muzyka i miłość 6KLASYCY


VI
Rozdzierająca serce opowieść o małżeńskiej karze i
jej skutkach
Malina niejadalna
Mała wiedeńska ulica w kształcie litery "S"
Niezdecydowana pannica
Kapitalne głupstwo, strzelone przez pierwsze-
go klasyka
Jak należy komponować
To, co mam teraz do powiedzenia, nie dotyczy naszych
pań. W najmniejszym nawet stopniu. Bo gdyby nie wiem
jak się starały, pragnęły, usiłowały, nigdy nie uda im się
stać tym, czym były obie bohaterki następujących opo-
wieści. Nie wierzycie, moje najpiękniejsze? No więc po-
słuchajcie.
Cofnijmy się o jakieś trzysta lat. Jest zimna, wietrzna
noc listopadowa. Zacina deszcz zmieszany ze śniegiem,
jednym słowem panuje typowo angielska jesień. Pod
mokrymi, oślizgłymi ścianami domów przemyka skulo-
na postać, podążająca w kierunku Westmisterskiego Opac-
twa, jako że obok tego czcigodnego, tradycją obrosłego
zabytku - wzniesionego w XI wieku, a upamiętniające-
go koronację Wilhelma Zdobywcy w święta Bożego Na-
rodzenia 1066 roku - więc tuż koło klasztoru znajduje
się mieszkanie owego zapóźnionego przechodnia, wraca-
jącego z...
No tak, co tu kryć, wszak prawda prędzej czy później
i tak wyjdzie na jaw - otóż ów mężczyzna powraca
z wesołego spotkania w gronie koleżków, przy czym, jak
to zwykle bywa, owa impreza nie odbywała się o su-
chych buziach. Nie wiem, czym raczyła się dobrana kom-
pania, idąc jedynie w ślady Sherlocka Holmesa, w więc
posługując się dedukcją przypuszczam, że w grę wcho-
dził tak przez ogół Anglików lubiany poncz. Troszkę się
chyba zagalopowałem, bo nie wierzę, by większość miesz-
kańców Albionu mogła przepadać za ową bełtaniną,
w której uczciwy arak czy zacny, krzepki rum bywa roz-
cieńczany winem albo chrzczony wodą, jednym słowem
paskudzony w sposób wołający o pomstę do Bachusa.
A na dodatek serwowany na gorąco! Nie jestem też prze-
konany, czy właśnie poncz bywa darzony szczególnym
sentymentem przez siedzące w zaciszu domowym An-
gielki, podczas gdy ich ukochani mężczyźni, w rozlicz-
nych pubach, tankują ten specjał bez nijakiego umiaru.
Doprawdy wątpię!
No i dochodzimy do finału smętnej historyjki. Finału
tragicznego. Bo kiedy samotny wędrownik, srodze utru-
dzony, dotarł wreszcie do swego domostwa, zastał
bramy zamknięte. Na głucho. Nie pomogło stukanie, pu-
kanie, dobijanie się, a wreszcie i rozpaczliwe łomotanie
- nieszczęśnik nie dostał się tej nocy do własnej łożnicy.
Smagany lodowatą wichurą, w strugach deszczu biegał
tam i nazad po ulicy, przystawał, tupał, by się choć nieco
ogrzać, ale i to niewiele pomagało. Rezultat był łatwy do
przewidzenia. Przeziębienie, które pociągnęło poważniej-
sze skutki, zapalenie płuc i śmierć po kilku dniach.
W wieku trzydziestu sześciu zaledwie lat. Tak odszedł ze
świata ten, który do dziś jest chlubą muzyki angielskiej.
Henry Purcell. Wykończyły go - proszę Pań - wycho-
wawcze metody małżonki, z której rozkazu zamknię-
to bramę. Na całą noc! Z rygorystycznym nakazem nie
wpuszczania pana do domu, gdyby poważył się powró-
cić po północy.
Henry Purcell leży pochowany w kaplicy Opactwa
Westmisterskiego, tuż pod organami, na których grając,
tylokrotnie wprowadzał w zachwyt tysięczne rzesze słu-
chaczy. Napis umieszczony na marmurowej tablicy głosi:
"tu spoczywa wielki kompozytor, który odszedł do miej-
sca, gdzie rozbrzmiewają jedyne harmonie mogące prze-
wyższyć jego muzykę..."
No i co, nadobne Czytelniczki? Czy nie miałem słusz-
ności twierdząc, że nie umiałybyście postąpić tak, jak la-
dy Purcell? Któraż, ach która, zdzierżyłaby, widząc, jak
jej trzęsący się z zimna małżonek stoi niczym przysło-
wiowa kupka nieszczęścia, słysząc, jak nieszczęśnik kop-
sa nogą zawarte wierzeje własnej rezydencji? Przecież
wiem, że narzuciłybyście coś niecoś na siebie, zbiegły po
schodach, drobnymi rączkami przekręciły klucz w zam-
ku, odsunęły ciężkie zasuwy i wprowadziły rozdygota-
nego biedaczynę do nagrzanego łóżka. I tego jeszcze mało!
Jak Was znam, ofiarne rodaczki, to w tymże łożu da-
łybyście mu to, czego spragnion jest najbardziej - ależ
oczywiście - tabletkę Alkaprimu, tak rozkosznie musu-
jącą w szklance zimnej wody. Tak - tak postąpiłaby
każda prawdziwa Polka. Bo z Angielkami, to już całkiem
inna sprawa. Wystarczy przypomnieć lady Mackbeth, lady
Winter, a i o lady Windermere to i owo wspomnieć by się
dało. Ale po co? Lepiej zająć się pewną Austriaczką, co
tyle krwi napsuła jednemu z wielkich kompozytorów.
A że we dwójkę zawszeć raźniej, przeto pomówimy nie
o jednej, ale o dwóch od razu Austriaczkach. A było to
tak: - albo nie. Zaczniemy inaczej.
Pięćdziesiąt lat to stanowczo zbyt mało, by opuszczać
ten świat. I to w taki sposób. W pożarze hotelu. W Rzy-
mie. A tak właśnie stało się z doskonałą austriacką po-
wieściopisarką Ingeborg Bachmann, której fatum nakaza-
ło zamieszkać w tym właśnie hotelu. Było to w 1973
roku. Wysoko ceniono Bachmann w kręgach niemiecko-
języcznej kultury, czego dowodem przyznanie nagrody
imienia Buchnera. W jej dorobku znaczącą pozycję zaj-
muje powieść zatytułowana Malina, przy czym nie jest to
nazwa owocu, ale nazwisko 40-letniego mężczyzny,
odgrywającego ważną rolę w opowiadaniu. Akcja fikcji
literackiej została osadzona na jednej z autentycznych
wiedeńskich ulic. Na Ungargasse, w Trzeciej Dzielnicy.
Niedługa, ukształtowana w literę "S", warta jest tego, aby
się po niej przespacerować. Tu bowiem stoi dom, w któ-
rym przez czas pewien mieszkał Beethoven, tutaj także,
w drugiej połowie XVIII wieku rezydował nadworny fry-
zjer i perukarz, Herr Johann Peter Keller. Ale tu wycho-
dzimy już poza ramy literackiej umowności zapropono-
wanej przez Ingeborg Bachmann i przenosimy się na grunt
świata realnego, tyle że sprzed ponad dwustu lat.
Zacny pan Keller ma dwie dorodne córy, które - jak
przystało na panny z dobrego mieszczańskiego domu
(po niemiecku ans gutbuergenichem Hause) - uczą się gry
na instrumentach klawiszowych, klawesynie i fortepia-
nie. Nauczyciela mają wybornego! Jest nim młody wpraw-
dzie, ale już dobrze w świecie muzycznym znany Joseph
Haydn. Pan pedagog znakomicie wywiązuje się ze swych
zadań. Z zapałem wtajemnicza obie siostrzyczki w zawi-
łości czarno-białej klawiatury, szczególnie starannie ukła-
dając na niej rączki młodszej panny Keller, Tereski.
W jaki. sposób udaje mu się jednocześnie zajmować rącz-
kami nadobnej Tereski i zaglądać jej w oczęta - to już
jest tajemnicą młodości. I miłości. Haydn bowiem jest
zakochany i pali się do żeniaczki. A Tereska?
No cóż - jesteśmy wśród swoich, mogę więc chyba
powiedzieć, że przy wszystkich swych zaletach, takich
jak uroda, łagodność, typowo wiedeński wdzięk i wielu,
wielu innych, dziewczątko posiadało jedną wadę. Maleń-
ką wprawdzie, ale... Było niezdecydowane. Takie troszecz-
kę "ciepłe kluseczki", nie bardzo wiedziało zatem, czy
chce się przespacerować przed ołtarz, czy nie. Wreszcie
jednak Tereska się decyduje. Tak! Stanie przed ołtarzem
ale... sama! Właśnie poczuła powołanie i postanowiła
wstąpić do klasztoru. I to o najsurowszej regule. Do za-
konu klarysek.
Proszę sobie teraz przygotować zapas chusteczek, al-
bowiem będą się działy sprawy wielce smutne, w po-
równaniu z którymi najbardziej wzruszające sekwencje
z filmów Love story czy Trędowata wydadzą się komedia-
mi Mela Brooksa i Flipa z Flapem razem wzięte.
Chusteczki gotowe? No to jedziemy! Wnętrze kościoła.
Przy ołtarzu rozjarzonym migotliwym światłem świec,
klęczy śliczna dziewczyna, o pobladłej z wrażenia buzi,
przysłoniętej białym welonem. Twarzyczka Tereski przy-
pomina bielutki opłatek, a wzruszenie dziewczątka potę-
guje się jeszcze, gdy z kościelnego chóru rozlegają się
słodkie dźwięki organów i towarzyszącego im zespołu
złożonego ze smyczków, dwóch obojów i dwóch trąbek.
To Józef żegna kochaną Tereskę, za którą już za chwilę
zamknie się klasztorna brama. Mówi do niej po raz ostat-
ni, specjalnie na tę okazję skomponowanym utworem,
Koncertem C-dur. Jest to jedno z najpiękniejszych dzieł 24-
-letniego podówczas Haydna. No i co - czy nie wzru-
szająca historia? Nawiasem mówiąc, Tereska została po
pewnym czasie zmuszona do zrzucenia habitu, gdy klasz-
tor Świętego Mikołaja z mieszczącym się w nim zako-
nem klarysek uległ rozwiązaniu z woli cesarza Józefa II.
Tylko wówczas było już zbyt późno, by myśleć o maria-
żu z Józefem, bo...
Tu rozpoczyna się druga część dramatu, obfitująca
w elementy tragikomiczne. Puśćmy wodze wyobraźni.
Widzimy, jak zdesperowany Haydn schodzi z kościelne-
go chóru i z nosem spuszczonym już nie na kwintę, a na
sekstę, i to wielką, człapie przed siebie. Niewesołe myśli
snują mu się po głowie. Stracił przecież tę, którą umiło-
wał najbardziej. Nagle czuje poufne trącenie spiczastym
łokciem w bok. Młodzieniec ogląda się, i widzi, że obok
niego czaplim chodem kroczy jego niedoszły teść, Herr
Peruekenmacher Johann Peter Keller. Przez dobrą chwilę
obaj panowie idą obok siebie w posępnym milczeniu, aż
nagle pan Keller się odzywa: "Seppl - w dialekcie au-
striackim tak właśnie brzmi zdrobnienie imienia Józef-
Seppl, szkoda gadania... Tereskę możesz spisać na straty.
Trudno i darmo. Ale - tu pan Keller wświdrował kości-
sty palec pod żebro Haydna - ale przecież ja mam jesz-
cze jedną córkę. Zwróć no, bracie, na nią uwagę..." Może
owa rozmowa tak wyglądała, może inaczej, nie wiem,
wiem natomiast, że Haydn zwrócił uwagę na starszą
siostrę Tereski, czwórimienną Marię, Annę, Alojzę, Apo-
lonię de domo Keller i wiem również, że był to najwięk-
szy idiotyzm jego życia.
Ze sfery domysłów powróćmy na twardy grunt realiów.
Pewnie, że to nieładnie mówić źle o kimkolwiek, że pas-
kudnie jest obmawiać kogoś umarłego, a psuć opinię
dziewczynie ma prawo tylko i wyłącznie jej najlepsza
przyjaciółka, toteż jeżeli decyduję się na opowiedzenie
pewnego faktu z zakresu pożycia państwa Haydnów, to
po pierwsze, czynię to dla zobrazowania charakteru żo-
neczki Josepha, po drugie -jestem przekonany, że moja
opowieść nie wyjdzie poza nasze grono. Najściślejsze.
Nie wiem, o piękne Panie, jakich używacie środków,
metod i sposobów, by Wasze włoski układały się we
wdzięczne zawijanki i loczki. Dawniej stosowano tzw.
papiloty, przemyślne maszynki, których część składową
stanowiły zwitki papieru, czyli po prostu stara makula-
tura. I właśnie makulaturą posługują się wszystkie nie-
wiasty. Wszystkie? Ejże... czy aby na pewno? Bo na przy-
kład pani Haydnowa, fabrykując papiloty, z lubością darła
na podłużne paski rękopisy nowiutkich partytur swego
małżonka, preparując z tych strzępków zmyślne aparaci-
ki, mające ponoć pomagać przy uwypuklaniu detalów
urody. Ot figlarka!
Moi Panowie - w tym momencie pięknie się kłaniam
przedstawicielom płci zwanej silną - moi Panowie, od-
powiedzcie proszę, ale tak szczerze, z ręką na sercu, co
też uczynibylibyście na miejscu Haydna, gdyby Wam żo-
neczka owoc Waszej ciężkiej pracy na kupkę makulatury
przerobiła? Albo nie, raczej nie mówcie nic, bo przecież
może się zdarzyć, że ta książeczka wpadnie w młodocia-
ne rączęta. Ale solidaryzując się z Wami oświadczam, że
też bym temu wrednemu babsztylowi wkręcił - stop!
Mistrz Joseph zachował się zaś inaczej zgoła. Siadł przy
stoliku, a może biureczku, i skomponował zgrabny trzy-
głosowy kanon zatytułowany Das ~~se Weib, czyli Zła
niewiasta do tekstu Gottholda Ephraima Lessinga. Treścią
poemaciku jest stwierdzenie, że nigdy, w całym wszech-
świecie nie ma, nie było i nie będzie złej kobiety, z wy-
jątkiem jednej jedynej. Tylko dlaczego tak się stało, że ta
jedna jedyna akurat mnie musiała przypaść w udziale?
I to jako żona! Oczywiście cały Wiedeń szalał z radości,
jedynie może Frau Maria Anna Alojza Apolonia de do-
mo Keller Haydnowa, owej uciechy nie podzielała, jako
że była skwaszoną, zgorzkniałą, starszą od swego męża
o trzy lata matroną. Ale nie przejmujmy się specjalnie
małżeńskimi perypetiami pierwszego z klasyków wie-
deńskich, albowiem po pierwsze -żonusia Haydna była
jedynym cierniem w jego usłanym różami życiu, cier-
niem co prawda wcale pokaźnych rozmiarów, po drugie
- dobry los postarał się o to, aby na drodze mistrza nie
zabrakło życzliwych istot, przyobleczonych w nader atrak-
cyjne kształty, które niosły mu pociechę w małżeńskiej
niedoli. Wystarczy wymienić śpiewaczkę Luigię Polzelli,
Angielkę Rebeccę Schróter, czy uroczą wiedenkę, żonę
lekarza, Mariannę von Genzinger, albo - nie, żadnego
"albo" nie będzie, bo grozi nam popadnięcie w grzech
niedyskrecji. Zamiast tego grzebania się w cudzych ser-
cowych sprawach, proponuję małą dygresję.
Otóż mówiąc o genezie kanonu o złej kobiecie, stwier-
dziłem, że powstał on przy stoliku względnie biureczku.
Jakże to? Więc nie przy fortepianie, klawesynie czy in-
nym klawiszowym instrumencie? Nie. Przy żadnym in-
strumencie. Bo wbrew panującemu przekonaniu, więk-
szość dzieł muzycznych powstaje właśnie przy biurkach,
stoliczkach lub wręcz na kolanie. Są oczywiście kompo-
zytorzy, którym wygodniej pisze się przy fortepianie,
wystarczy tu wspomnieć Chopina czy Szymanowskiego,
ale fortepian z reguły służy do sprawdzenia tego, co
zostało naszkicowane, albo, częściej, do upozowania się
przy nim w momencie, gdy w natchnionego twórcę wy-
celowany jest obiektyw aparatu fotograficznego, kamery
filmowej czy video. Komponowanie bowiem jest wyni-
kiem procesu zachodzącego w wyobraźni kompozytora,
który można nazwać "słyszeniem wewnętrznym", a któ-
ry w połączeniu z opanowanym warsztatem twórczym
(solfeżem, harmonią, instrumentoznawstwem, techniką in-
strumentacji, znajomością form i jeszcze kilkunastoma ele-
mentami) powoduje, że rezultat inspiracji można utrwa-
lić nutowym zapisem bez potrzeby uciekania się do
pośrednictwa instrumentu.
A wracając do tematu - proszę mi odpowiedzieć, czy
nie miałem słuszności mówiąc, że żadna z naszych pań
nie może równać się ani z lady Purcell, ani z Frau Haydn,
jeśli chodzi o nasilenie złej woli i małpiej wręcz złośliwo-
ści? Cóż to dopiero będzie, gdy przyjdzie nam omawiać
dzieje związku Richarda Straussa (nie mającego żadnych
rodzinnych powiązań z klanem wiedeńskich Straussów)
z panią Pauliną de Ahna, która... ale to już osobny roz-
dział, szesnasty.
VII
Sercowe perypetie drugiego klasyka
Nie lubię historii! Wyobrażam ją sobie jako kostyczną
staruchę, ględzącą o sprawach dawno przebrzmiałych,
apoteozującą psychopatów o silnie zaznaczonych cechach
sadystycznych dewiacji, którym na siłę przykleja cechy
bohaterskie, windując ich na piedestały. Paskudną wadą
historii jest jej skłonność do ulegania wpływom. W zależ-
ności od wiejących wiatrów pozwala sobą powodować,
daje się przekupywać, kryjąc się za dumną zasłoną, no-
szącą nobliwe miano "nowego naświetlenia". Naświetle-
nie jest nowe, a szwindel pozostaje stary... I jeszcze jed-
nego nie mogę historii darować. Powtarzania się. Kręci
się w kółko, niby kundel za własnym ogonem, tym śmiesz-
niejszym, że nie istniejącym. Tak - historia się powtarza.
Udowodnię to, kontynuując nasz serial traktujący o ser-
cowych perypetiach wielkich mistrzów spod znaku
pięciolinii. Pamiętamy, jak to Joseph Haydn, zakochany
w nadobnej Teresce, ożenił się z jej starszą siostrą i jak ów
mariaż okazał się absolutnym niewypałem.
Na marginesie: wzruszająca była przyjaźń, łącząca
"papę" Haydna z młodszym odeń o dwadzieścia cztery
lata Wolfgangiem Amadeuszem Mozartem, godny po-
dziwu również szacunek, jaki żywili dla siebie obaj mi-
strzowie. Arcymistrzowie!
Przyjrzyjmy się teraz, jak wyglądały tzw. sercowe spra-
wy Mozarta. Nie da się ukryć, że był on wielce czuły
na wdzięki niewieście, i to od wczesnej młodości, po
wczesne odejście. Jakże wczesne... Pominąwszy na poły
jeszcze dziecięce flirciki Wolfganga, zajmijmy się jego
pierwszą miłością, przez największe "M". Miała na imię
Alojza. Ciekawe, jędzowata połowica Haydna, również
nosiła to imię, chociaż jako trzecie.
W 1777 roku 21-letni Mozart, przebywając w Mannheim,
mieście niewielkim, lecz szczycącym się znakomitą orkie-
strą, zakochuje się szaleńczą wręcz miłością w dziew-
czynie o nazwisku Weber. Pannica liczy piętnaście wio-
sen, jest więc około sześć lat młodsza od Wolfganga, który
na jej punkcie dostaje, mówiąc naukowo, "małpiego ro-
zumu". Pewnie nie użyłbym tak mało wytwornego okre-
ślenia, gdyby nie to, że autor poważnej książki, napisanej
w języku niemieckim, opisując owo zauroczenie Mozarta
stwierdził, posługując się idiomem, że "chodził on na
błazeńskim pasku". Więc czuję się rozgrzeszony,
Alojza Weber - poza niewątpliwą urodą - miała jesz-
cze inne walory mogące zafascynować Wolfganga. Była
bardzo muzykalna, dysponowała pięknym głosem, chęt-
nie też słuchała rad i wskazówek młodzieńca, cieszącego
się już sporą sławą w muzycznym świecie. Alojza zaś
marzyła o karierze śpiewaczej, mając zresztą po temu
wszelkie dane. Nie będziemy rozwodzić się nad kłopota-
mi, z jakimi przyszło borykać się Wolfgangowi, usiłują-
cemu przełamać ojcowskie opory w odniesieniu do swo-
ich matrymonialnych planów, lepiej zobaczmy, jak się
zakończyła cała ta romantyczna historia. Mannheim był
przejściowym etapem w wojażu młodego geniusza zmie-
rzającego do Paryża w towarzystwie matki, jako że ojca
służbowe obowiązki zatrzymały w Salzburgu. Wojażuje
więc Mozart do "miasta światła" wierząc, że czeka go
tam nieustające pasmo triumfów, tak jak działo się to
przed kilkunastu laty, kiedy Wolfgang - wówczas jesz-
cze zwany Wolferl - brylując przy klawiaturze, obsypy-
wany był dowodami entuzjazmu i zachwytu słuchaczy.
Tak było jeszcze niedawno. A teraz...
"Miasto światła" - Mozartowi wcale w sercu nie jest
jasno. Nikt go nie dostrzega. Bo też kim innym jest cu-
downe dziecko, które wypada podziwiać, tak jak podzi-
wia się tresowaną małpkę, a kim innym młodzieniec, co
przybywszy z dalekiego Salzburga chce podbić francu-
ską metropolię. Że jest fenomenalnie zdolny? To co z te-
go? W Paryżu nie brak - chwała Bogu - fenomenalnie
zdolnych młodzieńców. Roją się od nich ulice oraz place.
Mozart przeżywa ciężkie chwile. Najcięższe. Oto niespo-
dziewanie umiera mu matka, i Wolfgang zostaje sam
w obcym mieście. Sam? Nie - ma przecież swoją muzy-
kę, która pomoże mu teraz, jak również w przyszłości
przetrzymać najczarniejsze godziny. A tych życie mu nie
oszczędza. Więc Mozart komponuje, mimo że nikt odeń
muzyki nie oczekuje, nikt jej nie zamawia. Powstaje sze-
reg dzieł większego i mniejszego formatu, wśród nich
przeurocze baletowe Les petits riens, dające się dość nie-
udolnie przetłumaczyć jako Bagatelki, przy czym ich twór-
ca nie tylko nie dostaje za nie ani grosika honorarium,
ale na dodatek przy ich wykonywaniu pomija się nawet
jego nazwisko. Pojawia się najbardziej znana z Mozar-
towskich sonat fortepianowych, ta w A-dur (KV 331),
z tak popularnym rondem alla turca, której część pierw-
sza osnuta jest na temacie pieśni
"(Raduj się serce moje, o żadnym
nie myśl bólu...). Pieśń tę tak często śpiewała mu matka,
więc też dlatego...
W helleńskich jeszcze czasach powstało powiedzenie
o powrocie z tarczą lub na tarczy. Z tarczą - to znaczy
w pełni glorii, triumfalnie. Na tarczy - czyli będąc po-
konanym, w poniżeniu i żałobie. Na tarczy powracał Mo-
zart z Paryża. Stracił przecież matkę, powodzenia nie
zdobył, jedyną radością była dlań myśl, że niebawem
zobaczy nad wszystko umiłowanego ojca, siostrę oraz-
jakżeby inaczej - ukochaną, tylekroć w myślach i snach
przywoływaną Alojzę. Spotka się z nią w Monachium,
gdzie być może uda mu się nawiązać kontakt z elekto-
rem, Maksem Józefem III, co z kolei stwarzałoby możli-
wość objęcia odpowiedniego stanowiska w~ tamtejszej
operze.
W Monachium czekał jednakże Wolfganga kolejny cios.
Szukał swojej Alojzy, ale jej nie znalazł, uzyskał nato-
miast wiadomość, że jego najdroższa wyszła za mąż za
innego. W ostatnim dniu października 1780 roku, w naj-
bardziej reprezentacyjnej świątyni wiedeńskiej, jaką jest
katedra św. Stefana, odbył się ślub Alojzy Weber z Jose-
fem Lange. Oblubieniec był wdowcem z dwójką dzieci,
o dziewięć lat starszym od swej wybranej, życiową sta-
bilizację zaś zapewniała mu podwójna profesja - aktora
i dekoratora teatralnego. Alojza osiągnęła swój życiowy
cel: wystartowała do kariery operowej śpiewaczki, do
której środkiem mogło być swojego czasu uwielbienie,
jakim darzył ją Mozart, zdecydowała jednak związać swe
losy z kimś "z branży". Lange miał bowiem szerokie
znajomości w, teatralnych sferach i wyrobioną dobrą markę
w swych dwóch specjalnościach - aktora i plastyka-
nic tedy dziwnego, że jego świeżo poślubiona małżonka
w szybkim tempie zajęła pierwszą pozycję w zespole wie-
deńskiej Opery Niemieckiej. Predysponowały ją zresztą
do tego wrodzone umiejętności, talent, a także wiedza na-
byta swojego czasu od szaleńczo zakochanego Mozarta.
ES ist eine alte GesChichte, DOCh bleibt sie ewig neu...
jak stwierdził w Lirycznym intermezzo Heinrich Heine.("To stara jest historia, lecz wciąż się nową zda...") Tak
- to prawda. Ale reakcja boleśnie odtrąconego wielbi-
ciela, raczej nietypowa dla zdradzonych młodzieńców,
była typowa dla Mozarta. Tak oto relacjonuje ją naoczny
świadek, flecista Johann Baptiste Becke, wielkiej zacności
przyjaciel rodziny Mozartów: ". siadł przy fortepianie,
zaczął walić w klawisze, improwizując przy tym jakąś
wściekłą arię do słów ~~pocałuj mnie w...~," Nie, nie bę-
dę przytaczał całego tekstu owej propozycji, jakże nie-
stosownej w odniesieniu do młodej damy, która jednakże
jest w tak powszechnym użyciu i tak ogólnie znana,
iż cytowanie jej byłoby doprawdy niepotrzebną stratą
czasu.
Zakończywszy występ, Mozart z hukiem zatrzasnął
wieko klawiatury i gromkim głosem stwierdził, że dla
niego sprawa jest skończona. Definitywnie! Popełnił nie-
jaką pomyłkę gwałtowny młodzian, bo z tym "definityw-
nym zakończeniem" nie było całkiem tak, jak by sobie
tego życzył. Już w następnym roku Wolfgang napisze:
, ...kochałem ją, czuję, że i teraz jeszcze nie jest mi obo-
jętna - na szczęście dla mnie jej mąż to zazdrosny du-
reń, który nigdzie jej nie puszcza, więc też rzadko mam
okazję, by ją widywać..." Trudno dziś, z odległości trzech
wieków, ocenić, czy jedynie artystyczne względy inspiro-
wały Mozarta, gdy w następnych latach komponował
przepiękne, wielkie rozmiarami arie, przeznaczając je dla
madame Alojzy Weber-Lange, czy nie czuł przyspieszo-
nego bicia serca, kiedy ustalając obsadę wykonawczą dla
prawykonania swej śpiewogry Der Schauspieldirektor
(Dyrektor teatru), jedną z dwóch głównych żeńskich ról
powierzył właśnie swojej pierwszej prawdziwej miłości.
Kierując się obiektywizmem, wypada dodać, że Mozart
komponował nie tylko dla Alojzy, ale pisał również
z myślą o jej starszej siostrze, Józefie, obdarzonej dosko-
nale postawionym, nośnym sopranem koloraturowym.
Zresztą związki Wolfganga z rodziną Weberów zacie-
śniają się coraz bardziej.
Dwudziestopięcioletni kompozytor przenosi się z Salz-
burga do wytęsknionego Wiednia, przechodząc do histo-
rii jako pierwszy "wolny artysta", nie uczepiony żadnej
dworskiej klamki, ale liczący na mecenat rosnącego pod-
ówczas w siły mieszczaństwa. Na tym mecenasie Mozart
wychodzi notabene jak nasz przysłowiowy Zabłocki na
mydle, ale to już inny temat.
Mozart, przybywszy do Wiednia, znajduje cieplutkie
gniazdko w domu, na którego frontonie widnieje "Oko
Opatrzności". Wynajmuje pokój u wdowy, mamusi trzech
córek. Mamusią tą jest nie kto inny, jeno Maria Cecylia
Weber, tak jest, ta sama pani Weber, która przed trzema
czy czterema laty o mało nie została teściową Wolfganga.
Spotkanie przebiega w niezwykle serdecznej atmosferze,
tak ciepłej, że impulsywny młodzieniec zastrzega sobie,
by pani gospodyni zwracała się do niego po imieniu. No,
jakże inaczej, po starej znajomości.
Trudno powiedzieć, aby pani Weber błyszczała nad-
miarem intelektu, ale że sprytu jej nie brakowało, to rzecz
pewna. Ho, ho... Wydając za mąż Alojzę, potrafiła-
mówiąc gwarą bokserską - tak zapędzić w liny swego
zięcia, pana Lange, iż zobowiązał się wypłacać jej doży-
wotnio 700 guldenów rocznie. A była to wcale krągła
sumka! Pani Weber ma w domu jeszcze trzy córy, pod
ręką jest Mozart, więc też Frau Weber zacierając pulchne
rączęta, raźno przystępuje do frontalnego natarcia. Za-
stosowany przez nią trick należy do najstarszego i dość
wyświechtanego repertuaru. Zwraca się z prośbą do Wolf-
ganga i - tu posłużę się stylem Homera - w te odzy-
wając się słowa:
- Drogi Wolferl - przykro mi bardzo, ale muszę pro-
sić, byś zechciał się wyprowadzić. I to jak najszybciej!
Mozart jest zaskoczony, Jak to? Dlaczego? Przecież
czynsz płaci regularnie, nie hałasuje, dziewczyn sobie nie
sprowadza, więc...
- Tak, to wszystko prawda, ale tu chodzi o coś innego.
Mam w domu trzy córki, a wiesz chyba, jak ludzie lubią
plotkować...
Tu przerwiemy na chwilę zacnej matronie, by potwier-
dzić jej słowa, jako że wiedeńczycy byli, są i pozostaną
rozmiłowani w ploteczkach, w tym co nosi wdzięczne
miano tratschen, który to czasownik zmieniwszy formę
na rzeczownik Tratsch widnieje na tytułowej karcie bra-
wurowej polki Johanna Straussa-syna, zatytułowanej
Tritsch-tratsch.
Zaraz - na czym to stanęliśmy? Już wiem. Stanęliśmy
na twardym gruncie, czyli na opinii pani Weber o zami-
łowaniu wiedeńczyków do plotkowania. Zafrasowana
dama ciągnie rzecz dalej:
- Tak, tak... ludzie bardzo chętnie wtykają nosy w cu-
dze sprawy - już i was biorą na języki...
- Nas? - Wolfgang zupełnie nie pojmuje, co jego
rozmówczyni ma na myśli. Nas, to znaczy kogo?
- Ciebie i moją córeczkę, Konstancję! A przecież wiesz,
że jej jedynym posagiem, skarbem największym, jest dobre
imię i nieskazitelna opinia. Rozumiesz więc...
Mozart rozumie; stante pede oświadcza się o rękę Kon-
stancji, by udowodnić swoje poważne wobec niej zamia-
ry. Ale pani Weber to nie wystarcza. Wchodzi w ko-
mitywę z niejakim Johannem Thorwartem, prawnym
opiekunem córek, wyznaczonym do sprawowania pieczy
po śmierci taty Webera.
Thorwart jest szczwanym spryciarzem. Potrafi tak ma-
newrować, tak chachmęcić, że skołowanemu Wolfgango-
wi nie pozostaje nic innego, jak podpisać pisemne oświad-
czenie, na mocy którego zobowiązuje się w ciągu najdalej
trzech lat poślubić pannę Konstancję. W razie gdyby do
ślubu nie doszło, będzie rzeczonej pannie wypłacał 300
florenów rocznie. Dożywotnio. No, pięknie. Chciałbym
tylko wiedzieć, skąd Mozart miałby brać tę poważną
sumę, gdyby osłabły jego afekty; chapeau~ bas przed bab-
ską przebiegłością, zwłaszcza że pani Weber umie tak
wykręcić kota do góry ogonem, iż wydaje się, jakoby nic
nie wiedziała o matactwach swego wspólnika Thorwar-
ta, który jednakże bezzwłocznie oddaje jej otrzymany od
Wolfganga rewers. Teraz następuje sekwencja, jakiej nie
powstydziłby się scenarzysta najbardziej kiczowatego
serialu. Scenę tę opisuje sam Mozart w liście do ojca,
z 22 XII 1781 roku. Oto fragment z książki A. Einsteina
Mozart - człowiek i dzieło, w przekładzie Adama Riege-
ra, wydanej w roku 1975 przez Polskie Wydawnictwo
Muzyczne: "...Konstancja, jak ją znam, byłaby zbyt dum-
na, by dać się sprzedać. - Ale co uczyniło to niebiańskie
dziewczę, gdy odszedł opiekun? Zażądała pisma od matki
- powiedziała do mnie - Drogi Mozarcie! Nie potrze-
buję żadnego pisemnego zapewnienia od ciebie, tak ufam
twoim słowom - i podarła pismo..." Śliczny gest, praw-
da? I taki wzruszający!
Czy pomiędzy Konstancją a Wolfgangiem doszło do
czegoś, co przekroczyłoby granice flirtu, rozrywki z taką
pasją uprawianej przez Mozarta? Nie wiem. Ja tej pary in

flagranti nie złapałem. Swoją drogą, znając temperament
i mentalność twórcy frywolnego Cosi fan tutte, wcale bym
się nie dziwił gdyby...
Stało się tedy, że dnia 4 VIII Anno Domini 1782 roku
Wolfgang Amadeusz Mozart zmienił stan cywilny. Wbrew
temu co się mówiło i mówi o Konstancji, jestem przeko-
nany, że teatralny gest, jakim zamanifestowała swoje
uczucia i zaufanie do przyszłego męża, był spontaniczny
i szczery. Sądzę też, że dokładała wszelkich starań, by
być dobrą żoną i matką. Nie było jej winą, iż nie dorosła
do roli życiowej partnerki geniusza. Wydaje się, że do-
piero po jego śmierci dotarło do świadomości Konstancji,
kim był człowiek, u którego boku żyła przez dziewięć lat
i trzy miesiące. To że nie była na pogrzebie swojego mał-
żonka, że nie towarzyszyła mu w chwili, gdy jego ciało
wrzucono do dołu, w którym grzebano nędzarzy, że nikt
nie mógł wskazać jej grobu Wolfganga, kiedy po raz
pierwszy próbowała ów grób odnaleźć, że uczyniła to
dopiero 17 lat po śmierci Mozarta i za namową swego
drugiego męża, Georga Nicolasa Nissena, radcy posel-
stwa duńskiego, że owdowiawszy po raz drugi, kazała
ciało Nissena złożyć w salzburskim grobowcu Mozartów,
zlecając przy tej okazji usunięcie nagrobka swego byłego
teścia Leopolda Mozarta, no, cóż - każdy z nas ma
swoje drobne wady. Ale tak w ogóle, to Konstancja do-
brą była kobieciną...
A teraz przeprowadźmy porównanie. Haydn, kochając
Tereskę, poślubił jej siostrę, Marię Alojzę Keller. Mozart,
zaślepiony miłością do Alojzy Weber, ożenił się z jej sio-
strą - Konstancją. Małżeństwo Haydna było rezultatem
sprytnego manewru pana Kellera, jego niedoszłego, a za-
razem przyszłego teścia. Żeniaczka Mozarta wynikła skut-
kiem chytrej machinacji Marii Cecylii Weber, jego niedo-
szłej, a jednocześnie przyszłej teściowej. Oba mariaże nie
należały do najszczęśliwszych. I jak tu nie mieć pretensji
do historii, że się powtarza? Ech, nie lubię ja tej fałszywej
jędzy. Nie lubię...
VIII
Niezłomne morale trzeciego z wiedeńskich klasy-
ków Jedna uwertura obsługuje trzy opery, jedna
opera zaś ma uwertur cztery ł Zasady zasadami,
a życie życiem ł Nieśmiertelna ukochana
No i kto by się spodziewał! Istnieje wprawdzie porzeka-
dło, w myśl którego "człowiek uczy się przez całe życie",
ale przecie przysłowia są po to, by nimi podkarmiać
innych, moralizować, wymądrzać się, ale, na miły Bóg,
nie stosować ich wobec samego siebie. A tu taka niespo-
dzianka... i to akurat w odniesieniu do kompozytora,
o którym niby wie się wszystko.
No, powiedzmy, prawie wszystko. Przynajmniej w za-
kresie jego spraw sercowych. Wiemy na przykład, że to
jej, ślicznej Giulietcie, zadedykował skomponowaną
w 1801 roku Sonatę cis-moll "quasi una fantasia", tę której
po 31 latach poeta Ludwig Rellstab przyklei etykietkę
"Księżycowej".
Giulietta była hrabianką z rodu Guicciardich, miała
w roku 1801 piętnaście czy szesnaście wiosenek, zasię jej
nauczyciel muzyki, znany już wówczas i wysoce ceniony
Ludwig van Beethoven, liczył latek trzydzieści. I to chy-
ba zadecydowało, że do małżeństwa nie doszło. Bo
w owych czasach trzydziestolatka uważało się za star-
szego pana, którego jedyną rozrywką mogło być smętne
nucenie piosenki Do zakopania jeden krok. Zerwanie nastą-
piło ponoć z inicjatywy Beethovena, któremu nadmiernie
rozwinięte poczucie etyki nie zezwoliło na związanie
z sobą dziewczyny o tyle lat młodszej. Poza tym, a to na-
der smutna sprawa, świadomość coraz to bardziej postę-
pującej głuchoty również skutecznie hamowała małżeń-
skie zapędy mistrza.
Beethoven był permanentnie zakochany. Trawestując sło-
wa naszego narodowego wieszcza, Jana Sztaudyngera,
można by powiedzieć, że "on był stały, tylko one się
zmieniały". Zaraz... zaraz... proszę sobie tylko nie wy-
obrażać, że pan Ludwig był podrywaczem na miarę
Casanovy, czy choćby erotycznym motylkiem w rodza-
ju Mozarta. Nie był też seksmimozą, o czym świadczy
przygoda przeżyta przezeń w Baden, uroczej kuracyjnej
miejscowości, położonej 26 kilometrów na południe od
Wiednia. Spacerujący po promenadzie Beethoven, zwró-
cił uwagę na apetycznie prezentującą się osóbkę, zalot-
nie spoglądającą spod wzorzystej parasolki. Uśmiech...
przyzwalające skinienie główką... i w ciągu niespełna
godzinki dziewczątko spoczywało na wygodnej kanapce
w pokoju mistrza, dającego przekonywające i niezbite
dowody wirtuozerii nie tylko w zakresie pianistyki. Sy-
tuacja byłaby w gruncie rzeczy banalna, gdyby nie to, że
zabawa odbywała się przy wtórze muzyki, wykonywa-
nej przez Ferdinanda Riesa, kompozytora i pianistę, pierw-
szego ucznia Beethovena, młodszego odeń o lat czterna-
ście. Wprawdzie obu panów łączyła później serdeczna
przyjaźń, ale przyznać trzeba, że owego popołudnia
powstała sytuacja dość niezwykła. Dodajmy, że owa miła,
a niezwykle uczynna panienka, umilająca Beethovenowi
kurację w Baden, była metresą jednego z książąt spoza
niemieckiego obszaru językowego.
Niezwykle wysoko cenił pan Ludwig instytucję mał-
żeństwa. Stawiał ją na piedestale, czego dowodem jedy-
na opera skomponowana przez mistrza z Bonn. (Jak
wiadomo, Beethoven urodził się w tym niemieckim mie-
ście, ponieważ jednak od 22. roku życia aż do śmierci
przebywał w Wiedniu, przeto słusznie zaliczany jest do
"klasyków wiedeńskich", co jednak nie przeszkadza, że
możemy go również uważać za pierwszego z romanty-
ków). Opera, o której mowa, miała początkowo nosić
nazwę Leonora, lecz tytuł ten został zmieniony na Fidelio.
Historia muzyki zna wypadki, kiedy to jedną i tę samą
uwerturę przyklejano do dwóch, a nawet większej ilości
oper. Przykładem może być wstęp otwierający genialne
dzieło Rossiniego - cyrulika sewilskiego. Czyż można sobie
wyobrazić inną muzykę, tak idealnie nawiązującą do
wydarzeń mających nastąpić już za chwilę? Do owych
zabawnych szaleństw i zwariowanych perypetii opartych
na komedii Pierre'a-Augustina Beaumarchais'go? Tylko
że ta uwertura wcale nie została skomponowana do
cyrulika. Już rok wcześniej jej dźwiękami delektowali się
melomani. zgromadzeni dnia 4 X roku 1815 w neapoli-
tańskim "Teatro San Carlo" podczas premiery opery Elż-
bieta, królowa Anglii. Co najśmieszniejsze - uwertura do
Elżbiety też poprzedzała inne dzieło sceniczne, o rok
wcześniej napisanego Aureliana w Palmirze, żeby było
jeszcze weselej, dodajmy, iż zarówno Elżbieta jak Aurelian
zaliczają się do gatunku "opery seria", czyli poważnej,
cyrulik zaś jest najkomiczniejszą ze wszystkich komicz-
nych oper. Nie przeszkadza to jednak temu, że przy słu-
chaniu wstępu do niej, rozjaśniają się oblicza, wiadomo
bowiem, że za chwilę będą się działy rzeczy okropnie
zabawne. Zaiste wielka jest potęga sugestii!
No dobrze - ale jak wygląda sprawa autentycznej
uwertury do cyrulika sewilskie~go? Czy Rossini wcale jej
nie skomponował? Co to, to nie. Faktem jest, że maestro
posiadał pewną niezwykle cenną cechę charakteru, był
mianowicie niezwykle leniwy, często też wyrażał zdzi-
wienie, iż to ludziska tak natarczywie domagają się pra-
wa do pracy, a jakoś nikt nie walczy o prawo do nierób-
stwa. Do historii przeszła także rada udzielona przez
Rossiniego pewnemu młodzieńcowi, pytającemu, jak na-
leży komponować uwertury. Signor Gioacchino stwier-
dził z całą powagą, iż jest rzeczą roztropną wstrzymanie
się z pisaniem aż do premiery. I dopiero na dzień-
a jeszcze lepiej w nocy - przed próbą generalną, kiedy
czuje się przysłowiowy nóż na gardle, można rozpocząć
komponowanie. Wtedy bowiem wiadomo, że uwertura
musi być gotowa! To wszystko prawda, ale w przypadku
Cyrulika dzieje operowego wstępu wyglądały nieco ina-
czej.
Jak wiadomo, arcydzieło powstawało w wariackim tem-
pie. Pozostawmy na boku rozważania, czy Rossini napi-
sał je istotnie w ciągu dwunastu względnie trzynastu
dni, a choćby i trzech tygodni, w co - przyznam-
wątpię, założywszy nawet, że w cyruliku znajdziemy duże
fragmenty, żywcem przeniesione z dawniejszych oper mi-
strza. W owym czasie mieszkanie kompozytora przy-
pominało zakład dla psychicznie niezrównoważonych.
W jednym pokoju librecista, Cesare Sterbini, pisząc tekst,
w twórczym zapale obgryzał gęsie pióro, w drugim zaś
- nie ogolony od kilku dni Rossini, z podkrążonymi
z niewyspania oczami, okolonymi gustownymi sinonie-
bieskimi obwódkami, przystrajał Sterbinowskie rymy
w śliczną szatę dźwiękową, w pokoju trzecim kopiści,
ocierając kraciastymi chustami zroszone potem czoła, roz-
pisywali z partyturowego manuskryptu głosy orkiestro-
we, a w pomieszczeniach na piętrze śpiewacy z zapałem
uczyli się swych partii. Pod kierunkiem pana korepetyto-
ra. Pomimo tego zagęszczenia zajęć, Rossini skompono-
wał nową, oryginalną uwerturę. Napisał ją z ogromnym
zaangażowaniem wewnętrznym, z pasją, wkładając w tę
pracę cały zasób talentu i przebogatej inwencji. Pomny
faktu, że akcja opery toczy się w Sewilli, twórca skąpał
muzykę w hiszpańskim kolorycie, a gdy postawił ostat-
nią kreskę taktową, przejrzał swoje dzieło raz jeszcze,
i... ponownie przerobił. Dopiero teraz siadł przy fortepia-
nie, zatarł dłonie, chuchnął w nie, a następnie zaprezen-
tował uwerturę wszystkim obecnym, później ją zinstru-
mentował, a wreszcie powierzył kopiście.
Od tej pory wszelki ślad po tej muzyce zaginął. Nikt
nie wie, gdzie pan kopista zapodział powierzony sobie
rękopis. Tylko wróble coś tam ćwierkają, że ich protopla-
ści, układając się pewnego lutowego wieczora roku 1816
do snu w gałęziach drzew rosnących na brzegu Tybru,
zauważyli jakiegoś człeczynę, którego zakosami nosiło
od balustrady do balustrady nadtybrzańskiego mostu.
Lewa ręka jegomościa miłośnie obłapiała butelczynę vino
rosso, druga flaszunia - tym razem musującego asti
spumante - wyglądała figlarnie z kieszeni obszernego
płaszcza. Ręką prawą zacny dżentelmen wybijał takt
interpretowanej przez siebie piosenki, rozbiegane zaś
w pijackim, rozjeżdżającym się zezie świńskie oczka,
z niezmiernym zdziwieniem spoglądały na fruwające
w powietrzu kartki nutowego papieru, łagodnym ślizgiem
lądujące we wzburzonym nurcie rzeki. Zapisane gęsto
drobniutkimi nutkami arkusze, ulatniały się z rulonu,
luźno a niefrasobliwie ulokowanego pod ramieniem za-
bawnie kiwającego się ochlapusa, aż w końcu z całego
pliku nut pozostała tylko okładka. Opiekujący się nią
pan kopista przyjrzał się jej w miarę uważnie, zastanowił
przez chwilę i machnąwszy z rezygnacją ręką - tą pra-
wą, od taktowania, a nie od flaszki - wypuścił okładkę
w podniebną podróż. Tak opowiadają nadtybrzańskie
wróble, przekazując tę plotkę z pokolenia na pokolenie.
I to już przez półtora wieku. Ale czyż można wierzyć
wróblom?
Mieliśmy więc przykład, jak jedna uwertura obsługuje
trzy opery, ale żeby jedna opera miała aż trzy uwertury?
A co dopiero cztery! Nieprawdopodobne - a jednak...
Jedenaście lat przed premierą cyrulika Rossiniego,
a więc w roku 1805, Beethoven ukończył pierwszą wersję
swojej jedynej opery, zatytułowanej Fidelio. Dwukrotnie
jeszcze dzieło było przerabiane, poprzedzone nowymi
wstępami, stąd też bierze się owa niezwykła ilość uwer-
tur, z których trzy noszą imię głównej bohaterki Leonory,
z narażeniem życia spieszącej na pomoc znajdującemu
się w opałach mężowi. Uwertura czwarta natomiast,
zatytułowana jest Fidelio, jako że dzielna żona pod tym
właśnie działa pseudonimem (notabene zapożyczonym
od Szekspira). Aby jakoś odróżnić muzykę trzech uwer-
tur zatytułowanych Leonora, zaopatrzono je numerami
identyfikacyjnymi: mamy więc Leonorę I, Leonorę II i Leono-
rę III, a na dokładkę jeszcze uwerturę Fidelio, najważniej-
sze zaś jest to, że każda z tych uwertur ma wielkie walory
muzyczne, pozwalające na prezentowanie ich na estra-
dach koncertowych. Szczególnym powodzeniem cieszy
się ostatnia uwertura Leonora III, w której kompozytor
zastosował stereofoniczny efekt w postaci sygnału umiesz-
czonej poza estradą trąbki, zwiastującej zbliżanie się ra-
tunku dla niewinnie uwięzionego małżonka. Realizacja
tego kompozytorskiego zamierzenia nie zawsze przebie-
ga sprawnie i bez przeszkód, więc też namnożyło się
dokoła niej mnóstwo anegdot, mniej lub bardziej wiary-
godnych.
Opera Beethovena, będąca apoteozą małżeńskiej miło-
ści (świadczy o tym podtytuł: Leonore ou L'amour conjugal,
zaczerpnięty z utworu francuskiego dramatopisarza
Jeana Nicolasa Bouilly'ego, stanowiącego pierwowzór,
według którego libreciści Sonnleithner i Treitschke opra-
cowali tekst Fidelia), jest zarazem wyrazem przekonań
'kompozytora w zakresie spraw damsko-męskich, pochleb-
nie świadczącym o jego idealizmie i wzniosłości przeko-
nań. Gdybyż tak jeszcze przekonania szły w parze z ży-
ciową praktyką...
Kim były kobiety, które w życiu Beethovena odegrały
jakąś - mniejszą czy większą - rolę? Z którymi łączyły
go luźne lub bardziej intymne więzy? Zaczęło się dość
wcześnie. Ona miała na imię Eleonora, zdrobniale Lor-
chen, wywodziła się z rodu Breuningów i liczyła lat
dwanaście, Ludwig zaś był od niej o dwa lata starszy. Ta
młodzieńcza miłość, której istotnym elementem było
wspólne czytanie wierszy, przetrwała - przemieniona
w serdeczną przyjaźń - do śmierci Beethovena, choć
Ludwig po raz ostatni widział się z Lorchen, gdy miał lat
dwadzieścia dwa może dwadzieścia trzy. Dziewczyna
wyszła za mąż za jednego z najbliższych przyjaciół Beetho-
vena, doktora Franza Gerharda Wegelera, do którego
kompozytor pisał na rok przed śmiercią, zwierzając się,
jak drogie są mu wspomnienia czasów młodości. Pamiąt-
ką tych lat była dlań wycinanka z czarnego papieru, wy-
obrażająca sylwetkę Eleonory.
Otwiera się lista. Widnieje na niej Magdalena Willmann,
śpiewaczka, której ponoć Beethoven miał się oświadczyć,
spotykając się z rekuzą, dalej - wspomniana wyżej Giu-
lietta Guicciardi, nie mogąca - według świadectwa
współczesnych, przeboleć rozstania z Ludwigiem, następ-
nie: Dorothea von Ertmann, żona generała, uczennica
Beethovena, zarazem jedna z najlepszych interpretatorek
jego muzyki; Marie Rigot - równie doskonała pianistka;
dama o urzekającej aparycji, hrabina Babette von Kegle-
vics, adresatka kilku dedykacji widniejących na fortepia-
nowych utworach Beethovena; Fanny Giannastasio del
Rio, jego uczennica; kolejna pianistka Nanette Streicher,
córka fabrykanta fortepianów, opiekuńczo zajmująca się
domowymi i finansowymi sprawami Ludwiga; dwie sio-
stry Brunsvik - Therese i Josephine, czyli "Pepi" - które
obie razem (!) i każda z osobna (!) będą w przyszłości
pretendować do miana "Nieśmiertelnej Ukochanej"; nie
wypada też pominąć czarnowłosej ślicznotki Therese
Malfatti, w której 40-letni mistrz zakochał się bez pamię-
ci, a dziewczątko liczyło sobie około siedemnastu wiosen
(niektóre źródła mówią o czternastu latach, co jednak
wydaje się grubą przesadą). Beethoven zaangażował się
uczuciowo tak dalece, że zaczął snuć plany matrymo-
nialne, i to poważnie! Przyjaciele nie mogą poznać pana
Ludwiga. Ten człowiek, który do tej pory niewielką przy-
wiązywał uwagę do swego wyglądu, nagle zamawia ko-
szule z cieniutkiej bengalskiej bawełny, supereleganckie
chusty na szyję, każe uszyć kilka ubrań u najwytworniej-
szego z wiedeńskich krawców. Co wszakże dziwi i nie-
pokoi otoczenie, to fakt pożyczenia od jednego z przyja-
ciół, bezgranicznie oddanego Mikulaśa Zmeśkala... lustra,
jako że w mieszkaniu kompozytora takowego sprzętu
brak. Lustro ponoć stłukło się kilka dni wcześniej. Do
wesela nie doszło.
Prowadźmy nasz wykaz dalej. Pojawiają się w nim
nazwiska Amelii Sebald (Seebald?), pełnej temperamentu
śpiewaczki, przechowującej jako największą świętość
pukiel włosów z bujnej czupryny Beethovena, ofiarowa-
ny jej w chwili rozstania; hrabiny Marii Anny Erdódy,
wielbicielki mistrza, damy wielkiej urody i kultury (co
nie przeszkadzało, że pani hrabina przeszła do historii
jako bohaterka tajemniczego skandalu); wspomnieć nale-
ży o pikantnej blondyneczce, kokieteryjnej Jeanette d'Hon-
rath; a takoż o Christine Gerhardi, wielce uzdolnionej
śpiewaczce-amatorce, parającej się również poezją, która
z lubością przesyłała Beethovenowi swoje przesycone
zmysłowością utworki. Madame Christine wyszła za mąż
za wziętego wiedeńskiego lekarza, doktora Josepha von
Franke, przyjaciela Beethovena. Powtórzyła się historia
romansu Ludwiga z Lorchen von Breuning, która, jak już
wspomnieliśmy, została żoną doktora Wegelera. Również
przyjaciela Beethovena.
Można by jeszcze dalej wyliczać, ale przecie naszym
celem nie jest redagowanie książki adresowej stołecznego
miasta Wiednia i okolic, choć muszę przyznać, że korci
mnie, aby zająć się bliżej wielce rezolutną osóbką, Bettiną
Brentano, czarującą mitomanką, posiadającą dość osobli-
we hobby: kolekcjonowanie geniuszy. Życiową pasją
Bettinki było stawanie się muzą dla największych i naj-
słynniejszych artystów, swojej epoki. Co najdziwniejsze,
że jej się to przeważnie udawało, choć realizacja owych
zamierzeń połączona była z niejakim ryzykiem. Świad-
czy o tym romans 24-letniej podówczas pannicy z 60-
-letnim Johannem Wolfgangiem Goethem, zakończony
damską wolnoamerykanką, gdzie w szranki przeciwko
Bettinie stanęła żona Goethego, Frau Christiane, oscylu-
jąca pomiędzy kategorią ciężką a superciężką, co z góry
przekreślało jakiekolwiek szanse panny Brentano. Te opie-
kuńczo-erotyczne skłonności Bettiny zrealizowały się
wreszcie w małżeństwie z jednym z najbardziej repre-
zentacyjnych poetów okresu romantyzmu, Achimem von
Arnim. Jeśli zaś kogoś interesuje sposób, w jaki przedsię-
biorcze dziewczę zarzucało sieci na Beethovena, wyko-
rzystując swój wdzięk i urok, jak również arsenał kobie-
cych trików, to proszę zajrzeć do książki Georga R. Marka
zatytułowanej Beethowen, wydanej w roku 1976 przez
Państwowy Instytut Wydawniczy, a przełożonej na język
polski przez Ewę Życieńską. Warto.
Przeglądając rejestr pań zaprzątających uwagę Beetho-
vena, a takoż jego czas, nabieramy przekonania, że miał
on naprawdę wyborny gust. Wszystkie bowiem damy,
lub prawie wszystkie, reprezentowały obok urody także
nieprzeciętne walory intelektualne.
I oto szok! Wydarza się historia, potwierdzająca wygło-
szoną na początku tezę, że człowiek całe życie się uczy,
że ciągle dowiaduje się czegoś nowego o sprawach, któ-
re wydawałoby się zna na wylot. Tymczasem wpadła mi
w ręce książka Bernarda Gruna, austriackiego kompo-
zytora, dyrygenta, a przede wszystkim świetnego pu-
blicysty muzycznego, autora wydanych przez Polskie
Wydawnictwo Muzyczne Dziejów operetki (w 1974 r.,
w przekładzie Marii Kureckiej). W innej książce Gruna,
tej którą właśnie mam przed sobą, ze zgrozą dowiaduję
się o pewnym epizodzie z życia Beethovena. A rzecz tak
się miała: lato roku 1805 35-letni mistrz spędzał w Dóbling,
idyllicznym przedmieściu Wiednia, koncentrując się na
komponowaniu Koncertu skrzypcowego D-dur, IV Symfonii
B-dur i uwertury Leonora III. W pobliżu zamieszkałego
przezeń domu, znajdowała się bliska ruiny ni to chałupa,
ni lepianka, należąca do niejakiego Flohbergera, odrażają-
cego indywiduum, pijaka, złodzieja i nikczemnika. Miał
ów Flohberger córeczkę, Liza jej było na imię, dziewczy-
na jak rzepa. Jasnowłosa i wielce pyskata, pracująca od
wczesnej młodości w charakterze eufemistycznie zwanej
"zawodowo lekkomyślnej panienki". I oto następuje coś
zupełnie nieprawdopodobnego. Beethoven ulega uroko-
wi Lizy! Od pierwszego spojrzenia. Dzień w dzień wy-
staje u wrót wiodących na zaśmiecone podwórze, gdzie
z kąta w kąt wałęsa się rozleniwiona, niedomyta dziewu-
cha, która dokładnie wie, kim jest ów osobliwy adorator,
wpatrujący się w nią tak uporczywie. Po jakimś czasie
Beethoven opuszcza swój posterunek, wściekły na cały
świat, w pierwszym rzędzie na siebie samego. A już na-
stępnego dnia znów waruje przy wrotach.
Dziwaczna sytuacja znajduje nieoczekiwane rozwiąza-
nie. Któregoś wieczoru Flohberger w pijackiej furii po-
ważnie kaleczy kilku swoich dobranych kamratów, roz-
bijając na dodatek stoły i krzesła w knajpie. Dostaje się
do więzienia. Następnego ranka nie ma Beethovena przed
chatą Flohbergerów. Odziany w swój najlepszy, wizy-
towy garnitur, staje przed czcigodną radą gminną, do-
magając się szczególnych względów dla aresztowanego
nikczemnika. Rzuca przy tym na szalę cały autorytet swo-
jego nazwiska. Ton i rodzaj argumentów, jakimi posługu-
je się pan Ludwig, są tego rodzaju, iż rozsierdzeni przed-
stawiciele rady zalecają mu natychmiastowe opuszczenie
urzędowego przybytku. Kompozytor obraca się na pięcie
i nieprzytomny ze złości wypada na świeże powietrze.
Od tej pory już nigdy nie ujrzy Lizy.
Powtórzmy raz jeszcze - afera rozgrywała się w roku
1805, a więc w czasie, kiedy twórca komponował uwer-
turę pt. Leonora 111, muzykę będącą apoteozą miłości naj-
czystszej, najbardziej wyidealizowanej. Czy to nie dziw-
ne?
Beethoven umiera 26 III 1827 roku, w wieku pięćdzie-
sięciu siedmiu lat. Nazajutrz czterech przyjaciół porząd-
kuje szafę zmarłego. Całkiem przypadkowo jeden z nich,
Karl Holz, wysuwa ukrytą szufladę pełną pamiątek, wśród
których znajduje się list zaczynający się od słów "Aniele
mój, moje wszystko, moje najgłębsze ja..." Długa epistoła
zawiera płomienne wyznanie, skierowane do - właśnie!
Do kogo? Po dzień dzisiejszy nie wiadomo, kto jest ad-
resatką tych emanacji najżarliwszego uczucia, wyrażo-
nych w typowo romantycznej manierze. Do szturmu rusza
cała rzesza badaczy, szperaczy, teoretyków, węszących kto,
kiedy, z kim. Dochodzi do takiego absurdu, że spośród
kilkunastu kobiet, mogących ewentualnie odegrać jakąś
rolę w życiu Beethovena, wytypowano osiem dam, po
czym grono najwybitniejszych ekspertów zaczyna delibe-
rować, medytować, kombinować i punktować szansę po-
szczególnych kandydatek do tytułu "Nieśmiertelnej Uko-
chanej". Tak bowiem sam Ludwig nazwał tę, którą umi-
łował najbardziej i do której całe życie tęsknił.
Z głębi serca życzę wszystkim dociekliwym zapaleń-
com, aby nigdy, ale to nigdy nie udało się im dociec
prawdy. Skoro sam Beethoven nie uważał za stosowne
wyraźnie powiedzieć, kim była jego "Nieśmiertelna Uko-
chana", to nam nie pozostaje nic innego, jak uszanować
tę jego tajemnicę - prawda? Odrobinę dyskrecji, Pano-
wie...


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
muzyka i miłość BRUCK
muzyka i miłość 3TRUBADU
muzyka i miłość CODA
muzyka i miłość 5PALESTR
muzyka i miłość 1GRECJA
muzyka i miłość POLACY
muzyka i miłość 4VENOZA
muzyka i miłość 9ROMANTY
muzyka i miłość PUCINI
wymiary miłości
O Shea Muzyka i medycyna SCHUBERT
MUZYKA POP NA TLE ZJAWISKA KULTURY MASOWEJ
Sentymentalno romantyczny charakter miłości Wertera i Lotty
Śnieżny Dzień Powieść o wierze, nadziei i miłości Billy Coffey ebook
MIŁOŚĆ

więcej podobnych podstron