muzyka i miłość 3TRUBADU



III
Excalibur - jak to się dzieje? ł Małżeńskie
kłopociki monarchów ł Jak daleko sięga ofiarność
wiernych służek? ł Raimbaut i Beatrice ł Bernard,
Margeritka i Eleonora ł Namiętny Tannhauser
i smętny Wolfram ł Średniowieczne romanse,
a także trubadur poplątany
Excalibur! To jest to!!
Właściwie to wcale nie jest to, tylko to jest tamto. Tam-
to, czyli to, od czego zaczęło się całe kino z Okrągłym
Stołem. Tym średniowiecznym, zdobiącym wielką, pa-
radną salę na dworze króla Artura. Przy owym wiel-
gachnym meblu zasiadało półtora setki dzielnych ryce-
rzy, z Lancelotem, Sir Galahadem, Tristanem i królem
Markiem na czele. A co z tym dostojnym towarzystwem
wspólnego ma Excalibur? Co to w ogóle za dziwo? Pasta
do podłóg? Specjalny typ magnetowidu czy wozu For-
muły Pierwszej? Albo może imię nowego jamnika Jerze-
go Waldorffa? Nic z tych rzeczy! Excalibur to oręż króla
Artura, miecz zaklinowany w litej skale, z której wyrwać
go może jedynie ten, komu przeznaczone jest zasiąść na
tronie angielskim. I właśnie tym kimś okazuje się Artur,
obwołany następnie królem, władcą dworu, posiadaczem
wspaniałego zamczyska, w którego jednej z sal stanie im-
ponujący Okrągły Stół. Osobliwa nazwa miecza - Exca-
libur - wywodzi się z łaciny i jest skrótem zdania EX
CALce LIBERare, czyli "uwolnić ze skały".
Nad podziw kochliwi byli w owych czasach panowie
rycerze i do znudzenia wierni żonom. Swoim i cudzym.
Chyba że się jakaś gratka trafiła, jakiś "boczek" przyda-
rzył, no, ale to już trudno! Siła niższa. Mężczyzna też
człowiek. Przynajmniej w pewnym sensie.
Padło tu imię Marka, króla Kornwalii, jednego z ryce-
rzy Okrągłego Stołu. Miał on żonę przedziwnej urody,
Izoldę Złotowłosą, opętaną przez miłość. Szaloną, ośle-
piającą, wszechogarniającą, tyle że nie w stronę męża
skierowaną. Izolda miłowała innego z rycerzy, Tristana.
A stało się tak za sprawą głupiego przypadku. Oto Tri-
stan i Izolda omyłkowo łyknęli sobie z flaszczyny zawie-
rającej czarodziejski napój miłosny, przeznaczony dla
Izoldy i króla Marka - podówczas jeszcze narzeczonego
nadobnej dziewoi - gwoli wzmożenia ich wzajemnych
afektów. A tu masz babo placek! Wszystko się doku-
mentnie pokałapućkało... Pannica zakochała się nie w tym
dżentelmenie w którym zakochać się należało, a i jej
kochaś o smętnym imieniu (tristis znaczy po łacinie "smut-
ny") obdarzył uczuciem nie sobie przeznaczoną białogło-
wę.
Dużą rolę odgrywają w średniowiecznych romansach
wierni giermkowie i równie wierne dworki i służebnice.
Jedną z nich była Brangien (w dramacie muzycznym
Wagnera opiewającym dzieje Tristana i Izoldy nosi ona
imię Brangane), będąca nie tylko służącą swej pani, ale
i jej najbardziej zaufaną powiernicą. I właśnie Brangien
stała się mimowolną sprawczynią zamieszania, wywoła-
nego zaaplikowaniem kochankom wywaru z lubczyka,
jej oddanie zaś poszło tak daleko, że w czasie nocy po-
ślubnej Izoldy i króla Marka, ochoczo zgodziła się zająć
miejsce oblubienicy w małżeńskim łożu, by umożliwić
swej pani randkę z Tristanem. Coś takiego... Dziwne tyl-
ko, że król Marek - w takim bądź co bądź podniosłym
momencie - nie zauważył podmiany dostarczonego ma-
teriału na pośledniejszy asortyment. No cóż, pewnie mu
w przychodni okulary źle dobrali.
Kiedy tak rozmyślam nad matrymonialnymi perypetia-
mi króla Marka, dochodzę do wniosku, że monarchowie
miewali spore kłopoty ze swoimi żoneczkami. Bo przecie
nie tylko Markowi nie dochowała wiary jego Izolda, ale
i atrakcyjna Ginewra ozdobiła mężowskie czółko dorod-
nym, rozłożystym porożem. Kim była Ginewra? Istniało
kilka dziewoi, które pod tym imieniem przeszły z róż-
nych powodów nie tyle może do historii, ile do legendy.
Jedna z nich na przykład, Włoszka, chcąc podroczyć się
z narzeczonym, schowała się w dniu ślubu w wielgach-
nym kufrze, aby jej musiał szukać ukochany, wywodzący
się ze sławetnego genueńskiego rodu Doriów. Żarcik
powiódł się nadspodziewanie, jako że wieko kufereczka
zamknęło się szczelnie i na amen. Ginewrę wprawdzie
odnaleziono, ale dopiero po pięćdziesięciu latach i to
w stanie wykluczającym jakiekolwiek plany matry-
monialne. Ale nam nie o tę Ginewrę chodzi, jeno o mał-
żonkę znanego nam już króla Artura. Zdradziła go ona
- ano właśnie! Z kim? Istnieją dwie wersje tej arcyro-
mantycznej historii. Pierwsza z nich głosi, że król Artur,
wyruszając na kolejną wojenmą wyprawę, przekazał był
swoje włości i żonę pod opiekę siostrzeńcowi imieniem
Mordred. Ponieważ młodzieniec był siostrzeńcem Artu-
ra, więc należy przypuszczać, że Artur był Mordredo-
wym wujem, eo ipso żona Artura, Ginewra, stała się dla
tegoż chłopczyny wujenką.
Król Artur nie miał zrozumienia dla poczynań swego
siostrzeńca, zmierzających do zacieśnienia rodzinnych
więzów, gdy mu bowiem doniesiono, że Mordred zbyt
dosłownie pojmuje roztaczanie opieki nad powabną cio-
tunią, rozsierdzony monarcha w ramach wujowskiego
dobrotliwego napomnienia, najzwyczajniej zarąbał go
w bitwie mieczem. Taka jest pierwsza wersja opowieści
o zdradzie Ginewry. Wersja druga jest jakby nieco sym-
patyczniejsza. Otóż wspomnieliśmy już, że przy Okrą-
głym Stole zasiadał bohater wielu legend, wzór rycer-
skich cnót, Sir Lancelot. Był to mąż pełen zalet, a jedną
z nich była umiejętność doceniania towarzystwa nadob-
nych białogłów, u których zyskał opinię wspaniałego ko-
chanka, wybitnego perfekcjonisty w zakresie opano-
wania arkanów sztuki miłosnej. A już kto jak kto, ale
właśnie niewiasty mają w tej mierze najwięcej do powie-
dzenia - prawda? I stało się, że dnia któregoś Lancelo-
towi wpadła w oko żona monarchy - Ginewra. Wpadła
i już wypaść nie chciała, jeno omsknęła się odrobinę ni-
żej. Wprost do serca. Reszta jest wiadoma, choć może nie
do wszystkich dotarła wieść o pikantnej historyjce, zwią-
zanej z romansem Lancelota i Ginewry. Otóż w Sir Lan-
celocie okrutnie rozmiłowana była pewna dama, nosząca
pięknie brzmiące imię Elaine. Posiadając wybitne uzdol-
nienia w zakresie uprawiania czarnej magii i rzucania
czarów (należało to, jak wiemy, do podstawowego wy-
kształcenia każdej panienki z dobrego domu, na równi
z haftowaniem i grą na lutni, psalterium czy małej har-
fie), a zarazem orientując się w zafascynowaniu Lancelo-
ta Ginewrą, Elaine bez trudu przybrała jej postać, by
następnie sprowokować otumanionego rycerza do prze-
życia wspólnej sielanki. Rezultatem onej miłej godzinki
było przyjście na świat potomka Lancelota, słynnego
później Sir Galahada, którego największym sportowym
wyczynem stanie się wydobycie zaklętego miecza z wod-
nej toni, a najpiękniejszym życiowym osiągnięciem od-
nalezienie świętego Graala, kielicha zawierającego krew
spływającą z Chrystusowego boku, przebitego włócznią
rzymskiego żołnierza, gdy Zbawiciel konał na krzyżu.
Ale to już temat na inne opowiadanie...
Swoją drogą, kiedy porównuje się perypetie króla Marka
i Sir Lancelota, wówczas uważnego badacza musi zasta-
nowić pewna osobliwa analogia. Otóż żaden z owych
sławą okrytych mężów nie zauważył, że ma w łożu zu-
pełnie inną partnerkę niż tę, do której się przymierzał.
Ponieważ zaś każda legenda, baśń czy bajka winna za-
wierać stosowny morał, przeto zapytajmy, jaka też nauka
płynie z wyżej podanych faktów. A płynie, owszem, pły-
nie. I to jaka! Ta mianowicie, że w pewnych, ściśle okre-
ślonych sytuacjach każdy chłop głupieje. Dokumentnie
i ze szczętem.
Jeśli komuś przyszłaby ochota ujrzenia na własne oczy
historii Excalibura, Ginewry, króla Artura, Sir Lancelota
i innych bohaterów celtyckiej pieśni, niechaj prędziutko
zaopatrzy się drogą kupna, przywłaszczenia czy pożycz-
ki w videokasetę z pięknie wydrukowanym napisem
Excalibur. Owa videokonserwa jest dziełem reżysera i pro-
ducenta Johna Boormana, a firmuje ją wytwórnia "Orion
Pictures-Release". Jednym z największych walorów filmu
są urokliwe, zjawiskowo wręcz piękne, w każdym detalu
wysmakowane zdjęcia, prowokujące do wielokrotnego
delektowania się tym kasetowym delikatesem.
Czas już ze świata legend przenieść się w średniowiecz-
ne realia. Powędrujemy sobie tedy przez Francję i Niem-
cy w epokę, w której po świecie wędrowali trubadurzy,
truwerzy a takoż i minnesangerzy. Ustalmy najpierw do-
kładnie, kim byli ci dobrzy ludzie, taką piękną kartę za-
pisujący w historii muzyki średniowiecznej. Otóż gdzieś
około roku tysięcznego setnego pojawiają się na terenie
południowej Francji, ściśle mówiąc w Prowansji, poeci
parający się muzyką zarówno w sensie twórczym, jak
i wykonawczym. Wywodzą się najczęściej ze sfer arysto-
kratycznych. To właśnie trubadurzy.
Jednym z najsłynniejszych był żyjący w drugiej poło-
wie XII i na przełomie XIII wieku Raimbaut de Vaqu-
eiras, twórca jednogłosowej formy instrumentalnej o cha-
rakterze tanecznym, zwanej estanzpie lub z hiszpańskiego
estampida. Nie bardzo wiadomo, co skłoniło syna pro-
wansalskiego rycerza, zamieszkującego zamczysko Va-
queiras, do wstąpienia w służbę Polihymnii, czyli po-
święcenia się muzyce. I poezji - boć przecie teksty też
wypadało tworzyć samemu i samemu je wykonywać.
Może w młodym Prowansalczyku odezwało się powoła-
nie, a może świadomość, że jako potomek niezamożnego
rodu, na dodatek nie mający prawa do szlacheckiego
tytułu, nie ma szans na zrobienie kariery. Wędruje sobie
tedy Raimbaut po świecie, przez czas jakiś przebywa na
dworze księcia Oranu, a później idzie w służbę marki-
za de Boniface w Montferrat. Pan markiz prócz rozle-
głych włości posiada również wielce nadobną siostrzycę
o wdzięcznym imieniu Beatrix. Ku tejże dziewoi zapala
się serce trubadura, co z kolei staje się inspiracją do skom-
ponowania przezeń wielu ślicznych pieśni. Jak zakończył
się romans Raimbaut i Beatrix? A czy to takie ważne...
Grunt, że po raz nie wiadomo który, sztuka zawdzięcza
wzbogacenie swego skarbca miłosnemu afektowi. Bo też
i romansowi byli ci panowie trubadurzy, oj romansowi...
Innym tego przykładem jest Bernard de Ventadour, ży-
jący również w XII wieku, przy czym zwano go także
Ventadom, od nazwy zamku będącego miejscem urodze-
nia mistrza, którą to nazwę zmieniano z Ventadour na
Ventadom i odwrotnie. Bernard - pisany raz przez "d"
na końcu, raz przez "t", uważany jest przez wielu znaw-
ców za największego ze wszystkich trubadurów. W tajni-
ki muzycznej sztuki wtajemniczał go na swym dworze
wicehrabia Eble II de Ventadorn, wytworny koneser mu-
zyki, czynnie ją uprawiający. Przy okazji zgłębiania sztu-
ki muzycznej Bernard popadł - podobnie jak inni tru-
badurzy - w poważne sercowe tarapaty. Otóż przeby-
wając na wicehrabiowskim dworze, poznaje piękną wi-
cehrabinę Margeritę de Turerme i zakochuje się w niej
bez pamięci. Zapomina o tym, że: a) - sam wywodzi się
ze stosunkowo niskiego stanu, b) - wicehrabina jest wi-
cehrabiną, a nie wicehrabianką, ergo - jak sama nazwa
wskazuje - ma już prawowitego posiadacza i eksploa-
tatora swych wdzięków. Ten drugi czynnik nie byłby
zupełnie przeszkodą w nawiązaniu flirciku z rozamoro-
wanym Bernardem de Ventadour, boć przecie w onych
czasach należało do dobrego tonu, by białogłowa krom
swego ślubnego małżonka dysponowała jeszcze jego asy-
stentem i pomagierem w wypełnianiu małżeńskich po-
winności - i to całkiem oficjalnie - pod warunkiem
wszakże, by był on równy stanem jej mężowi. A jeszcze
lepiej, aby znajdował się na wyższym szczeblu społecz-
nej drabiny. Tego zaś warunku monsieur Bernard nie speł-
niał i dlatego musiał odpaść w przedbiegach. Zasię taki
przedbieg, a raczej bieg długodystansowy odbył się na-
prawdę, jako że nieszczęsny amator kwaśnych winogron
został skazany na banicję. Do bani z taką banicją, w re-
zultacie której bohater naszej opowieści, liczący sobie
podówczas około dwudziestu siedmiu wiosen życia, za-
trzymał się w Normandii, znajdując schronienie na dwo-
rze Henryka II Plantageneta, tego samego, który już
wkrótce, w roku 1154 zostanie królem Anglii. Żoną Hen-
ryka była olśniewającej urody Eleonora Akwitańska. I co
Państwo powiecie - w niej również zakochał się łatwo
zapalny Bernard! Adorował kolejną damę swego serca
tak mocno, że prawiąc jej przyprawione słodką muzyką
dusery, starał się nie odstępować monarchini na krok.
Co łączyło Eleonorę z panem de Ventadour i czy
w ogóle coś ich łączyło - trudno powiedzieć... Pamiętać
wszakże należy, że królowa była wnuczką Wilhelma II,
okrytego sławą trubadura, że miała wielki pociąg do
przedstawicieli owej profesji, otaczając ich serdeczną
opieką. Wiadomo też, że jeszcze jako żona Ludwika VII
cieszyła się (?) opinią nie zwracającej uwagi na pozory
kokietki, i towarzysząc Ludwikowi w czasie drugiej wy-
prawy krzyżowej do Ziemi Świętej, przeżyła ponoć sze-
reg miłosnych awanturek, i to w męskim przebraniu,
a kiedy została żoną Henryka II, młodszego od niej
o około dziesięć lat, przekonała się, jaki smak ma zaz-
drość. Bo Henryczek romansował na prawo i lewo, a są-
dzić należy, że czego jak czego, ale urodziwych dam na
królewskim dworze nie zbywało! Gdyby więc nawet sym-
patia Eleonory do Bernarda przekroczyła nieco ogólnie
przyjęte normy konwenansu, czyż mielibyśmy ją za to
potępiać? Niechaj pierwszy rzuci kamień, kto nigdy-
no i tak dalej. Gorąco miłował piękną panią wierny tru-
badur, atoli kiedy przekroczył trzydziestkę, zaczął od-
czuwać dojmującą tęsknotę za ojczyzną. Powrócił więc
na południe Francji, gdzie jego muzyka rozbrzmiewała
w komnatach zamkowych w Vienne i Narbonne. Aż
wreszcie los zawiódł go na dwór hrabiego Rajmunda V
hrabiego Tuluzy. Kiedy zaś jego chlebodawca przeniósł
się do wieczności, Bernard de Ventadour, zmęczony uży-
waniem uciech świata, przywdział mnisi habit zakonu
cystersów w opactwie de Dalon, gdzie przebywał do
końca swoich dni.
Z żalem opuszczamy słoneczną Prowansję i wędruje-
my na północ. I oto zaskoczenie! Okazuje się, że przysło-
wia wcale nie są taką znów mądrością narodów. Ktoś
kiedyś okropnie się wysilił i wymyślił powiedzenie, jako-
by przykład miał iść z góry. A przecież Prowansja leży
u dołu mapy, północ zaś - o ile się nie mylę - na gó-
rze. I właśnie z południa, a więc z dołu mapy, muzyka
trubadurów przeniosła się do góry, na północ Francji,
znajdując tutaj licznych i chętnych naśladowców, tak zdol-
nych, że zdaniem znawców przerośli oni umiejętnościa-
mi prowansalskich kolegów. Działalność owych konty-
nuatorów trubadurowych tradycji przypada na drugą
połowę wieku XII i na wiek XIII. W tym miejscu godzi
się wymienić nazwiska pikardyjczyka Blondela de Nesle
oraz Adama de la Halle, autora utworu scenicznego,
a właściwie dialogu ozdobionego muzyką, opatrzonego
tytułem Jeu de Robin et de Marion. Można by na upartego
powiedzieć, że ta dialogowana historyjka - zwana po
francusku jeu parti - była swoistym zalążkiem opery,
przy czym godny uwagi jest fakt, że jej treści nie stano-
wiły dworskie zalecanki, lecz cała owa miłosna sielan-
ka rozgrywała się w środowisku wiejskim. A miłości jest
w niej dużo...
Skoro już mówimy o poetach-muzykach wywodzących
się z północnych regionów Francji, wypada z całym na-
ciskiem i jeszcze większą czołobitnością podkreślić, że
w ich gronie poczesne miejsce zajmował Jego Królews-
ka Wysokość Thibaut IV, król Navarry. A jak nazywano
owych dostojnych dżentelmenów? Czy przeszli do histo-
rii również jako trubadurzy? Otóż sprawa ma się tak, że
w języku francuskim pojęcie trouver oznacza "znajdować",
"znaleźć", w szerszym pojęciu "wynaleźć", "wymyślić".
W języku prowansalskim zamiast trouver mawiano trobar,
no i sprawa jest jasna. Tych, co umieli wymyślać piękne
słowa i zdobić je odpowiednią muzyką, zwano na połu-
dniu troubadours od wyrazu trobar, zasię na północy, gdzie
w użyciu było nieskażone, czysto francuskie słówko troir-
ver, zachwycano się trouveresami. Zarówno trubadurzy jak
i truwerzy - byli zawsze i wszędzie przyjmowani nie-
zwykle serdecznie, ich przybycia oczekiwano z niecier-
pliwością i goszczono w sposób wymagający od wędru-
jących poetomuzykusów iście sportowej kondycji.
Bo proszę sobie tylko wyobrazić: oto z zamkowej wie-
ży rozlega się sygnał rogu, obwieszczający zbliżanie się
gościa. Już przybrana w paradny strój pani domu - lub
jej córeczka - niesie w drobnych dłoniach powitalny
napój, niewiele mający wspólnego z mdłą lemoniadą. Le-
dwo przybysz zdążył zdjąć zbroję, a już ta sama rączka
podaje kolejną czarę wina. Zdrożony rycerz zanurza się
z lubością w wypełnionej ciepłą wodą wannie - a raczej
balii - by zmyć kurz z utrudzonego ciała, a tu bieży doń
ta sama dama - lubo jej córeczka - z wysokoprocento-
wą delicją. Czas na posiłek. Nasz bohater na plączących
się nogach, kaczym krokiem sunie w stronę suto zasta-
wionego stołu, zajmując honorowe miejsce naprzeciw
włodarza, mając za sąsiadkę jego małżonkę, względnie
córeczkę, zasię zadaniem owej białogłowy jest pilnowa-
nie, by roztruchan przybysza ani przez chwilę nie świecił
dnem.
Pora na spoczynek. Drogę do sypialnej komnaty wska-
zuje gościowi naturalnie jego niestrudzona opiekunka,
lub jej córeczka, a jej ostatnią czynnością tego wieczora
będzie uraczenie wędrowca pucharem krzepkiego bur-
gunda - na przykład Chablis czy Meursault - bor-
deaux (tu szczególną estymą cieszy się ciemny, lejący się
niby miód Saint-Emilion) albo dojrzewającego w dolinie
Loary, Bourgueil. Kiedy zaś rankiem odurzony ciężkim
snem rycerz z trudem rozwierał powieki, czekał nań pro-
mienny uśmiech nadobnej pani lub pannicy, serwującej
ożywcze, lekkie beaujolais.
To, o czym mówimy, działo się naprawdę i należało do
stałego, wielowiekową tradycją uświęconego rytuału śre-
dniowiecznej gościnności. Czyż można się więc dziwić,
że spędziwszy jakiś czas na książęcym lub królewskim
dworze, mógł potem taki błędny rycerz, truwer czy tru-
badur przysięgać, że staczał boje z ziejącymi ogniem
smokami, siedmiogłowymi potworami i potężnymi cza-
rownikami? A przecież były to jeno zwyczajne, poczciwe,
białe myszki!
Mieli swoich śpiewających rycerzy Francuzi, więc też
i Niemcy gorsi być nie chcieli. I tak pojawili się min-
nesangerzy, zwani także minnesingerami, od słowa Min-
ne czyli "miłość. Podobnie jak ich francuscy koledzy,
wywodzą się oni z arystokracji lub ze stanu rycerskiego,
zdaniem uczonych zaś pierwsi minnesingerzy mieli po-
jawić się w XII wieku, dokładnie rzecz biorąc na weselu
cesarza Fryderyka Barbarossy, czyli Rudobrodego, z bur-
gundzką księżniczką Beatrix. Wzorując się na trubadu-
rach i truwerach, minnesingerzy wniebogłosy opiewają
sprawy damsko-męskie, nie zapominając atoli o głosze-
niu chwały Bożej. Jednym słowem "i Bogu świeczka,
i babie ogierek". A jakie szanowne spotykamy tu nazwi-
ska! Same "vony". Jest więc Walther von der Vogelwei-
de, Neithart von Reuenthal, Wolfram von Eschenbach,
Gottfried von Strassburg czy Hermann von Salzburg, przy
czym te dumnie brzmiące przydomki oznaczają po pro-
stu miejscowości, z których owi średniowieczni artyś-
ci się wywodzą. Na przykład Hermann von Salzburg
pochodzi z tego prześlicznego miasta, o którym ktoś bar-
dzo mądry powiedział, że stworzył je Pan Bóg w przy-
stępie dobrego humoru, a doczekał się ów gród wielkie-
go zaszczytu, jako że czterysta lat po Hermannie urodził
się tu Johannes Chrisostomus sigismundus Amadeus Wolf-
gang Mozart. Z Waltherem von der Vogelweide i Wolfra-
mem von Eschenbach spotykamy się w wielkiej roman-
tycznej operze Richarda Wagnera Tannhauser (premiera
w 1845 roku), tytułowy zaś bohater jest również postacią
historyczną i także minnesingerem.
Inna sprawa, że owi panowie Tannhauser, Wolfram
i Walther nie żyli tak całkiem dokładnie w tym samym
czasie, ale kto by się tam o takie drobiazgi spierał! Sto lat
w jedną czy drugą stronę nie gra przecież roli, gdy cho-
dzi o rzeczy poważne. O turniej. Śpiewaczy. Tak jest-
festiwale podobne opolskim, sopockim, czy odbywają-
cym się w San Remo znane już były przed wiekami...
' Pełna nazwa Wagnerowskiego dzieła brzmi Tannhauser
i turniej śpiewaczy na Wartburgu. Godzi się dodać, że
Wagner - kompozytor i librecista w jednej osobie-
miał literackie ciągoty, a jako twórca nie miał na myśli
wokalnych produkcji prezentowanych z dachu popular-
nego benzynowego wehikułu (co, jak wiadomo, było
w latach trzydziestych specjalnością naszego niezapomnia-
nego "chłopaka z Sosnowca", czyli Jana Kiepury, ocho-
czo wskakującego na dachy samochodów, by stamtąd
raczyć tysięczne rzesze wielbicieli czarem swego głosu,
przy czym, jak słyszałem, jedynym warunkiem pilnie
przez mistrza przestrzeganym, było staranne unikanie
dachu własnego mercedesa jako koncertowej estrady).
Wartburg, o którym jest mowa w operze, to nazwa
zamku położonego w pobliżu Eisenach, i tu rozgrywa się
ów XIII-wieczny turniej. Stają w szranki trzej rycerze-
-wokaliści, a ich zadaniem jest opiewanie uroków miłości.
Temat wprawdzie nie nowy, ale zawsze atrakcyjny. Jako
pierwszy startuje Wolfram von Eschenbach (nazwany tutaj
von Eschinbach), przeprowadzając wielce uczony a pełen
skromności wywód, w którym usiłuje dowieść zebranym,
że miłość można przyrównać do przeczystego zdroju,
tak nieskalanego, iż należy go jedynie czcić i podziwiać,
nie ważąc się zmącić. Ze stanowiskiem Wolframa w peł-
ni solidaryzuje się Walther von der Vogelweide, na-
tomiast wystąpienie Tannhausera wywołuje ogólną dez-
aprobatę i zrozumiałe zgorszenie. Głosi on bowiem swą
pieśnią chwałę miłości zmysłowej, namiętnej i spełnionej.
Nie miejmy mu tego za złe, trzeba bowiem pamiętać, że
w pierwszej odsłonie I aktu Tannhauser przechodzi dłu-
gie i gruntowne przeszkolenie u samej pani Wenus,
a edukacja ta przeprowadzona zostaje w myśl założeń
doktor Wisłockiej i doktora Lwa Starowicza. Trudno mi
doprawdy powiedzieć, jak kończy się turniej, albowiem
po występie Tannhausera robi się taki bałagan, powstaje
taki ogólny wrzask i rwetes, że nikt już nie wie, co wła-
ściwie jest grane ani śpiewane. Rycerze rwą się, by świę-
tokradcę roznieść na ostrzach mieczy, damy, wycofując
się z godnością, dają w ten sposób odpór niecnej propa-
gandzie, jedynie zakochana w pohańbionym młodzieńcu
paruza Elżbieta, siostrzenica landgrafa Turyngii, nadsta-
wia swą pierś dziewiczą (a jako typowa śpiewaczka
wagnerowska, dysponująca wieloma kilogramami urody,
ma co nadstawiać!) w obronie skompromitowanego min-
nesingera i uzyskuje to, że jej kochaś miast doczekać się
sfiletowania na miejscu, zostaje skazany na pokutną piel-
grzymkę do Rzymu, gdzie ma wybłagać przebaczenie od
samego papieża. Nie będę opisywał dalszych perypetii
Wagnerowskiego bohatera, jako że można się z nimi
zapoznać w pierwszym lepszym przewodniku operowym,
dodam jedynie, że wszystko kończy się nader pomyślnie,
Elżbieta umiera z tęsknoty, Tannhauser z okrzykiem
"módl się za mnie Elżbieto!" też umiera, bo tak wypada,
kurtyna opada, a rozbudzona z miłej drzemki publicz-
ność gromadnie wali do szatni.
Atrakcyjny jest przebój intonowany ku czci bogini We-
nus przez Tannhausera w II akcie, choć mnie jakoś bar-
dziej przemawia do wyobraźni - z czysto muzycznych
względów - pieśń, którą Wagner zaleca śpiewać w III
akcie Wolframowi von Eschenbach. Jest to liryczna Pieśń do gwiazdy, ową zaś gwiazdą staje się duszyczka niewin-
nej Elżbietki, wędrująca w zaświatach, dokąd wyekspe-
diowała ją tęsknota za Tannhauserem. Nie da się kryć, że
Wolfram kochał się w Elżbiecie, ponieważ jednak uzna-
wał wyłącznie miłość platoniczną, jego afekty ogranicza-
ły się jedynie do rzewnych wzdychań. I tu nachodzi mnie
myśl zgoła osobliwa: skoro Wolfram von Eschenbach,
Walter von Vogelweide, tudzież legiony ich komilitonów
redukowali sprawy sercowe tylko do tęsknych pojęki-
wań, to w jaki sposób u diabła mogli się oni rozmnażać?
Przez pączkowanie? Czyżby wzdychanie mogło zastępo-
wać zdecydowane działania? Wydaje mi się, że w tym
zamiłowaniu do smętnych postękiwań połączonych z ża-
łosnym wywracaniem oczu, należy upatrywać przyczy-
ny wyginięcia prowansalskich trubadurów, północnofran-
cuskich truwerów, niemieckich minnesangerów i całego
tego śpiewającego i poetyzującego wędrownego bractwa.
Żeby jednak nie kończyć naszej opowieści w posępnym
nastroju, sięgnijmy do czegoś wesołego.
Arcywesołego.
Do Trubadura, jednej z najświetniejszych oper Giuseppe
Verdiego, której premiera odbyła się w styczniu roku 1853
w Rzymie. Zabawa wynika nie z treści, mimo że zgodnie
z operowymi rygorami trup ściele się gęsto, choć prze-
ważnie za sceną. Zastrzegając, że moja znajomość nauk
matematycznych nie przekracza poziomu drugiego od-
działu szkoły podstawowej, doliczyłem się jednak - acz
z dużymi oporami - w tej operze pięciu nieboszczyków;
w przeliczeniu na cztery akty daje to przeciętną jeden
przecinek dwadzieścia pięć setnych aktotrupa, co tworzy
całkiem niezłą średnią statystyczną, w myśl zasady, że
nic tak nie ożywia teatralnej akcji, jak umrzyki. Ale - jak
już powiedziałem - tutaj nie akcja zapewnia widzowi
godziwą rozrywkę. ubaw polega na tym, że w Trubadu-
rze nikt nie wie, o co właściwie chodzi. Nie wie pan
reżyser (co w świetle ostatnich inscenizacji operowych
nie jest znowu niczym nadzwyczajnym), nie wie pan
dyrygent, gubią się w domysłach wykonawcy. Że po-
wyższe twierdzenie nie jest moim wymysłem ani niecną
insynuacją - mogę dowieść. Przynajmniej w części do-
tyczącej wykonawców.
Mam przed sobą pamiętniki jednego z największych
tenorów pierwszej połowy XX wieku, Leo Slezaka. Okre-
ślenie "największy" dotyczy nie tylko sztuki wykonaw-
czej tego wokalisty, ale również jego cielesnej powłoki.
Oto rysopis Slezaka, sporządzony przez niego samego:
"wzrost metr dziewięćdziesiąt pięć, imponująca postura,
oczy błękitne jak toń jeziora Tegernsee, trzewiki wielko-
ści małych, bezzałogowych łodzi podwodnych..." Gwoli
orientacji podaję, że Tegernsee jest prześlicznie położo-
nym jeziorem na pograniczu Bawarii i Austrii, gdzie
śpiewak założył okazałą, w tyrolskim stylu utrzymaną,
posiadłość. Trudno powiedzieć by Slezak miał łatwy start
życiowy. Urodzony na Morawach jako syn młynarza, po
ukończeniu czterech klas szkoły podstawowej zostaje od-
dany pod opiekę pewnemu ogrodnikowi, a następnie roz-
poczyna terminowanie w szlachetnej sztuce ślusarskiej,
co przyczynia się do dalszego rozwinięcia i tak już wspa-
niałych warunków fizycznych. Dalszym życiowym eta-
pem jest wojażowanie po C.K. monarchii w charakterze
komiwojażera firmy produkującej powidła. Pozostał-
by zapewne pan Leon przy tym zajęciu, gdyby nie jedna
z wrodzonych cech - wilczy apetyt połączony z łakom-
stwem. Zanim próbki powidlanego towaru dostały się do
rąk klientów, zostały skonsumowane. A potem poszło już
normalnie. Kariera. Lata 1901-34 to epoka absolutne-
go prymatu Slezaka w Operze Wiedeńskiej, a także czas
jego triumfów na scenach i estradach całego świata. Świet-
ne warunki fizyczne predysponowały go do ról heroicz-
nych, był idealnym Otellem w operze Verdiego i nie-
zrównanym bohaterem Wagnerowskich oper i dramatów
muzycznych. Publiczność za nim szalała tym bardziej, że
Slezak obdarzony był cudownym poczuciem humoru,
którego próbki dawał nader często przy podniesionej
kurtynie.
Oto wydarzenie, o którym szeroko rozpisywała się ów-
czesna prasa. W operze wielka gala. Zostaje wystawione
romantyczne dzieło Richarda Wagnera, z jego muzy-
ką i tekstem - Lohengrin. Tytułowy bohater jest synem
rycerza Parsifala, jednego z tych, którym dane było za-
siadać przy Okrągłym Stole. Lohengrin pojawia się w Ant-
werpii, płynąc Skaldą w łodzi ciągnionej przez srebrno-
piórego łabędzia. Rzecz dzieje się w pierwszej połowie
X wieku, młodzieniec zatem ma na sobie przepyszną
srebrną zbroję, która przyda mu się, gdy stanie do walki
w obronie czci nadobnej Elzy, księżniczki Brabantu.
W tymże samym rynsztunku ukazuje się Lohengrin w III
akcie, kiedy zmuszony niedyskrecją dziewoi, musi odje-
chać w siną dal. Znów jawi się łódź, której siłę napędową
stanowi łabędź, tyle tylko, że ów przedstawiciel drobiu
okaże się nagle młodym chłopcem, braciszkiem Elzy, więc
do łodzi trzeba będzie wmontować to, co akurat znajduje
się pod ręką. Tym czymś jest śliczny gołąbek. Przypadnie
mu w udziale ciągnięcie po rzece ciężkiej łodzi, ze znaj-
dującym się w niej grubo ponad sto kilogramów ważą-
cym panem Slezakiem, na dodatek zakutym w ciężką
zbroicę. Też pomysł! Ale nie obawiajmy się, albowiem
ślepy przypadek sprawi, że gołąbek nie zostanie zaprzę-
żony do scenicznej krypy. Tak się bowiem stało, że nim
jeszcze łabędź zdążył przeobrazić się w odczarowanego
chłopczyka i zanim Lohengrin zdołał się ulokować w ło-
dzi, zaaferowany i przejęty wielkością swej odpowiedzial-
ności teatralny maszynista pociągnął sznurek i pusty
wehikuł popłynął za kulisy. Zgrozą powiało po scenie,
zgoła nieprzystojne śmieszki dały się słyszeć na widow-
ni, jeden tylko Leo Slezak nie tracąc zimnej krwi, odwró-
cił się w stronę kulis i zawołał swym potężnym, świetnie
postawionym tenorem: "Szefie! a o której odchodzi na-
stępny łabędź?!"
W drugiej połowie lat trzydziestych, przekroczywszy
sześćdziesiątą wiosnę życia, schodzi Slezak ze sceny
operowej, by ukazać się na ekranie jako przeuroczy, ema-
nujący wewnętrznym ciepłem komik, podbijający serca
widzów w rolach wiedeńskich "typów", dobrotliwych
opiekunów, tatusiów, wujaszków, czy rozmiłowanych
w swym zawodzie fiakrów (broń Boże nie dorożkarzy,
bo to ogromna różnica - dorożkarz to zajęcie, a fiakier
powołanie. Zwłaszcza w Wiedniu).
W ciągu swego 73 lata trwającego żywota napisał Sle-
zak cztery książki o charakterze autobiograficznym. Są
to arcydzieła dowcipu, posiadające jednocześnie ogrom-
ną wartość poznawczą. W jednej z nich natrafimy na
rodzaj swoistego przewodnika operowego, przy które-
go lekturze możemy - płacząc ze śmiechu - zapoznać
się z treścią dzieł wchodzących w zakres operowej klasy-
ki. Są one opisane nader obszernie, z jednym jedynym
wyjątkiem. Otóż gdy autor ma zabrać się do analizy Tru-
badura, załatwia sprawę pogodnym, rozczulająco szcze-
rym stwierdzeniem: "w tej operze nawet ja nie mam
pojęcia o co chodzi!" Koniec. Kropka. I to mówi śpiewak,
który setki razy wcielał się w postać tytułowego bohate-
ra...
A przecież wystarczy uważnie wsłuchać się w treść
dwóch arii: jednej basowej na początku I aktu i drugiej,
altowej, rozbrzmiewającej w akcie drugim, by stwierdzić,
że wszystkiemu winne jest oczywiście niewieście roz-
trzepanie. Dowiadujemy się bowiem z obu arii (utrzyma-
nych notabene w pogodnym, walczykowym rytmie), jak
to pewna zamyślona mamusia w roztargnieniu rzuciła
na płonący stos nie to niemowlę, które należało, jeno
swojego własnego potomka. Wszystko, co następuje po-
tem, jest jednym kosmicznym galimatiasem, ozdobionym
pięknymi melodiami, wywodzącymi się prościutko z ne-
apolitańskiego bel canto przełomu XVII i XVIII wieku.
Czy tytułowy Trubadur był trubadurem prawdziwym,
czyli prowansalskim muzykującym arystokratą, rozpło-
mienionym miłością i o miłości bez przerwy śpiewają-
cym? Nie ma w tym względzie jednomyślności ani wśród
panów muzykologów, ani wśród językoznawców. Istnie-
je bowiem teoria, że Il trovatore może równie dobrze
oznaczać "trubadura" jak i "znajdę", co zresztą miałoby
swoje uzasadnienie w libretcie. Osobliwym zbiegiem oko-
liczności już następna opera maestra Verdiego stała się
również przedmiotem nieporozumień, zwłaszcza wśród
polskich operofanów, trwających w przekonaniu, że Tra-
viata jest nazwiskiem uroczej Violetki, panienki zawodo-
wo lekkomyślnej, kategorii "S". Dewizowej. Tymczasem
zaś włoska nazwa la traviata oznacza istotę zagubioną,
zbłąkaną, wykolejoną, rodzaju żeńskiego. W żadnym zaś
wypadku nie należy dopatrywać się w Traviacie sielskiej
opery z życia krówek, konsumujących świeżą trawkę.
Trawa nie ma z Traviatą nic wspólnego! Ani Traviata
z trawą...


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
muzyka i miłość BRUCK
muzyka i miłość CODA
muzyka i miłość 5PALESTR
muzyka i miłość 1GRECJA
muzyka i miłość POLACY
muzyka i miłość 4VENOZA
muzyka i miłość 9ROMANTY
muzyka i miłość PUCINI
muzyka i miłość 6KLASYCY
wymiary miłości
O Shea Muzyka i medycyna SCHUBERT
MUZYKA POP NA TLE ZJAWISKA KULTURY MASOWEJ
Sentymentalno romantyczny charakter miłości Wertera i Lotty
Śnieżny Dzień Powieść o wierze, nadziei i miłości Billy Coffey ebook
MIŁOŚĆ

więcej podobnych podstron