muzyka i miłość 4VENOZA



IV
ł Okrutny romans ł Rozkoszne figlarki ł Lukrecja
Borgia i Beatrice Cenci ł Smętny finał muzykuso-
wych amorów ł XVI-wieczny Horror ł
Ha! To będzie straszne!! Opowieści, w, które się za chwilę
wgłębimy, będą nam jeżyć włosy na głowach, zasię jeśli
któryś z czytelników pozbawion jest tej ozdoby, może
wedle upodobania szczękać zębami, względnie kłapać
ich namiastką.
Osobliwe to były czasy. Niby taka ładna jest ich nazwa:
renesans, czyli odrodzenie, odwrót od średniowieczne-
go obskurantyzmu, rozkwit sztuki, we Florencji zabrzmią
dźwięki pierwszej w historii muzyki opery, mówiącej
o dziejach Dafne, boginki, która, uciekając przed miłością
Apollina, została zamieniona w drzewo laurowe. Twór-
cami tego scenicznego dzieła są kompozytor Jacopo Peri
i poeta Ottavio Rinuccini. Włoskie miasta: Florencja, Pad-
wa, Mediolan czy Mantua szczycą się tym, że to właśnie
w ich murach najbujniej rozkwitły idee umiłowania ziem-
skiego piękna i zmysłowych uciech. Jednym słowem sam
mniód, jak mawiają lwowiacy, nie umiejący oprzeć się
pokusie by pomiędzy spółgłoską "m" a następującą po
niej samogłoską nie wepchać wdzięcznodźwięcznego "n".
Ładny mi miód, do którego urocza Lukrecja z rodu Bor-
giów skrycie dosypywała, względnie dolewała truciznę!
A może lepsza od Lukrecji była pełnobiodra Beatrice,
z rzymskiego rodu Cencich, która tatula swego w pa-
skudny sposób na drugi świat wyprawiła? I to w asyście
własnej mamusi i braciszka własnego! Prawda, że uczy-
niła to w obronie swej czci dziewiczej, na którą w sposób
nikczemny wyżej wymieniony nastawał ojczulek, ale tak
czy siak, sprawę można było załatwić jakoś inaczej. ład-
niej. Bardziej elegancko.
Zupełnie zgadzam się z Wami - drodzy Panowie, panie
chwilowo przepraszam - że nie ma czego żałować, iż
nasze życiowe drogi nie skrzyżowały się z losami obu
uroczych figlarek, Lukrecji ani Beatrice, i choć nie wypa-
da liczyć damom wieku, możemy być zadowoleni, że są
one, a raczej były, starsze od nas o jakieś pięćset czy
sześćset latek. Atoli naukowe podejście do tematu zobo-
wiązuje mnie do najdalej posuniętego obiektywizmu. Otóż
obu reprezentantkom epoki renesansu, niezwykle wiele
ma do zawdzięczenia sztuka. Tak więc Lukrecja Borgia,
księżna Ferrary, której dane było trzykrotnie wstępować
w związki małżeńskie (jako że jej pierwsze małżeństwo
zostało unieważnione, drugiego małżonka zamordowa-
no, ostał się dopiero mariaż trzeci), w przerwach między
kolejnymi seansami trucicielskimi pasjonowała się me-
cenasowaniem artystom i naukowcom. Na jej dworze
rezydowali mistrzowie tej miary co Lodovico Ariosto,
największy bodaj poeta swej epoki, czy Vecelli Tiziano,
słynny portrecista, od którego nazwiska wywodzi się okre-
ślenie "tycjanowskiej piękności". Chodzi o to, że malując
rude damy - przeważnie wenecjanki - mistrz nadawał
ich włosom odcień świetlisto rdzawy, o barwie szlachet-
nej miedzi.
Tak jest - wielką miłośniczką sztuki była Lukrecja, co
zostało stwierdzone ponad wszelką wątpliwość. Nato-
miast oskarżenie o hobbistyczne mordowanie bliźnich
oparte jest wyłącznie na poszlakach, na dodatek nader
wątpliwych i nie pochodzących z wiarygodnego źródła,
bardziej uzasadniona wydaje się natomiast hipoteza, we-
dług której późniejsza księżna Ferrary miała być narzę-
dziem w rękach ojca i brata. W każdym razie pewne jest,
że legenda czyni krzywdę Lukrecji, podobnie jak niespra-
wiedliwy okazał się Victor Hugo, malujący w swej tra-
gedii jej sylwetkę najczarniejszymi barwami. Błąd ten
usiłuje naprawić włoski librecista, Felice Romani, kiedy
pisze tekst do dzieła oprawionego muzyką maestra Ga-
etana Donizettiego, czołowego kompozytora włoskiego ro-
mantyzmu operowego pierwszej połowy XIX stulecia.
Premiera opery Lucrezia Borgia Donizettiego i Romanie-
go odbywa się w mediolańskiej La Scali w grudniu 1833
roku, a jej treść - choć znacznie złagodzona w porów-
naniu z oryginałem Victora Hugo, może usatysfakcjono-
wać najwybredniejszego entuzjastę makabry. Miłość, za-
zdrość, nienawiść, zemsta - oto podstawowe elementy
operowego libretta. Wszystkie one determinują akcję
Lukrecji. Alfons, książę Ferrary jest czwartym z kolei mę-
żem Lukrecji, mimo iż historia poucza, że miała ich trzech.
Ale niech tam... Alfons podejrzewa żonę o flirt z przy-
stojnym oficerem o imieniu Gennaro. Lukrecja istotnie
darzy młodego wojskowego szczególnym afektem, jest to
atoli uczucie specyficznego rodzaju. Gennaro również
płonie ku księżnej uczuciem, tyle tylko, że wręcz odwrot-
nym. On jej nienawidzi i co gorsza, pogardza nią za
występny tryb żywota. Reszta sprowadza się do tego, że
Lukrecja z poduszczenia Alfonsa truje Gennara, apli-
kując mu zarazem odtrutkę, kiedy jednak powtórnie
serwuje kochasiowi zaprawione jadem wino, Gennaro
z wyniosłą miną odtrąca puchar z bulgoczącym nekta-
rem, mogącym uratować mu życie. I teraz następuje
zabawna pointa - tuż przed przeprowadzką na łono
Abrahama, Gennaro - a my razem z nim - dowiadu-
jemy się, że jest on nieślubnym synem Lukrecji, darzącej
go wyłącznie macierzyńską miłością.
Czyż to nie śliczne? A że niezgodne z prawdą histo-
ryczną? No to co? Tym gorzej dla prawdy! Grunt, że wi-
dzowie się wzruszają i wychodząc z teatru podśpiewu-
ją piękne, tak łatwo wpadające w ucho melodie. Jedna
z nich, pojawiająca się na początku opery, doczekała się
szczególnej nobilitacji. W okresie walk o niepodległość
śpiewano ją w Polsce, z tekstem "zgasły dla nas nadziei
promienie".
A jak rzecz się miała z drugą panienką? Z Beatrice
Cenci? Różnie się o niej mówi. Jedno jest pewne - zabiła
swojego ojca, a raczej współuczestniczyła w jego zgła-
dzeniu, czyniąc to w porozumieniu z matką, noszącą to
samo imię co Lukrecja Borgia (według innych źródeł
Lukrecja Petroni nie była rodzoną matką Beatrice, tylko
jej macochą), oraz wespół z bratem. Jest też wysoce praw-
dopodobne, że denat był tyranem maltretującym własną
rodzinę, co spowodowało w efekcie ponurą tragedię. Skąd
więc wzięła się owa wersja o opętańczej, kazirodczej na-
miętności Francesca Cenci skierowanej w stronę własnej
córki? Musielibyśmy zapytać o to adwokata broniącego
nieszczęsną Beatrice przed srogim rzymskim trybunałem.
Widocznie jednak argumenty, którymi operował kauzy-
perda, były niewystarczające, skoro dziewczyna została
skazana na śmierć, a ten sam los spotkał również dwójkę
jej wspólników. Wyrok został wykonany przy całkowitej
aprobacie ówczesnego papieża, którym był Klemens VII.
Wersja tragicznego wydarzenia, lansowana w sądzie przez
obrońcę, niezwykle przypadła do gustu wielu artystom
spod znaku pędzla, dłuta, gęsiego pióra i wiolinowego
klucza. Jeśli o literaturę chodzi, bezapelacyjny prym wie-
dzie trójka panów "S" - Shelley, Stendhal i Słowacki.
I właśnie dzieło Juliusza Słowackiego zainspirowało Lu-
domira Różyckiego do skomponowania opery zatytuło-
wanej oczywiście Beatrix Cenci (premiera w styczniu 1927
roku w Warszawie), odznaczającej się dużymi walorami
artystycznymi. Taka jest opinia profesora Józefa Reissa,
co nie przeszkadza, że partytura Beatrix spoczęła gdzieś
na samym dnie teatralnego archiwum i dziś mało już kto
pamięta, że Różycki ma w swym dorobku jeszcze inne-
oprócz Casanovy i baletu Pan TwardoWski - pozycje sce-
niczne.
Zresztą nasz kompozytor nie jest w tej mierze wyjąt-
kiem. Oto inny przykład: gdyby tak zapytać, co skompo-
nował XIX-wieczny twórca niemiecki Friedrich Flotow,
odpowiedź padłaby natychmiast - Martę! A co jeszcze?
Cisza. A szkoda... Bo przecież skomponowana przez Flo-
towa w roku 1844 opera Alessandro Stradella, z pewnością
przyciągałaby do teatralnych kas rzesze widzosłuchaczy.
Zwłaszcza tych, którzy lubią się bać. Bo choć Flotow
nadał swemu dziełu kształt opery komicznej, takiej ze
szczęśliwym. zakończeniem, to jednak trafiają się tutaj
momenty, w których publiczności chodzą dreszcze po
plecach. A cóż dopiero, kiedy zna się dzieje autentyczne-
go pierwowzoru tytułowego bohatera!
Alessandro Stradella jest postacią historyczną, chlub-
nie zapisaną w dziejach muzyki, artystą wysokiego lotu,
autorem kantat, oper, muzyki kameralnej i pięknych pie-
śni. Prócz tego ten wszechstronnie uzdolniony neapoli-
tańczyk działał jako dyrygent, skrzypek, śpiewak, orga-
nista, wirtuoz gry na gitarze, harfie i klawesynie, a także
i poeta. Iście renesansowa postać, mimo że jako żyjący
w XVII wieku, Stradella nie może być zaliczany do mis-
trzów renesansu. Cóż z tego? Przecież jego życiorys, dzieje
tragicznej miłości i krwawego finału mają w sobie coś
z atmosfery renesansowych opowieści. Otóż w parze
z wielorakimi talentami Alessandra, szły jego nieskazi-
telne maniery, tak wytworne i z takim manifestowane
wdziękiem, że otwierały mu podwoje najbardziej arysto-
kratycznych pałaców. I stało się - a rzecz działa się
w Wenecji, słusznie zwanej "miastem miłości" - że pe-
wien wysoko urodzony szlachcic, przekonany o krasie
głosu swej narzeczonej, doszedł do wniosku, iż należało-
by ją oszlifować. Oczywiście krasę głosu, a nie narzeczo-
ną. Dziewczątko nosiło imię z gatunku botanicznego: Hor-
tensja, a piękno jego brzmienia dorównywało urodzie
obdarzonej nim białogłowy. Z dużą przyjemnością za-
aprobowała donna Hortensja przystojnego Alessandra jako
swojego mentora, a że Stradella należał do mężczyzn
z gatunku łatwo zapalnych i na niewieście wdzięki czu-
łych, nic przeto dziwnego, że prowadzone przezeń lekcje
rychło zaczęły przypominać nauki, jakich na przełomie
XI i XII wieku mądry Abelard udzielał nieletniej Helo-
izie. Zakres owych egzercycji obejmował materiał, który
osiem wieków później stał się tematem dzieła zatytuło-
wanego Pasjans erotyczny pióra mistrza Szymona Koby-
lińskiego. Konsekwencją tychże studiów stała się prze-
sadnie chyba okrutna kara, wymierzona przez wuja
Heloizy, kanonika Fulberta. W jej wyniku nieszczęsny
Abelard już do końca dni swoich mówił i śpiewał cie-
niutko, cieniusieńko, co wprawdzie stwarzało mu szansę
dożywotniego uczestnictwa w grupie sopranów każdego
chóru chłopięcego (nieszczęśnik nigdy owej możliwości
nie wykorzystał), ale jednocześnie pozbawiało wielu uro-
ków życia.
Stradellę ominął los Abelarda. Uprowadziwszy Hor-
tensję, przezornie uciekł z nią do Rzymu. I cóż teraz
czyni ten, który angażując Stradellę, sam wprowadził go
pod dach ubóstwianej? Jak reaguje zdradzony narzeczo-
ny? Zamiast machnąć ręką i z ulgą westchnąć na temat
"baba z wozu, koniom lżej", postanawia, zgodnie z ów-
czesnym obyczajem, pomścić doznaną zniewagę. I to
krwawo! Na własny koszt wynajmuje dwóch płatnych
zbirów, którzy w ramach usług świadczonych ludności
podejmują się wyśledzić zakochaną parkę i sprawić jej
zabawną niespodziankę.
Przenieśmy się teraz do Rzymu. Jest piękna niedziela,
roku 1675. Przed wspaniałą bazyliką San Giovanni kłębi
się tłum. To wielbiciele Alessandra Stradelli otaczają mi-
strza, pragnąc mu wyrazić zachwyt i wdzięczność za to,
że dane im było wysłuchać przepiękne oratorium, opie-
wające dzieje świętego Jana Chrzciciela. Co więcej, wy-
konanie dzieła odbyło się pod batutą - przepraszam,
przecież w tamtych czasach jeszcze batut nie używano
- a więc pod kierownictwem samego kompozytora. Co-
raz ciaśniej napiera ciżba, coraz więcej ludzi tłoczy się
wokół Alessandra i Hortensji i oto w pewnej chwili pod-
kradają się dwie zakapturzone postacie, podnoszą ręce
i - zaraz... chwileczkę... muszę uspokoić rozdygotane
z wrażenia serce, zażyć dziesięć kropelek Milocardinu...
już - możemy jechać dalej. Na czym to stanęliśmy? Aha
- do Alessandra i Hortensji przedziera się dwóch męż-
czyzn w kapturach, skradają się, podnoszą ręce i - kor-
nie przypadają do stóp kompozytora. To nasłani morder-
cy, wstrząśnięci pięknem muzyki, z płaczem wyznają swą
winę, błagając o przebaczenie. Cóż to jednak znaczy wło-
ska muzykalność!
Wzruszony Stradella darowuje oczywiście wielkodusz-
nie wrażliwym na sztukę bandziorom ich niecne zamia-
ry, co więcej, wynagradza ich sowicie, i tu kurtyna mo-
głaby opaść. Ale czujny diabeł nie śpi. Nie śpi także
dyszący żądzą zemsty odtrącony amant, wynajmuje ko-
lejnych dwóch ponurych dżentelmenów - takich z pierw-
szorzędnymi referencjami - pilnie bacząc, by tym razem
były to indywidua nieczułe na urok muzyki. Sądzić
wypada, że mściwy wenecjanin dobrał ich sobie ze śro-
dowiska krytyków i recenzentów muzycznych.
Dopełnia się przeznaczenie. Stradella wraz z Hortensją
przebywają w Turynie czy Genui (co do tego historycy
nie są jednomyślni), gdzie odbywa się prawykonanie no-
wej opery mistrza Aleksandra. Następnego dnia o świcie
, służba znajduje w sypialni dwa potwornie zmasakrowa-
ne ciała. Hortensji i trzydziestokilkuletniego Alessandra.
Szkoda, że dorobek tego kompozytora odchodzi w za-
pomnienie. Na dobrą sprawę, szerokiemu ogółowi znana
jest tylko pieśń Pieta Signore (Litości, Panie), a i to niektó-
rzy badacze kwestionują autorstwo Stradelli, przypisując
je młodszemu o dwa wieki szwajcarskiemu twórcy, zało-
życielowi znanej szkoły muzycznej w Paryżu, Louisowi
Niedermeyerowi. Melodyjna i przesycona szlachetnym
' liryzmem jest ta pieśń błagalna, podobnie jak Hymn do
Matki Bożej (tutaj pewne jest, że muzyka ta wyszła spod
' ręki Stradelli), pieśń tak piękna, że umierający Fryderyk
Chopin prosił Delfinę Potocką - z którą łączyły go na-
' der bliskie stosunki - by mu ją ciągle śpiewała...
Straszliwą i mroczną potęgą jest zazdrość! Mroczna
i straszliwa jest opowieść, którą teraz zaczniemy snuć,
a jej dramatyzm pogłębia jeszcze fakt, iż jest ona - po-
dobnie jak historia Alessandra Stradelli - absolutnie
prawdziwa i udokumentowana.
Na południu Włoch, mniej więcej na wysokości Bari,
znajdują się dwa miasta - Venosa i Andria. Nie wyróż-
niają się niczym szczególnym, nie mogą imponować ani
wielkością, ani wspaniałością zabytków, no może jedynie
w 80-tysięcznej Andrii warto wstąpić do katedry, by przyj-
rzeć się XI-wiecznej ambonie i biskupiemu tronowi wspar-
temu na parze marmurowych słoni, a pochodzącemu
z czasów pierwszej krucjaty. Wspomnieniem o krucjacie
jest również grobowiec wodza Boemunda, ozdobę tej bu-
dowli stanowią zaś na arabską modłę formowane orna-
menty i imponujące, rzeźbione w brązie drzwi. Ale to
i wszystko. Gdzie tam Andrii równać się z innymi ital-
skimi wspaniałościami, nawet tymi mniej może znanymi,
a przecież zapierającymi dech swym pięknem, jak choć-
by złociście na tle ciemnego nieba jaśniejąca fasada kate-
dry w niewielkim, etruskie czasy pamiętającym, Orvieto.
A jednak Andria przeszła do historii i legendy, choć
z innego niż uroki architektury powodu, podobnie zresz-
tą jak niepozorna Venosa. Otóż w Venosie rezydował na
przełomie XVI i XVII wieku możny książę Gesualdo Carlo,
syn wytrawnego konesera sztuki i wielkiego jej mecena-
sa, Fabrizia. Principe Fabrizio, człowiek o szerokich, iście
renesansowych zainteresowaniach, szczególnie umiłował
sobie muzykę. Tę miłość odziedziczył po nim jego poto-
mek, który choć zapewne nie studiował systematycznie
tajników świata dźwięków, jednak obcując na co dzień
z przebywającymi na ojcowskim dworze mistrzami, miał
okazję do podpatrywania ich twórczego warsztatu, za-
głębiania się w muzyczną atmosferę, oddychania nią.
W dziejach muzyki zapisał się Gesualdo da Venosa jako
znamienity lutnista, a przede wszystkim jako wysokiej
rangi kompozytor, szczególnie preferujący formę ulubio-
nego w owych czasach madrygału, utworu wokalnego,
z reguły pięciogłosowego, bez orkiestrowego akompania-
mentu. Treść literacka madrygału była zazwyczaj oparta
na tematyce miłosnej, o charakterze żartobliwie frywol-
nym, ewokującej klimat sielankowo pasterski, nierzadko
mitologiczny. Chcąc zabłysnąć w salonowej rozmowie,
możemy dodać, że mamy na myśli madrygał z tzw. "trze-
ciego okresu", kiedy to owa forma osiąga szczyt dzięki
kompozytorom "szkoły weneckiej", której jednym z czo-
łowych reprezentantów był Gesualdo.
Komponowanie ślicznych madrygałów było pasją księ-
cia, co oczywiście nie oznacza, jakoby nie hołdował także
innym namiętnościom. W roku 1586, jako mniej więcej
dwudziestosześciolatek (dokładna data urodzin don Ge-
sualda nie jest ustalona), poślubia swą kuzyneczkę, Ma-
rię d'Avalos, okrzykniętą najpiękniejszą dziewoją Króle-
stwa Obojga Sycylii. Według innych źródeł oblubienicę
zwano Anną, ale w tym wypadku imię damy nie ma
znaczenia. Znaczenie może natomiast mieć fakt, że mimo
młodego wieku ma ona już sporą praktykę w delektowa-
niu się słodyczami małżeńskiego pożycia, jako że nim
stanęła przed ołtarzem u boku Gesualda, dwukrotnie
zdążyła przedtem innym panom złożyć śluby małżeń-
skiej wierności i posłuszeństwa. Tak jest - właśnie po-
słuszeństwa! A więc książę Venosy staje się trzecim
z kolei dyspozytorem wdzięków donny Marii. Jak tam
sprawy się miały z posłuszeństwem - trudno dziś do-
ciec, jeśli natomiast o wierność chodzi, to stwierdzić
wypada, że Maria dość osobliwe miała do niej podejście.
Traktowała jej zasady, mówiąc językiem współczesnym,
wybiórczo. Kiedy startował do niej w koperczaki rodzo-
ny stryjaszek trzeciego męża, nieco już zniedołężniały
i zębem czasu naznaczony don Giulio, księżna traktowa-
ła jego zapędy z lodowatą wyniosłością. Co innego atoli,
gdy na jednym z wystawnych balów poznała Fabrizia-
imię to bardzo było modne w owych latach - księcia
Andrii, młodziana o aparycji Adonisa i ogromnym uroku
osobistym. Pofrunęły w kąt ślubne przysięgi wierności
i - no właśnie... stało się!
Nie może ścierpieć takiej zniewagi Gesualdo da Veno-
sa. Szykuje pułapkę. Niezbyt wprawdzie wymyślną, ale
skuteczną. Chwileczkę... skąd u licha zdradzony małżo-
nek dowiedział się o istnieniu niepożądanego pomocnika
w zakresie spełniania małżeńskich funkcji? Jest to pyta-
nie z gatunku śmiesznych. Wiadomo przecie, że jak świat
światem, zawsze znajdzie się ktoś usłużny, kto w imię
prawdziwej przyjaźni pośpieszy zawiadomić nieświado-
mego męża o niezaakceptowanych przezeń rozrywkach
żony. Tym kimś okazał się don Giulio, Gesualdowy stryj-
cio, odrzucony wielbiciel Marii. Przypuszczać należy, że
onże mąż dojrzały, a może już i nieco przejrzały, dopo-
mógł bratankowi w zastawieniu sideł na parę kochan-
ków.
Gesualdo gromkim głosem obwieszcza wszem i wobec
zamiar wyruszenia na łowy, zbiera świtę i przy wtórze
granych na rogach sygnałów myśliwskich, wśród wrza-
wy i jazgotu psiej sfory, czule żegnany przez panią swe-
go serca, w leśne rusza ostępy.
Ledwo zatrzasnęły się wierzeje zamczyska, ledwie
umilkł zgrzyt łańcuchów unoszących zwodzony most,
a już Maria bieży do swej komnaty, zzuwa pantofelki,
zrzuca szatki i wślizguje się w woniejącą nardem i la-
wendą pościel, rozścieloną na szerokim małżeńskim łożu,
nad którym rozpościera się imponujący, suto zdobiony
baldachim. Księżna oczekuje kochanka...
Pozwólmy sobie teraz na luksus małego psychicznego
relaksu i rozwiążmy maleńką zagadkę. Oto ona: do cze-
go służyły baldachimy umieszczane nad łóżkami w okre-
sie od XII do XIX stulecia? Do ozdoby? Być może. Miały
świadczyć o społecznej i finansowej pozycji pana domu?
Zapewne. A może celem ich było przydawanie intymnej
przytulności miejscu przeznaczonemu na wypoczynek
i rozrywkę? Niewykluczone. Ale tak naprawdę to speł-
niały one rolę znacznie bardziej praktyczną i prozaiczną.
Otóż owe rozciągnięte nad łożami, wymyślnie udrapo-
wane materie stanowiły lotnisko dla pluskiew, pająków,
stonóg, karaluchów, tudzież wszelakiego innego paskudz-
twa, tak obficie kapiącego z sufitów i ścian ówczesnych
pałaców, domów i chałupek. Dzięki zaś baldachimom,
dzięki tej prostej w pomyśle, a estetycznej w wykonaniu
osłonie, piękne łączyło się z pożytecznym. Ale to tak na
marginesie.
Powróćmy teraz do przerwanej opowieści, bo zaraz
dopełnią się losy niewiernej pani i. równego jej urodą
oraz stanem kochanka. Skoro tylko zapadła ponura paź-
dziernikowa noc roku 1590, a puszczyki z mrocznych
wyleciały zakamarków, by posępnym pohukiwaniem ob-
wieścić gotowość do bandyckich wypraw, nietoperze zaś
powikłanym ściegiem lotu jęły haftować tło ciężko na-
wisłych jesiennych chmur (ależ nastrojowy wyszedł mi
obrazek - no... no...), w zamkowych krużgankach,
w oplątanych korytarzach i przejściach tajemnych poja-
wia się cień mężczyzny, skradającego się bezszelestnie
w stronę książęcej sypialni. Nie będę oczywiście obrażał
czytelnika podejrzeniem o brak wyobraźni, więc też nie
powiem, że cień ów należał do Gesualda, nie mogąc zaś
wykluczyć możliwości zawędrowania mojej książeczki.
do rąk męskich, więc też - mając na względzie przyro-
dzoną mężczyznom delikatność uczuć i psychiczną nad-
wrażliwość - oszczędzę im i sobie dokładnego opisu
wydarzeń, które nastąpiły. Zatem w skrócie: gwałtowne
szarpnięcie klamki - trzask brutalnie otwieranych drzwi
- okrzyki przerażenia wyrywające się z dwóch krtani-
zduszony syk z zaciśniętego wściekłością gardła: o tu,
puttana procace!!!, co się jako "o, żeś ty...!" wykłada-
seria błysków sztyletu - głucha cisza - i to byłoby
właściwie już wszystko. Słowem, klasyczny schemat za-
bójstwa w afekcie, przyprawionego szczyptą premedyta-
cji, zgodnie z zasadami dobrego, XVI-wiecznego obycza-
ju. Jak dotąd. Bo to co nastąpi teraz, musi wzbudzić
niejaką dezaprobatę, a nawet lekki niesmak. Otóż dopeł-
niwszy zemsty, il principe da Venosa miast wydać nakaz
chrześcijańskiego pogrzebania dwojga denatów, poleca
wystawić ich ciała na widok publiczny! Coś takiego...
Książę tłumaczył się później, iż zorganizował ten ma-
kabryczny happening ku przestrodze przyszłych poko-
leń, że to niby odwiedzie następne generacje płochych
mężatek od zdrożnych poczynań, a fircykowatych kawa-
lerów zniechęci do prób wspomagania szacunku god-
nych mężów w ich małżeńskim trudzie i znoju. I co?
Pomogło? Bogać tam! Akurat! Wszak wiemy dobrze, jak
się sprawy mają, a przykładów na nieskuteczność takiej
wstrząsowej terapii dostarcza nam obserwacja dnia co-
dziennego. No i własne doświadczenie.
Można by już zakończyć opowieść o krwawej zemście
znakomitego kompozytora, nadmieniając jeszcze, że prze-
jęty nią wielki poeta, serdeczny przyjaciel Gesualda, Tor-
quato Tasso, napisał kilka sonetów osnutych na tle tra-
gicznego wydarzenia, następnie wypadałoby postawić
zgrabną kropeczkę, i rozdział zakończyć. Ale...
Ale dzieje życia zdradzonego małżonka toczą się dalej.
Był Gesualdo człowiekiem porywczym i zapalczywym,
co mu jednak nie przeszkadzało w umiejętności trzeźwe-
go rozumienia i zimnego kalkulowania. Pamiętając, że
przetransportowani przezeń w otchłanie niebytu kochan-
kowie wywodzą się ze znakomitych rodów Avalos z Pes-
cary oraz Andria, wiedząc, że ich krewniacy zechcą teraz
odpłacić za uczyniony despekt (takich przemiennych ja-
tek wymagał ówczesny kodeks honorowy wzmocniony
tradycją), książę zamyka się w swej położonej w okoli-
cach Neapolu posiadłości i zagłębia się w medytacjach.
Prowadzi też dysputy na odwieczne tematy ze swym
przyjacielem, wspomnianym wyżej autorem Jerozolimy
wyzwolonej, Torquatem Tassem, i komponuje. Tworzy
wiele, preferując w dalszym ciągu swą ulubioną formę
- madrygał, nadając jej kształt coraz to doskonalszy.
Upływają lata. Nie było ich wiele - zaledwie cztery.
Gesualdo opuszcza swą samotnię, wychodzi na szeroki
świat, by szybko znaleźć "kobietę swojego życia", nader
ponętną Eleonorę - niektóre źródła mówią o Eleanorze
- księżniczkę d'Este, która bardzo prędko stanie się księż-
ną da Venosa. Jak to zwykle bywa, trwający lat dwadzie-
ścia drugi mariaż jest ze wszech miar udany i można by
stwierdzeniem o dozgonnym szczęściu arystokratyczne-
go kompozytora zakończyć naszą opowieść, gdyby nie
kronikarska uczciwość, nakazująca podzielenie się wie-
ścią o chorobie głównego bohatera. Otóż w ostatnim
okresie swojego bujnego żywota Gesualdo popada w o-
błąkanie i w jego mrokach umiera.
Jak na renesansowy dreszczowiec przystało, epilog całej
historii winien być utrzymany w grozę budzącej kon-
wencji. I tak się też stało. Siedemdziesiąt lat po śmierci
Gesualda, straszliwe terremoto, czyli trzęsienie ziemi znisz-
czy Neapol. W gruzy rozpadnie się pyszny pałac Sanse-
vero, siedziba rodu da Venosa, w pył przemieni się ma-
jestatyczny rodowy grobowiec, wydaje się, że nie ostanie
się nic ze sławy tak ongiś wspaniałego nazwiska. A jed-
nak... Tytułem do jego chwały jest zbiór dwustu prawie
dzieł, wśród których znajduje się sześć wielkich ksiąg,
w nich zaś około sto pięćdziesiąt najwyższej wartości ma-
drygałów. Sygnowanych imieniem Gesualda da Venosy.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
muzyka i miłość BRUCK
muzyka i miłość 3TRUBADU
muzyka i miłość CODA
muzyka i miłość 5PALESTR
muzyka i miłość 1GRECJA
muzyka i miłość POLACY
muzyka i miłość 9ROMANTY
muzyka i miłość PUCINI
muzyka i miłość 6KLASYCY
wymiary miłości
O Shea Muzyka i medycyna SCHUBERT
MUZYKA POP NA TLE ZJAWISKA KULTURY MASOWEJ
Sentymentalno romantyczny charakter miłości Wertera i Lotty
Śnieżny Dzień Powieść o wierze, nadziei i miłości Billy Coffey ebook
MIŁOŚĆ

więcej podobnych podstron