?
- Odprowadził?... Ty mnie?... No ostatecznie - ale pa-
miętaj - dziesięć kroków z tyłu i ani milimetra bliżej!!!
I tak się stało. A kiedy zgromadzone u Hartmanna
towarzystwo biesiadowało w najlepsze, wszedł spostpo-
nowany triumfator wieczoru, Richard Strauss. Bardzo
znękany, rozejrzał się dokoła i cicho powiedział:
- No tak - moja żona bywa często trochę szorstka,
ale - i tu największe zaskoczenie - ale mnie tego po-
trzeba...
Otóż właśnie. Wielkiemu muzykowi tego rodzaju trak-
towanie było potrzebne. W grudniu roku 1898 Strauss
postawił ostatnią kreskę taktową w partyturze kolejnego
poematu symfonicznego, zatytułowanego Ein Heldenleben
(Życie bohatera). Dzieło nie odniosło takiego sukcesu jak
inne utwory mistrza, zresztą on sam wyrażał się o nim
bez entuzjazmu, zawiera atoli pewną ciekawostkę. Jest
nią muzyczny portret żony bohatera, wysmakowane solo
skrzypcowe w Ges-dur, opatrzone przez Straussa wyraź-
nym komentarzem: "Jest to moja żona, którą miałem
zamiar przedstawić. Niezwykle skomplikowana, odrobi-
nę perwersyjna, trochę kokieteryjna, stale inna, zmienna
z minuty na minutę"
Czy opisane wyżej zdarzenie, które rozegrało się w Wie-
deńskiej Staatsoper - co też ja wypisuję! Przecież to był
rok 1902, a więc o żadnej Operze Państwowej w Wiedniu
mowy być nie mogło, jako że chlubą i dumą tego miasta
(choć często i złośliwie przez wiedeńczyków krytykowa-
ną) była Opera Dworska, a więc Hofoper, którą dopiero
po pierwszej wojnie przemianowano na Staatsoper. Ale
wróćmy do tematu. Czy więc skandal wywołany przez
Paulinę Strauss w dyrektorskiej loży owego pamiętnego
dnia, kiedy Wiedeń po raz pierwszy zachwycał się Bra-
kiem ognia jej małżonka (mam oczywiście na myśli jego
jednoaktowe dzieło sceniczne i nic innego - więc proszę
bez uśmieszków i domysłów!) był czymś wyjątkowym?
Jednorazowym wybrykiem? Skądże! Ileż niespodzianek
zawierają listy pisane przez panią Paulinę do męża, epi-
stoły rojące się od wyzwisk, i to wcale nie żartobliwych,
które można by traktować jako pieszczotę. Listy owe ad-
resat z lubością odczytywał coram publico lub dawał do
czytania przyjaciołom i znajomym, a na wyrażane zdzi-
wienie co do intencji przekazywanych przez Frau Pauli-
nę, Richard z rozmarzonym wyrazem oblicza stwierdzał
pogodnie, że umiejętność rozszyfrowywania treści owych
listów polega na wyławianiu tego, co zawarte jest mię-
dzy wierszami.
Głośne były historie rozgrywające się w czasach, kiedy
to Operą Wiedeńską rządził duumwirat w osobach Fran-
za Schalka (autora stwierdzenia, że każdy teatr jest do-
mem wariatów, a opera to oddział dla nieuleczalnych)
i Richarda Straussa. Pani Paulina zasiadała wówczas
w czasie prób na widowni, a kiedy jej się coś nie podo-
bało, głośnym gwizdem dawała wyraz swej dezaproba-
cie. Doprowadziło to nawet do zgłoszenia dymisji przez
głównego reżysera, Wilhelma von Wymetala. Dymisja
została przyjęta, i świetny realizator wyemigrował do Sta-
nów Zjednoczonych.
Niezwykle kontrowersyjną postacią była pani Paulina
z domu de Ahna, zamężna Strauss. Niektórzy ludzie,
którzy jej nie znosili, "wieszali na niej psy", ale nie bra-
kło w jej otoczeniu i takich, którzy, będąc szczerymi
przyjaciółmi, dostrzegali w niej istotę wartościową, goto-
wą w każdej chwili służyć radą i pomocą. A mąż? Mąż
ją ubóstwiał. Przez pełnych 55 lat wspólnego pożycia
dawał dowody uwielbienia, umieszczając Paulinę w
swych utworach, takich jak wspomniany poemat Życie
bohatera (sam kompozytor określał to dzieło mianem
"mieszczańskiej komedii z symfonicznymi intermediami"),
w Sinfonia domestica, w operze Intermezzo i w wielu jesz-
cze innych, dedykując jej niektóre pieśni, a pamiętać na-
leży, że pani Paulina była doskonałą wykonawczynią wo-
kalnych dzieł Straussa, co przyznawał nawet tak surowy
i wymagający krytyk, jak Edouard Hanslick.
Zaglądnijmy do książki niemieckiego muzykologa Ern-
sta Krausego, zatytułowanej Richard Strauss. Człowiek
i dzieło, a wydanej przez Polskie Wydawnictwo Muzycz-
ne w roku 1983, w przekładzie Karola Buli. Na 269. stro-
nie znajdziemy fragment, szokujący wręcz w zestawie-
niu z tym, czego dowiedzieliśmy się na temat stosunku
Pauliny do Richarda. Oto cytat: "Najpiękniejsze pieśni
napisał Strauss dla swojej żony; ona też była chrzestną
matką większości z nich, aż do czasów Salome. Osobiste
odczucia stopiły się z bliskim kompozytorowi oryginal-
nym brzmieniem głosu ukochanej kobiety. Odnosząc się
często z dużą rezerwą do symfonicznych i muzyczno-
-dramatycznych dzieł swego małżonka, identyfikowała
się Paulina Strauss bez zastrzeżeń z jego dziełem pie-
śniarskim. Lotte Lehmann [słynna niemiecka śpiewaczka
(sopran liryczno-dramatyczny), żyjąca w latach 1888-1976,
świetna interpretatorka muzyki Straussa - m.in. wszyst-
kich trzech kobiecych partii w Kawalerze Srebrnej Róży-
zwana "najbardziej wiedeńską ze wszystkich śpiewaczek"
- przyp. W.P.] pisze w swych wspomnieniach, jak to
nieraz śpiewała te pieśni w pracowni w Garmisch
z akompaniującym jej na fortepianie w swój niepowta-
rzalny, improwizacyjny sposób kompozytorem, i jak cza-
sem podchodziła Paulina i obejmowała go ze łzami
w oczach: Te pieśni musiały budzić w nich wspomnienia,
których nikt nie mógł z nimi dzielić i które zawierały
przeżycia dla nich obojga wzruszające i święte..." Czy to
nie piękne?
No dobrze - ale czy Strauss przy całym swoim uwiel-
bieniu dla żony nigdy jej nie zdradził? Czy nie pozwalał
sobie na żadne "boczki" i "odskoki"? Oczywiście, tak.
Zdradzał Paulinkę - za jej wiedzą i aprobatą - z mu-
zyką. W jego utworach znajdziemy wiele fragmentów
będących jawną manifestacją erotyzmu, przesyconych
zmysłowością. Choćby wspomniany już Brak ognia, dalej
Arabella, Josephs Legende (Legenda o Józefie), a cóż dopiero
mówić o budzącej tyle sprzeciwów operze Salome z jej
Tańcem siedmiu zasłon, biblijną odmianą strip-teasu. Także
w najpopularniejszej operze Straussa, w Kawalerze Srebr-
nej Róży jest kilka scen, wywołujących swego czasu da-
leko posunięte zastrzeżenia panów cenzorów, zarówno
w warstwie tekstowej, jak scenicznej.
Akt pierwszy, scena pierwsza: po krótkim, olśniewają-
cym kolorystyką wstępie orkiestralnym, rozsuwa się
kurtyna i oto znajdujemy się w pałacu, w przepysznej,
w stylu wczesnych lat panowania cesarzowej Marii Tere-
sy umeblowanej, sypialni marszałkowej von Werdenberg.
Księżna już nie śpi, ale jeszcze nie wstała z ogromnego
łoża. Wsłuchuje się w poranne śpiewy ptaków i w to, co
szepcze jej 17-letni Octavian, który tej właśnie nocy do-
stąpił miłosnej inicjacji, z łaski pięknej pani, znajdującej
się w pełnym rozkwicie kobiecości, a raczej zbliżającej się
do momentu będącego początkiem końca erotycznych
podbojów, z czego zresztą obdarzona intuicją dama do-
skonale zdaje sobie sprawę. Wie Du zunrst... - Jaką Ty
byłaś... rozmarza się Octavian, rozwibrowany ciągle wspo-
mnieniami dopiero co przeżytych wrażeń ze wspólnie
spędzonej nocy. Ten wywodzący się z wysokiego arysto-
kratycznego rodu młodzik jest w gruncie rzeczy najbliż-
szym krewnym Mozartowskiego Cherubina z Wesela Fi-
gara, tyle że właśnie przekroczył granicę, której istnienie
Cherubin dopiero przeczuwa. W tej "muzycznej kome-
dii" (jak inaczej przełożyć użyte przez Straussa określe-
nie Komedie fur Musik?) Octavian jest uosobieniem miło-
ści młodzieńczej, promiennej, skąpanej w marzeniach
i iluzjach, a więc przeciwstawnej tej, którą personifikuje
i propaguje baron Ochs auf Lerchenau, mężczyzna w sile
wieku, arystokrata z pochodzenia, tępy prostak z charak-
teru i manier.
Z jaką lubością rozprawia baron o sukcesach odno-
szonych po strychach i stajniach, w szarych od popio-
łu kuchniach, no i oczywiście o triumfach przeżywanych
w wytwornych alkowach równych mu stanem dam! Naj-
dziwniejsze zaś, że Ochs auf Lerchenau jest postacią na
swój sposób sympatyczną, której nie można nie polubić.
Ale to już zasługa librecisty, świetnego wiedeńskiego
poety, Hugo von Hofmannsthala, którego łączyła ze
Straussem długoletnia przyjaźń, podbudowana wspólną
pracą nad wieloma dziełami, podczas której muzyk otwar-
cie wyrażał swoje uwagi o pracy poety, poeta zaś nader
trafnie podsuwał kompozytorowi sugestie dotyczące roz-
wiązań muzycznych. Obaj panowie bardzo wysoko ceni-
li wzajemne spostrzeżenia, dzięki czemu powstała opera
nierozerwalnie związana z Wiedniem, wręcz wywodząca
się z jego ducha. Nie można sobie wyobrazić wiedeńskie-
go sezonu operowego czy słynnych "Wiener Festwochen"
bez Kawalera Srebrnej Róży Richarda Straussa. Chociaż
Richard był bawarskim mieszczuchem, w genialny spo-
sób umiał wczuć się w atmosferę naddunajskiej stolicy
zarówno z epoki cesarzowej Marii Teresy, jak i z czasów
mu współczesnych. Przewijające się przez wszystkie trzy
akty tematy walca, stawiają tę muzykę w jednym rzędzie
z dwoma pozostałymi najpiękniejszymi walcami świata:
Cesarskim walcem Johanna Straussa (syna) i choreograficz-
nym poematem La Valse Maurice'a Ravela (miał on po-
czątkowo nosić nazwę "Wiedeń"). Nawiasem mówiąc,
owe trzyćwierciowe rytmy w ogóle nie powinny się po-
jawiać w operze pana Ryszarda, jako że za czasów Marii
Teresy walc jeszcze nie był znany, przynajmniej jako ta-
niec towarzyski. Więc anachronizm. Tak jest - anachro-
nizm, ale ileż dodający wdzięku klejnotowi operowej li-
teratury.
I to już wszystko? Paulina i muzyka stanowiły całą
treść życia Straussa? Nie! Miał on jeszcze dwie inne
miłości. Jedną z nich był skat. Tak jest - owa rozpo-
wszechniona w Niemczech gra w karty, do której potrze-
ba stolika, talii kartoników z obrazkami i trzech dżentel-
menów, dysponujących czasem. No właśnie - czasem.
Bo kiedy pani Paulina dochodziła do wniosku, że jej mąż
zbyt wiele czasu marnuje przy kartach w ogrodowej al-
tance, otwierała okno willi w Garmisch i głośno wołała:
"Ryszardku! Koniec z kartami - wracaj do domu! Trze-
ba teraz popracować! Chodź trochę pokomponować. Szyb-
ko!" No i Ryszardek przepraszał partnerów, zostawiał im
karty, a sam posłusznie udawał się truchcikiem w domo-
we pielesze, aby odrobić wymuszoną normę.
Tak - skat to jedna z dodatkowych pasji Straussa. A ta
druga? Może nie wypada o niej mówić, ponieważ jednak
jesteśmy w swoim gronie i wszyscy słyniemy z dyskrecji,
przeto uchylę rąbka tajemnicy i zdradzę, że mistrz bar-
dzo, ale to bardzo kochał to, co w języku niemieckim
nosi miano Pinke, Pinke, a co się po polsku jako "ecie-
-pecie" wykłada. Mówiąc wprost, umiał dbać o swoje
interesy, czego przykładem może być jego wypowiedź,
której udzielił podczas pierwszego po drugiej wojnie
pobytu w Londynie, gdy spotkał się z entuzjastycznym
przyjęciem ze strony wielbicieli i kolegów po fachu. Za-
pytany, co skłoniło go do złożenia wizyty w stolicy AI-
bionu, odpowiedział z rozbrajającą szczerością:
- Przyjechałem, żeby zainkasować należne mi tantie-
my!
Inna znowu anegdota mówi o tym, jak to mistrz wy-
prawił się z Berlina do Drezna, by poprowadzić pokazo-
wą próbę Salome. Powracającego w domowe zacisze wita
na dworcu jego syn, Franz, a pierwsze słowa powitania
brzmią:
- Tato, a wiele dostałeś za dyrygowanie próby?
Głęboko wzruszony ojciec zamyka jedynaka w ramio-
nach i woła:
- Tak, teraz naprawdę widzę, żeś Ty jest mym synem!
Wesoła opowiastka. Jeno czy aby prawdziwa? No - za
to ręczyć nie mogę... Jednakże kiedy ktoś usiłował zbyt
głęboko zaglądać kompozytorowi do kieszeni, Strauss
zwykł mawiać: "I cóż w tym złego, że uczciwie pracuję
na to, by zapewnić godziwe życie żonie i synowi? Lepiej,
że tak właśnie czynię, niż miałbym wypłakiwać się na
piersi tych, którzy sami w ten sposób postępują..."
Miałeś słuszność mistrzu Ryszardzie. Miałeś słuszność.
I masz ją do dzisiaj...
Coda
NIE!
Ale najpierw wyjaśnienie. Tuszę, iż Państwo - wy-
trawni koneserzy muzyki i wyborni tajników jej znawcy
- wiedzą, że słówko "coda" oznacza finałowy fragment
kompozycji bądź jej części.
A teraz odrobina anatomii. Otóż w najpiękniejszym
z języków, włoskim, coda to po prostu ogon. Taki sobie
zwyczajny chwostek, rozmaitym służący zadaniom. Ogo-
nem możemy machać w celu odgonienia natrętnych in-
sektów, możemy też onym fontaziem manifestować nasz
aktualny stan ducha, czy to wywijając nim niefrasobliwie
(ogonem, a nie stanem ducha!) na wszystkie świata stro-
ny, a nawet wprawiając tę zabawną kitkę w ruch wiro-
wy, względnie pozwalając jej smętnie dyndać, by obwie-
ścić światu, że właśnie ogarnął nas tzw. naukowo "zwis
psychiczny". Jednym słowem, ogon jest organem wszech-
stronnego użytku.
Skoro zaś można nim manewrować do woli, to ustaw-
my naszą codę w pozycji pionowej, "na sztorc", podob-
nie jak czynią to rozdrażnione, prychające koty czy roz-
brykane osły, obwieszczając wszem i wobec, że nie, Nie,
NIe, i NIE!!!
Bo przecież nie będę opowiadał o wydarzeniach z krę-
gu znajomych mi przyjaciół, podobnie jak nie zrelacjonu-
ję zafascynowania pewnego dyrygenta harfą - tak jest,
właśnie harfą, a nie harfistkami. A jeśli nawet rzeczony
dyrygent nawiązywał z owymi damami jakieś bliższe
kontakty, to jedynie i wyłącznie w tym celu, by móc bez
przerwy trwać przy swym umiłowanym instrumencie.
Cytując znany dwuwiersz mistrza Jana Sztaudyngera, mo-
żemy rzec, że "on był stały, tylko one się zmieniały..."
A zmieniały się istotnie...
Jeno harfa pozostawała wciąż ta sama, tak wierna, tak
niezastąpiona i tak bliska, że w orkiestrze krążyło powie-
dzenie, jakoby panu dyrektorowi właśnie harfa materac
zastępować miała! Słyszane to rzeczy? Wszak harfa i ma-
terac są sprzętami wzajemnie nie-wy-mie-nial-ny-mi.
O ile na starym, sfatygowanym materacu można by się
jeszcze jakoś pokusić o wykonanie nędznej namiastki glis-
sanda czy parodii bisbiglianda, o tyle prezentowana na
nim cadenza otwierająca Walc kwiatów z Dziadka do orze-
chów czy solo z Kaprysu hiszpańskiego żadną miarą satys-
fakcjonować nas nie będą, nie mówiąc już o Dwóch tań-
cach na harfę Debussy'ego względnie Koncercie podwójnym
na obój i harfę Lutosławskiego.
Więcej na ten temat nic nie powiem. Muszę innymi
zająć się sprawami, medytować nad nimi i opracować je
naukowo. Oto niektóre z nich: "Rola i znaczenie palców
wskazującego i środkowego w procesie twórczym Mau-
rice'a Ravela". Wiadomo że kompozytor ten, posługując
się ołówkiem czy piórem, wtykał je pomiędzy te właśnie
palce. Dalej: "Wpływ wielkości, pojemności i objętości
aparatu oddechowego na technikę i sposób przyjmowa-
nia orderów, medali, odznaczeń itp., tudzież możliwości
lokalizacji tychże, ze szczególnym uwzględnieniem wo-
kalistek". Jak historia nas uczy, podczas dekorowania
jednej ze znakomitych śpiewaczek, specjalistki w zakre-
sie kreowania ról wagnerowskich, dokonujący wzniosłe-
go aktu dostojnik, wziąwszy namiar na potężną budowę
klatki piersiowej artystki, zapytał: "madame, czy mam
pani przypiąć order, czy wystarczy go położyć?"
Punkt kolejny: "O niecelowości umiejętności czytania
nut przez dyrygentów". Punktem wyjściowym będzie tutaj
wypowiedź jednego z asów batuty, Hansa Knappertsbu-
scha (1888-1965), znanego z organicznej niechęci do prób,
niewyparzonego języka i głębokiej, ostentacyjnie manife-
stowanej pogardy dla hitlerowskiego reżimu.
Zapytany kiedyś, czemu wbrew panującej modzie nie
prowadzi koncertów z pamięci, odpalił: "mam pamięć
w - tu nastąpiła jednoznaczna tejże pamięci lokalizacja
- czemu nie miałbym korzystać z partytury? Przecie
umiem czytać nuty!"
Innym zagadnieniem, wymagającym naukowego opra-
cowania, jest dokonanie analizy porównawczej pro-
centowego udziału poszczególnych grup muzycznych
w zaangażowaniu erotycznym. Wydaje się, że prym
w tej dziedzinie wiodą dyrygenci, choć na pięty następu-
ją im pianiści, jeśli oczywiście tego rodzaju czynność jest
tutaj w ogóle możliwa.
Sięgnijmy do niedawnej przeszłości, kiedy to najwięk-
szym mistrzem batuty wszechczasów obwołano Artura
Toscaniniego (1867-1957). Toscanini... Mikrej postury cho-
leryk, z lubością rugający całą orkiestrę i poszczególnych
jej członków, straszliwy tyran, gdy chodziło o sprawy
muzyczne, skłonny - jak każdy Włoch - do teatralnych
popisów. Słynne było wyszarpywanie przez Toscaninie-
go z kieszeni marynarki, jedwabnej chusteczki, podrzu-
canie jej i wrzask, towarzyszący łagodnemu spływaniu
na ziemię: "tak ma opadać fraza! Właśnie tak!!", a jesz-
cze większym wzięciem cieszył się panaarturowy "nu-
mer z zegarkiem", gdy rozwścieczony do granic histerii
maestro, wyrywał z kieszonki zegarek, rzucał go o pod-
łogę, skakał po nim i deptał tak długo, aż z czasomierza
pozostawała jedynie wskazówka sekundnika i ewentual-
nie jakiś maleńki trybiczek. Wtajemniczeni utrzymywali,
że il divino Arturo posiada sporą kolekcję owych rekwi-
zytów, przeznaczonych do spektakularnych występów
przed orkiestrą i z zachwytem przez nią przyjmowanych.
Jak dowodzi biograf Toscaniniego, Hervey Sachs, do-
brze w tych sprawach zorientowany, twardy w obcowa-
niu z muzykami mistrz nad mistrzami, był osobliwie
nieoporny wobec damskich wdzięków, a i panie oprzeć
mu się nie umiały. Jeszcze jeden przykład sprzężenia
zwrotnego.
Kiedyś, w przypływie szczerości Toscanini wyznał: "gdy
byłem jeszcze bardzo młody, tego samego dnia po raz
pierwszy pocałowałem kobietę i zapaliłem pierwszego
w życiu papierosa. Później już ani chwili nie zmarnowa-
łem na nikotynę..." Na temat marnowania czasu na nie-
wiasty, mistrz się nie wypowiedział. A my swoje wiemy!
Wiemy, że pan dyrygent był żonaty z signorą Carlą de
Martini, damą nader atrakcyjną, miłą i inteligentną, która
- z trudnością wprawdzie - umiała wybaczać mężowi
jego odstępstwa od zasad małżeńskiej wierności, choć
nieraz zastanawiała się nad ewentualnością rozwodu,
i to na serio. Poważne też następstwa miał romans Tosca-
niniego z doskonałą śpiewaczką, Rosiną Storchio, pierw-
szą wykonawczynią partii Cho-cho-san, podczas pamięt-
nej prapremiery opery Pucciniego Madame Butterffly(Me-
diolan 1904), zakończonej kosmiczną klapą i skandalem.
Związek dyrygenta i śpiewaczki trwał przez wiele lat,
a jego rezultatem był syn, Giovannino czyli Janek, chło-
piec nieszczęśliwy, bo dotknięty paraliżem. Nie dane mu
było cieszyć się życiem - zmarł w szesnastym roku swego
życia.
No tak... Rosina była jedną z kilku oficjalnych dam serca
Toscaniniego. Aleć przecie w jego biografii pojawia się
jakowaś nie wymieniona z nazwiska pani Ada, o której
niczego bliższego nie wiemy. Nie wiemy? Jak kto! Bo na
przykład ja wiem. Wiem między innymi, że dzięki pani
Adzie maestro stawał się czasami czymś w rodzaju ero-
tycznego grafomana. Erotycznego - co podkreślam
z naciskiem - a nie seksualnego. A to różnica.
Otóż rzecz tak się ma, że w połowie marca roku 1995,
odbyła się w Berlinie licytacja zorganizowana przez wiel-
ce szacowną firmę J. A. Stargardt, specjalizującą się
w udostępnianiu kolekcjonerom rarytasów w postaci cen-
nych i najcenniejszych rękopisów, listów i autografów
wielkich ludzi. Owa coroczna, trwająca dwa dni impre-
za, usytuowana została przy Unter den Linden, groma-
dząc światową elitę koneserów kolekcjonowania. Mieli
w czym wybierać. Manuskrypty Schillera i Nietschego
sąsiadowały z listami Humboldta i - uwaga, uwaga!-
Toscaniniego. Ponad sześćset epistoł z podpisem mistrza
Artura poszło pod młotek, ich cena zaś wywoławcza
wynosiła 60 tysięcy marek.
Określenie "pod młotek" jest o tyle nieścisłe, że pod-
czas aukcji organizowanych przez firmę J. A. Stargardt,
używanie tak pospolitego - by nie rzec ordynarnego-
sprzętu, jest nie do pomyślenia. Zastępuje go, o ileż
dyskretniejszy w brzmieniu, ołówek.
A co zawierała korespondencja Toscaniniego? Do kogo
adresował swoje listy? I tu dopiero bomba? Okazuje się,
że ten tytan (mam oczywiście na myśli skalę jego talentu,
bo jeśli o doczesną powłokę maestra chodzi, jej waga
oscylowała pomiędzy kategoriami papierową a muszą,
według kryteriów stosowanych w boksie amatorskim),
ten piekielny Arturo miał znajomego wiolonczelistę, si-
gnora Enrico Mainardiego. Zdarza się. Zdarza się też, że
wiolonczeliści miewają żony, co przytrafia się najznako-
mitszym nawet wirtuozom tego szlachetnego w brzmie-
niu instrumentu. Przytrafiło się to i panu Mainardiemu,
zasię jego towarzyszka życia nosiła dźwięczne imię-
Ada. I już jesteśmy na tropie. Signora Ada miała to ogrom-
ne szczęście, że wpadła w oko Toscaniniemu, by następ-
nie zawładnąć jego sercem. No i tak się zaczęło.
Mistrz batuty potrafił kilkakrotnie w ciągu dnia ekspe-
diować listy do umiłowanej Adulki, bywało też, że i nocą
wysyłał sążnistą korespondencję, a trawiony tęsknotą
ponad miarę sięgał po blankiet telegraficzny i dalejże na
drutach serce przed ukochaną na oścież otwierać. Mówił
o tym sam, określając owe akcje jako bombardamento di
lettere e telegrammi, co się na język polski jako "bombar-
dowanie listami i telegramami" wykłada. Być może "ca-
sus Toscanini" wcale nie jest przejawem grafomanii, lecz
raczej tzw. logorhei, czyli emanacją chorobliwego, przy-
musowego gadulstwa, przeniesionego w sferę epistolo-
grafii? Kto wie? Ale to problem raczej medycznej natury
- ja wracam do moich tematów. W każdym razie, dzięki
rozsadzanemu temperamentem dyrygentowi, włoska
poczta prosperowała w okresie jego zafascynowania pa-
nią Adą znakomicie! Bo jak dyrygent się zakocha, to pie-
kło rozpętać się musi albo - co najmniej - trzęsienie
ziemi rozszaleć. Po włosku terremoto.
Przykłady takowego zachowania możemy obserwować
na własnym podwórku. Oto światowej sławy wirtuoz
batuty, Jerzy S., którego zaabsorbowanie kobiecością i te-
goż zaabsorbowania manifestacja przywraca nam wszyst-
kim wiarę w istnienie miłości romantycznej, w jej naj-
czystszej, klinicznie sterylnej postaci. Wiem coś o tym,
bom musiał Jurka przez dwie godziny po szczecińskiej
alei Fontann obwozić, tylko z tej racji, iż poprzednie-
go dnia ujrzał na niej jakoweś jasnowłose bóstwo, w któ-
rym się natychmiast rozmiłował. Dozgonnie, na śmierć
i w ogóle po wariacku!
Dziewczyna się oczywiście nie pokazała, wobec czego
zostałem - w imię odwiecznej przyjaźni - zobligowany
do skompletowania wszelkich o niej danych i dosłania
ich na włoski adres Jerzego, peregrynującego akurat do
mediolańskiej La Scali. Z powierzonego zadania wywią-
załem się najlepiej jak umiałem. Udało mi się dowiedzieć
wszystkiego, co mogłoby przyjaciela zainteresować, łącz-
nie z imieniem i nazwiskiem, tudzież dokładnym adre-
sem jego obiektu westchnień, a także - ale to już nad-
programowo - uzyskałem informację, że mąż owego
blond-zjawiska znacznie mniej interesuje się stopniem
wierności swojej połowicy, aniżeli aktualnym kursem
walut, dostarczanych przez nią do domowej kasy. Cho-
dziło oczywiście o waluty wymienialne, tak pożądane
w tamtych peerelowskich czasach. Może mi się wydaje,
ale chyba po otrzymaniu tych informacji, zainteresowa-
nie Jurka szczecińską Afrodytą jak gdyby nieco osłabło...
Tak jest, Jerzy S. jest klasycznym przykładem dyrygen-
ta-romantyka. Myli się atoli ten, kto sądzi, iż rycerze
batuty to taki osobliwy naród, co wzorem Rostandow-
skiego Cyrana de Bergerac, jeno wzdychać do bogdanki
potrafi, a pochlipywać żałośnie w księżycowej poświacie,
a kiedy przyjdzie w czynów uderzyć stal, zwija batutę,
podwija poły fraka i rejteradą salwuje cześć ubóstwianej
dziewoi, a i swego nie daje uszczknąć wianuszka. Wcale
tak nie jest. Sam mogę wskazać palcem - choć to nieład-
nie - dwóch dziarskich reprezentantów szlachetnego
kunsztu wywijania pałeczką, którzy będąc Polakami, prze-
ważnie za granicami ojczyzny perły swego rożsiewają
talentu (ładnie mi się powiedziało - prawda?). Czynią
to, o ile wiem, i dziś jeszcze, choć jednemu z nich - Sta-
siowi S. = czas srebrem przyprószył skronie, koafiurze
zaś drugiego - cielistego przydał odcienia. Ten drugi, to
Janek K.
W latach młodzieńczych i nieco później, Jaś ze Stasiem,
a takoż i Staś z Jasiem, popłoch szerzyli w szeregach
białogłów, wprowadzając do erotycznych manewrów tak-
tykę zaczerpniętą ze strategii niezapomnianych Ułanów
Jazłowieckich. Jak mi z wypiekami na buzi opowiada-
ła pewna znakomita polska skrzypaczka, zdarzyło się, że
obaj panowie nagłym a ognistym afektem darzyli jed-
ną i tę samą panienkę. W efekcie powstawały zabawne,
a często i pikantne sytuacje. Tak przynajmniej głosiła fama.
I głosi do dzisiaj
Zbliżamy się do dawno zapowiadanego końca. Za chwi-
lę coda już wybrzmi, trzeba tylko uważać, by nie za-
mieniła się w tzw. "szewską codę". Wiemy oczywiście
doskonale, co ten termin oznacza - prawda? Nie? Na-
prawdę nie? Więc już wyjaśniam. Otóż w muzycznej
gwarze "szewską codą" zowie się finał, który nijak skoń-
czyć się nie chce. Ciągnie się i ciągnie, akord następuje
za akordem, przedzielają je jakieś mało znaczące frazy,
ludziska już podnoszą się z foteli chcąc startować do
szatni, a tu nic - orkiestra rżnie dalej. Przykładem tako-
wej "szewskiej cody' może być zakończenie jednej z sym-
fonii Ludwiga van - stop! Nie wymienię nazwiska, bo
zobowiązałem się do dyskrecji. Dodam jedynie, że jestem
święcie przekonany, iż kompozytor planując tę codę,
musiał być w świetnym nastroju. A nie zdarzało mu się
to zbyt często...
Skoro zaś o nastroju mowa, pozwolę sobie zauważyć,
że - mimo przysłowiowej już słodyczy mego charakteru
- mam swój sposobik, by kolegów dyrygentów ze szczy-
tów dobrego samopoczucia strącać w otchłań bezbrzeż-
nej depresji. Starczy jedno słówko. A raczej dwa. Składa-
jące się na imię i nazwisko pewnego rycerza batuty,
kompozytora i organizatora życia muzycznego, inicjatora
Festiwalu Pianistyki Polskiej w Słupsku i Kołobrzeskich
Wieczorów Wiolonczelowych.
Jest-ci on muzyk znamienity synem równie znakomite-
go dramato- a raczej komediopisarza, którego sztuki gła-
dziutko wytrzymują próbę czasu, pojawiając się nie tylko
na scenicznych deskach (ich autor działał ongiś w słynnej
"Reducie", współpracując z samym Juliuszem Osterwą),
ale i w telewizyjnym okienku. W swoich komediach
potrafił pan Antoni - tak miał na imię ojciec pana An-
drzeja, obiektu niniejszej relacji - przekonać widzów
o tym, że teoria Einsteina, Freuda teoria snów, nauka
o temperamentach, czy zdolności hipnotyczne nic wspól-
nego nie mają z przysłowiowymi flakami w oleju, a prze-
ciwnie, mogą stać się źródłem pysznej zabawy. Senior
Cwojdziński był z wykształcenia fizykiem i - podobnie
jak starszy od niego o lat trzynaście Bruno Winawer-
postanowił wtajemniczać profanów w arkana wiedzy dla
maluczkich tajemnej. Udawało mu się to doskonale!
Jego synowi też się udało. I udaje do dzisiaj. Co się
udaje? Wpędzać w czarną rozpacz kolegów po batucie.
Tych żonatych, zaręczonych, serdecznie a tkliwie zaprzy-
jaźnionych z płcią nadobną i temu podobnych. Bo
maestro Andrzej jest stawiany jako przykład! Zawsze
i wszędzie. Dyrygenckie żony, p.o. żony, namiastki żon,
narzeczonych, przyjaciółek itepe, przy każdej okazji-
a nawet i bez niej - kolą swych kochasiów oczy, stawia-
niem Andrzeja Cwojdzińskiego na piedestał. Bo pan An-
drzej jest wzorem, podtykanym pod nos ideałem cnót,
zasad, a także co najgorsze, wierności małżeńskiej.
A zaczęło się to jeszcze w szkole. W krakowskim li-
ceum muzycznym, kiedy owo pachole niewinne, może
nieco nad miarę wyrosłe, o ufnym spojrzeniu szeroko
rozwartych ocząt, wypatrzyło nader atrakcyjną koleża-
neczkę, o archanielskim imieniu: Gabrielka. W skrócie,
Jelka.
Wpadła Jelka Andrzejkowi w oko, a ten dryblas nie
tylko że nie wypuścił już dziewczęcia z patrzałek, ale
wręcz przeciwnie, zacisnął je tak mocno, że panienka
nijak się z nich wydostać nie mogła. Z Andrzejkowego
serca takoż. Aby jednak zabezpieczyć się przed jakowy-
miś niespodziankami, para małolatów zaczęła trzymać
się za rączki. Tak na wszelki wypadek. I trzymają się do
dzisiaj. Przez lata muzycznych studiów w krakowskim
konserwatorium, ona - na wydziale teorii, on - w kla-
sie kompozycji i dyrygentury, przez okres szlifowania
przez niego dyrygenckiego warsztatu w Krakowie i Ło-
dzi, a następnie dyrektorowania najpierw w Lublinie,
a potem w Koszalinie, idą przez życie, stale trzymając się
za ręce. Jak w tych warunkach potrafili dorobić się dwóch
prześlicznych córeczek i dwóch naprawdę wspaniałych
chłopaków, to już ich warsztatowa tajemnica! Na doda-
tek Jela umiała pogodzić obowiązki pani domu i matki
z pracą pedagogiczną, opętańczym "społecznikowaniem"
i - proszę wstać! - senatorowaniem. Chapeau bas.
I cięgiem trzymają się za ręce i gruchają jako te dwa
przysłowiowe gołąbki, uwiecznione w duecie z Księżnicz-
ki czardasza, którego refren głosi, że "tak jak gołąbeczki
dwa, żyć ma z żoną mąż..." Swoją drogą, kulą w płot
trafili panowie Stein i Jenbach, libreciści Kalmanowskiej
operetki (a wraz z nimi Jerzy Jurandot, autor znakomite-
go przekładu na polski język), apoteozując ów latający
drób; starczy przecież zajrzeć do jednej z książek świato-
wej sławy ornitologa, profesora Konrada Lorenza, by się
dowiedzieć, że akurat gołąbki i synogarlice są najokrut-
niejszymi tyranami, wrednymi sadystami, potrafiącymi
na śmierć zadręczyć współpartnera. Ale tak ogólnie bio-
rąc, są to przemiłe ptaszki.
I niech no tylko któraś towarzyszka życia jakiegoś
dyrygenta zorientuje się, że jej kochaś zaczyna zezować
na boki, przeprowadzać indywidualne próby z solistką,
dopisywać kadencje harfistce, jednym słowem zanadto
interesować się muzyką, wówczas taka dama, założyw-
szy że jest sprytna, kieruje pogaduszki na tory prywatne-
go pożycia Jeli i Andrzeja, barwnie opisując radości z ta-
kiego stylu małżeńskiej idylli płynące. No i jak działać
w takich warunkach?
Rozgadałem się o koszalińskich kontynuatorach trady-
cji Dafnisa i Chloe, robiąc to świadomie i celowo. Bo
skoro na tytułowej stronie książki widnieje zawołanie
"...ach, jak oni kochali!", to niech jej zakończeniem stanie
się cichutkie westchnienie "ach, jak oni kochają...'
W czasie teraźniejszym i przyszłym.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
muzyka i miłość BRUCK
muzyka i miłość 3TRUBADU
muzyka i miłość 5PALESTR
muzyka i miłość 1GRECJA
muzyka i miłość POLACY
muzyka i miłość 4VENOZA
muzyka i miłość 9ROMANTY
muzyka i miłość PUCINI
muzyka i miłość 6KLASYCY
wymiary miłości
O Shea Muzyka i medycyna SCHUBERT
MUZYKA POP NA TLE ZJAWISKA KULTURY MASOWEJ
Sentymentalno romantyczny charakter miłości Wertera i Lotty
Śnieżny Dzień Powieść o wierze, nadziei i miłości Billy Coffey ebook
MIŁOŚĆ

więcej podobnych podstron