XIII
ł Osobliwa opowieść ł Narodziny nowego gatun-
ku ł Damy w tytułach - rewia pań na scenie ł
Tragedia zaszczutej dziewczyny W hołdzie nieko-
chanej Okrutna cesarzowa z Krainy Środka Przegrany wyścig ze śmiercią Hotelowy strip-
tease
Co mistrz kochał, a czego znosić nie mógł
Osobliwa to będzie opowieść. Historia, w której rzeczy-
wistość przeplata się z fantazją poetów i z muzyką,
a radość życia z osobistą tragedią. A raczej z osobistymi
tragediami. Opowiadanie nie o jednej miłości, lecz o splo-
cie kilku miłosnych wątków, a także o najpiękniejszym
hołdzie złożonym dziewczynie. Niekochanej. I o wyścigu
ze śmiercią. A więc z góry przegranym, tak jak to bywa
w życiu. Nic dziwnego - przecież bohaterem opowieści
jest czołowy przedstawiciel weryzmu, kierunku panują-
cego w operze na przełomie XIX i XX wieku. Podstawo-
wym zaś założeniem weryzmu jest przedstawienie życia
w sposób realistyczny, a nawet naturalistyczny, tak jak to
w literaturze czynili Zola, Verga, Zapolska, Dygasiński
i cała plejada literatów owego okresu. W muzyce zaś ten
właśnie modus widzenia świata poprzez pryzmat sztuki
przyjęli Mascagni, Leoncavallo, Cilea, Giordano, Alfano
i najsłynniejszy z nich - Giacomo Puccini. Sami Włosi.
Owszem, Niemcy również mają swego przedstawiciela
w obozie werystów - jest nim d'Albert, twórca oper
Tiefland (Niziny) i Die toten Augen (Zamarłe oczy), Francu-
zi szczycą się Charpentierem, kompozytorem dzieła Lou-
ise, ale to i wszystko. Rasowymi werystami są Włosi
i tak już pozostanie. A na ich czele - Puccini! Kompo-
zytor zakochany w tworzonych przez siebie bohaterkach...
Nie wiem, czy ktoś zwrócił uwagę na fakt, że spośród
krągłego tuzina oper maestra Giacomo, osiem ma w ty-
tułach albo żeńskie imiona, albo symbole żeńskie. Już
pierwsze dzieło sceniczne 26-letniego Pucciniego nosi ty-
tuł Le Villi. A któż to taki te Willidy? Otóż są to leśne
boginki, które stoją na straży wierności, niekoniecznie
zresztą małżeńskiej, oraz karzą wiarołomnych kochan-
ków. Pedagogiczne zaś metody owych baśniowych pa-
nienek bywają okrutne! Doświadcza tego na sobie młody
Roberto, który zdradził cnotliwą Annę. Anulka nie ma
nic lepszego do roboty jak umrzeć z rozpaczy, zasię
Robertowi spóźniona skrucha już nie przyda się na nic.
Przeniesie się w zaświaty w najdziwniejszy ze wszyst-
kich możliwych sposobów. Skutkiem... zatańczenia! Tak
jest, dosłownie. Willidy porywają go w opętańczy tanu-
szek, trwający do kompletnego wyczerpania i wykończe-
nia dansera. Figlarki te Willidy, oj figlareczki...
Po Willidach pojawił się na scenie Edgar, a potem się
posypało. Więc najpierw Manon Lescaut, historia lekko-
myślnej wprawdzie, ale w gruncie rzeczy dobrej dziew-
czyny, ukaranej przez los niewspółmiernie okrutniej, niż
na to zasługiwała, dalej La Boheme (Cyganeria), z wyeks-
ponowaną postacią Mimi, bezlitośnie potraktowanej przez
przeznaczenie. Jestem najgłębiej przekonany, że Puccini
naprawdę kochał tę dziewczynę. Czy inaczej zdobyłby
się na następujące wyznanie: "...kiedy zabrałem się do
komponowania sceny śmierci Mimi i znalazłem te akor-
dy posępne i powolne, oraz zagrałem je na fortepianie,
ogarnęło mnie tak silne wzruszenie, że zerwałem się
i stanąwszy na środku pokoju, sam jeden wśród ciszy
nocnej, zacząłem płakać jak dziecko. Wydawało mi się,
że jestem świadkiem śmierci istoty, którą sam stworzy-
łem". Cóż tu jeszcze można dodać...
Upływają cztery lata i pojawia się nowa miłość Pucci-
niego. Jest impulsywna, namiętna, zazdrosna, spontanicz-
na w swych reakcjach, a jednocześnie czuła, zdolna do
największych ofiar i wrażliwa na ludzką niedolę - Flo-
ria Tosca. Postać powołana do życia przez francuskiego
dramatopisarza, a śpiewająca dopiero od 14 I 1900 roku,
kiedy to w Operze Rzymskiej odbyła się prapremiera
nowego dzieła Pucciniego, opartego na dramacie Victo-
riena Sardou.
I znowu mijają cztery lata, po których Puccini prezen-
tuje światu nowo wykreowaną przez siebie dziewczynę.
W przeciwieństwie do emanującej temperamentem i wi-
talnością Toski, jest to istota łagodna, cierpliwa, skazana
na mękę czekania, o wyglądzie kruchej, porcelanowej la-
leczki. Japońskiej. Bo też Madama Butterfly (Pani Motyl)
jest idealnym wcieleniem naszych wyobrażeń o delikat-
nej, potulnej Japoneczce, takiej sprzed lat, oczywiście nie
wyemancypowanej, lecz upatrującej swoje powołanie
i szczęście w absolutnym podporządkowaniu się woli
pana i władcy. Wszystko jedno czy swojej rasy, czy bia-
łego przybysza.
Pani Motyl została bezlitośnie zmiażdżona w czasie
mediolańskiej prapremiery w maju 1904 roku i dopiero
dokonane przez kompozytora przeróbki, przyniosły ma-
leńkiej Cho-cho-san sukces. Bezapelacyjny, przeradzający
się z upływem czasu w prawdziwy triumf.
No, a potem pojawią się nowe, wyczarowane przez
Pucciniego damy, do których będzie miał stosunek nie-
zmiennie najserdeczniejszy, ujawniający się w powierza-
niu im najpiękniejszych myśli muzycznych. Niby pło-
mień przeleci przez scenę zawadiacka Minnie, co to jako
"Dziewczę z Zachodu" będzie w westernowej operze jeź-
dziła konno, rżnęła w pokera, oszukując przy tym ruty-
nowanego karciarza, jakim jest sam szeryf, a prowadząc
na Alasce saloon, czyli knajpę, pozostanie przy tym pa-
nienką o nieposzlakowanej opinii i czyściusieńkim ser-
duszku. Przez wszystkie cztery akty.
Z początkiem wiosny roku 1917, na scenie opery w Mon-
te Carlo pojawi się piękna i lekkomyślna Magda, szybu-
jąca nad sprawami uczuć niby jaskółka. Stąd też i tytuł
operetki: La Rondine (Jaskółka). Nie opery, a właśnie ope-
retki, jako że Puccini nie oparł się pokusie spróbowania
sił i na tym polu. Nie można powiedzieć, by La Rondine
(uważana przez niektórych znawców za operę komicz-
ną) należała do szczytowych osiągnięć mistrza. Wysta-
wia się ją rzadko, a szkoda, bo może warto byłoby się
z nią zapoznać, już choćby dlatego, by sprawdzić, jak też
Puccini kroczy śladami dwóch Straussów - tego wie-
deńskiego, Johanna-juniora, wprowadzając rytm walca,
i tego z Monachium, kompozytora Kawalera Srebrnej Róży.
No cóż, jedna jaskółka wiosny nie czyni, to prawda, ale
prawdą też jest, że maestro Giacomo nie mógł pogodzić
się z tym, że jego maleństwo pozostaje w zapomnieniu.
Do końca życia uważał, że jego kolejnej miłości, Mag-
dzie, dzieje się krzywda. Nie zasłużona.
Po Jaskółce przychodzi kolej na Il Trittico (Tryptyk), zło-
żony z jednoaktówek, zatytułowanych: Il Tabarro (Płaszcz),
Suor Angelica (Siostra Angelica) i Gianni Schicchi. Ta ostat-
nia część tryptyku, którą librecista, Giovacchino Forzano,
oparł na fragmencie trzydziestej Pieśni Piekła Dantego,
jest cudownie łajdacką operą komiczną, muzycznym re-
laksem po dusznej, mrocznej atmosferze Płaszcza i trage-
dii Siostry Angelici, gdzie najszlachetniejszy liryzm osiąga
swoje szczyty. Nie ośmieliłbym się suponować, że afekt,
jakim kompozytor darzy tytułową bohaterkę opery, mógł-
by wykraczać poza ściśle duchowe rejony, lecz prawdą
jest, że jej właśnie przeznacza do śpiewania najpiękniej-
sze melodie.
Siostra Angelica satysfakcjonuje wszystkie śpiewaczki
reprezentujące najrozmaitsze odmiany, odcienie, gatunki
tudzież rodzaje damskich głosów, z wyjątkiem trelują-
cych i trylujących koloratur. A dzieje się tak dlatego, że
w operze tej nie występuje ani jeden przedstawiciel
męskiej wokalistyki. Za to pole do popisu znajduje aż
dziewięć solistek, od sopranów począwszy, na imponują-
cych przepastną głębią niskiego rejestru altach skończyw-
szy. Dodajmy do tego żeńskie chóry, a szczęścia naszego
nic już zaćmić nie będzie w stanie.
Dla dopełnienia obrazu godzi się podać do wiadomo-
ści, że Puccini do dwóch jedynie oper zaczerpnął tytuły
z "Kalendarza imion męskich". Pierwszą z nich jest Ed-
gar, drugą zaś "męską" operą to wspomniany przed chwi-
lą Gianni Schicchi, majstersztyk czarnego humoru. Zaś ła-
będzim śpiewem największego werysty, ukoronowaniem
jego twórczości, jest opera opatrzona znowu kobiecym
imieniem, lecz o niewerystycznej zgoła treści. Baśń.
Egzotyczna bajka, osnuta na komedii (?) weneckiego pi-
sarza z przełomu XVIII i XIX stulecia, Carla Gozziego,
osadzona w scenerii legendarnych Chin z czasów za-
mierzchłej, prawdę mówić nigdy nie istniejącej, przeszło-
ści.
Pamiętajmy, że Turandot jest niewiastą, o nie odmie-
niającym się imieniu! Najpierw porywa mnie śmiech
pusty, a potem litość i trwoga (to zapożyczenie od kolegi
Mickiewicza), ilekroć słyszę, jak pewien nader popularny
publicysta muzyczny chwali się, że właśnie był na Turan-
docie miast na Turandot, swe sukcesy zaś w Turandocie
opiewał przed laty na łamach "Przekroju" jeden z na-
szych tenorów.
Zbliżamy się do najistotniejszego punktu opowieści.
Ustalmy fakty. Puccini znajduje się u szczytu sławy. Jest
uwielbiany przez publiczność, hołubiony przez dyrekto-
rów oper i śpiewaków, adorowany przez kobiety, a że
sam również docenia uroki życia zaklęte w ponętnych
kształtach niewieścich, przeto cieszy się sławą uwodzi-
ciela. Jest to chyba opinia jak najbardziej zasłużona. Mówię
"chyba", jako że nie byłem nigdy naocznym świadkiem
erotycznych podbojów mistrza. Pewne jest w każdym ra-
zie, że ten wybitnie przystojny mężczyzna, spoglądający
na świat spod lekko przymrużonych powiek, z nieod-
łącznym papierosem ulokowanym w prawym kącie warg
ocienionych zabójczym wąsem, że więc ten dżentelmen
może podobać się paniom. I podoba się istotnie. One je-
mu też.
Puccini jest w najpełniejszym tego słowa znaczeniu
"człowiekiem sukcesu". Aż wierzyć się nie chce, jak bar-
dzo bywa w pewnych momentach nieśmiały, jak niepew-
nie czuje się w większym towarzystwie. Oto przykład:
po triumfie, jakim stała się prapremiera Manon Lescaut
w turyńskim Teatro Regio, szykował się wielki bankiet
z udziałem największych prominentów ze świata arty-
stycznego, politycznego, prasy, radia, telewizji - Co za
bzdury! Ale się rozpędziłem... Przecież w owym 1893
roku, wynalazca radia, Guglielmo Marconi, miał zaled-
wie 19 lat, więc też zgoła inne sprawy zaprzątały jego
uwagę, jeśli zaś o telewizję chodzi, to, można rzec, kieł-
kował jedynie jej prototyp, w postaci dziurki od klucza.
W każdym razie w reprezentacyjnej sali hotelu Europa
zanosiło się na duży jubel. Z obowiązkowym "zabie-
raniem głosu". Przemawiać mieli wszyscy, przyjaciele,
oficjele, reprezentanci, delegaci, no i oczywiście pro-
gramowo wzruszony kompozytor. Długo i starannie
przygotowywał się Puccini. Nauczył się kwiecistego po-
dziękowania na pamięć, a - tak na wszelki wypadek-
główne punkty wystąpienia zanotował na sztywnym
mankiecie frakowej koszuli. Kiedy nadszedł uroczysty
moment, gdy rozległy się skandowane okrzyki: "Puccini!
Niech przemówi maestro! Chcemy Giacomo!", do głębi
przejęty mistrz wstał, otarł jedwabną chusteczką pobla-
dłe lico, odchrząknął, wpił się wzrokiem w zbawczy
mankiet ze ściągawką i po długiej chwili wybąkał:
- Grazie... tante grazie a tutti... - Dziękuję... bardzo
wszystkim dziękuję...
I to było wszystko! Imponująca lakoniczność, godna
polecenia ględzącym oratorom swojskiego chowu.
Ale nie odbiegajmy od tematu. Był to bardzo smutny
rozdział w życiu Pucciniego, dotyczący jego spraw ro-
dzinnych. Żoną kompozytora była śliczna Elvira Gemi-
niani, która porzuciła dlań pierwszego męża, poważnego
kupca z Lukki, pozostawiając mu syna, a zabierając z so-
bą córeczkę. Ponieważ włoskie prawo cywilne nie znało,
a raczej nie uznawało, rozwodu, pozycja pani Elviry przez
dwadzieścia lat, czyli do śmierci jej legalnego małżonka,
była raczej dwuznaczna, co niewątpliwie musiało po-
wodować rozliczne przykrości, a tym samym i rozdraż-
nienie pięknej pani. Na dodatek Elvira była kobietą za-
zdrosną. Bardzo zazdrosną, czemu trudno się dziwić,
biorąc pod uwagę miłosne podboje jej życiowego partne-
ra, z drugiej wszakże strony wydaje się, że signora Elvira
była w pewnej mierze pozbawiona kobiecej intuicji. Jej
podejrzenia nie zawsze kierowały się pod właściwy ad-
res.
Rok 1908. Maestro ma lat pięćdziesiąt. Jest w świetnej
formie. Wrócił właśnie z wojażu do Egiptu, gdzie wraz
z żoną - od czterech już lat formalnie poślubioną-
spędzał letnie miesiące. Teraz znajduje się w swej posia-
dłości, prześlicznie położonym Torre del Lago, w pobliżu
Viareggio, u wybrzeży Morza Liguryjskiego. Prawdę
mówiąc, dziwię się trochę mistrzowi Giacomo, że miesz-
kając w tak idyllicznym ustroniu, ruszał się zeń dokąd-
kolwiek. Chociaż... Chociaż prawdę mówiąc, w owym
czasie pobyt w Torre del Lago wcale nie był dla Puccinie-
go idyllą. Wręcz przeciwnie. Było to piekło. Wystarczy
sięgnąć do znakomitej książki nieżyjącego już niestety
polskiego muzykologa, Wiarosława Sandalewskiego,
wydanej przez Polskie Wydawnictwo Muzyczne, by do-
wiedzieć się, ile kompozytor przecierpiał z racji zazdro-
ści żony. Zazdrości tym razem pozbawionej podstaw.
Od pięciu lat w domu państwa Puccinich pracowała
dziewczyna, Doria Manfredi. Kiedy obejmowała odpo-
wiedzialną funkcję służącej, miała lat 14; teraz, w roku
1908, liczy sobie lat 19, co u Włoszek oznacza pełnię ko-
biecego rozkwitu. Czy kocha swego sławnego na cały
świat chlebodawcę? Chyba tak. W każdym razie uwiel-
bia go bezgranicznie. A 50-letni Puccini - czy darzy
Dorię jakimś uczuciem? Chyba nie. To znaczy musi jako
koneser dostrzegać urodę dziewczyny, musi mu schle-
biać jej nie dająca się ukryć adoracja, jako że nie masz
próżniejszego nad mężczyznę stworzenia, zapewne też
lubi ją na swój sposób, wszakże - jak utrzymuje Wiaro-
sław Sandelewski - nie doszło między nimi do niczego
poważnego. Tu maleńka dygresja: nie pojmuję, dlaczego
pewne poczynania z zakresu spraw damsko-męskich
określa się mianem "poważnych". Wszak są to czynności
nad wyraz radosne i wesołe wielce. A i zabawne-
zwłaszcza dla kogoś patrzącego z boku.
Ale wróćmy do rzeczy. Otóż żona Pucciniego, widząc
jak Doria wodzi za Giacomem swymi czarnymi ślepiami,
nabrała przekonania, że łączy ich romans. Zaczęło się
piekło! Nie dość było pani Elvirze, że przepędziła Dorię
z domu, ale poczęła wszem i wobec rozgłaszać niestwo-
rzone historie o rzekomej zdradzie męża i godnym potę-
pienia prowadzeniu się dziewczyny. Wkrótce wszyscy
mieszkańcy Torre del Lago zaczęli wytykać nieszczęsną
palcami, obrzucać ją błotem pomówień, ale zacietrzewio-
nej żonie Pucciniego i tego było za mało. Za wszelką
cenę usiłowała przekonać miejscowego proboszcza, iż jego
najświętszym obowiązkiem jest potępienie Dorii publicz-
nie, z ambony i spowodowanie wygnania jej z rodzinnej
wsi. Na całe szczęście ksiądz był człowiekiem rozsąd-
nym, nie dającym się sprowokować opętanej zazdrością
kobiecie. Zresztą i tak było już za późno.
Zaszczuta Doria popełniła samobójstwo. Za pomocą tru-
cizny. Zgodnie z procedurą przeprowadzono sekcję i teraz
dopiero okazało się, jak bezpodstawne były podejrzenia
pani Elviry. Doria nie była kochanką ani jej męża, ani
w ogóle niczyją. No i rozpętała się burza! Rodzina Man-
fredi wytacza proces, przypisując, całkiem zresztą słusz-
nie, żonie Pucciniego winę za śmierć Dorii. Giacomo wy-
jeżdża - a raczej ucieka - do Rzymu, postanawiając
rozejść się z Elvirą, która tymczasem zostaje skazana na
kilkumiesięczne więzienie i wysoką grzywnę. Ponieważ
jednak od czasu jak Fenicjanie wynaleźli pieniądze, wszyst-
ko na tym świecie da się załatwić, przeto signora Elvira
nie będzie musiała oglądać świata zza więziennych kra-
tek, w zamian za co do skarbonki rodziny Manfredi wpad-
nie okrągła suma 12 000 lirów. A było to w owych cza-
sach bardzo dużo! Burza ucicha, okazywana zaś przez
Elvirę skrucha jest tak szczera, że Giacomo - choć nie
bez oporów - decyduje się pozostać przy żonie. Posta-
nawia też ze swej strony dać jakieś zadośćuczynie-
nie skrzywdzonej dziewczynie, choć przecież do życia
jej przywrócić nie zdoła. Ale może ją unieśmiertelnić
symbolicznie, składając zarazem najpiękniejszy hołd;
przecież lubił ją bardzo i wzruszało go jej wierne przy-
wiązanie. Wprowadzi ją więc do następnej opery, nie
przypuszczając, że będzie to jego ostatnie dzieło.
W oryginalnej wersji Gozziego nie ma postaci mogącej
stanowić odpowiednik Dorii. W Turandot Pucciniego li-
breciści - panowie Adami i Simoni - na wyraźne ży-
czenie kompozytora kreują sylwetkę małej, kruchej Liu,
zakochanej w swoim panu z tego jedynie powodu, że
kiedyś, dawno już, uśmiechnął się do niej, spotkawszy ją
w swym wspaniałym pałacu. Kim jest Liu? Nikim - tak
mówi sama o sobie. Może dla lepszego zrozumienia za-
poznamy się szkicowo z treścią baśni, której przekładu
na język niemiecki dokonał swojego czasu Friedrich Schil-
ler i która ongiś zainteresowała Carla Marię von Webera.
Przed wielu, wielu wiekami Chinami rządziła księż-
niczka, choć oficjalnym władcą był jej tatuś, dokument-
nie zapyziały mandaryn, nie pojmujący postępowania swej
córuchny. Ulubionym bowiem hobby tyle pięknej co
okrutnej dziewoi było zadawanie trzech zagadek tym
panom, którzy dla niej tracili głowę. W przenośni. Jeśli
choćby jedna zagadka pozostawała nie rozwiązana, kan-
dydat do ożenku tracił tym razem głowę już bez przeno-
śni. Dosłownie. Raduje się zabawą figlarna Turandot,
uciechy ma co niemiara, a wraz z nią cały Pekin, obser-
wując, jak obrasta ściętymi głowami palisada okalająca
cesarski pałac. Aż wreszcie trafia kosa na przysłowiowy
kamień, a Turandot na swojego pogromcę. Jest nim tatar-
ski książę, obdarzony takim sprytem, że udaje mu się
ominąć wszystkie trzy zagadki! I teraz panna w bek... za
nic nie chce wyjść za triumfatora, czemu ja się specjal-
nie nie dziwię, zważywszy, że ma on na imię Kalaf, co
w wypadku mariażu automatycznie spowodowałoby
przybranie przez Turandot nazwiska Kalafonia. Słuchać
hadko! (zapożyczenie od kolegi Sienkiewicza). Tylko że
księżniczka wcale nie wie, kim jest jej zwycięzca, ani jak
ma na imię. Nie wie tego zresztą nikt, z wyjątkiem trzech
osób: samego Kalafa, jego ociemniałego ojca Timura, ucie-
kającego przed najeźdźcami, którzy pozbawili go tronu,
oraz opiekującej się starcem delikatnej, maleńkiej Liu. Tej,
do której ongiś uśmiechnął się w przelocie jej pan-
Kalaf. Przez pamięć na niego i jego uśmiech, dziewczy-
na wędruje z niewidomym wygnańcem, towarzyszy mu
w tułaczce po bezkresnych szlakach, przeprowadza przez
bezdroża, a wszystko dlatego, że jest to ojciec jej umiło-
wanego pana, zagubionego w wojennej zawierusze, a te-
raz cudem odnalezionego.
Ledwie nie pękło z trwogi serduszko Liu, gdy tak sza-
leńczo wystawiał się on na próbę trzech zagadek, a i teraz
dziewczątko nie jest w stanie pojąć, co powoduje Kala-
fem, że znów ryzykuje głową. Bo młodzieniec, widząc
z jaką zaciekłością Turandot broni się przed oddaniem
ręki jakiemukolwiek mężczyźnie, decyduje się dać jej
szansę na pozostanie w panieńskim stanie. Otóż jeżeli do
zabłyśnięcia rannych zórz księżniczka odgadnie jego imię
on, Kalaf, pójdzie dobrowolnie na śmierć. Jeśli nie zgad-
nie, będzie musiała zostać małżonką swego zwycięzcy.
Alarm w Pekinie. Nikomu w całym mieście nie wol-
no zasnąć tej nocy. Pod rygorem kary śmierci. Wszyscy
mieszkańcy mają starać się rozwiązać zagadkę, zadaną
księżniczce przez tajemniczego przybysza. I nagle ktoś
przypomina sobie, że przecież widział go rozmawiające-
go przed pałacem z dziewczyną towarzyszącą staremu
ślepcowi. A więc ona na pewno zna imię młodego intru-
za! Wystarczy przeto wziąć ją na tortury, by je zdradziła.
Stajemy się świadkami jednej z najbardziej wstrząsają-
cych scen w literaturze operowej. I zarazem jednej z naj-
piękniejszych. Torturowana przez cesarskiego kata, Liu
wytrzymuje wyrafinowane męczarnie z tak wielkim har-
tem ducha, że zdumiona Turandot nie może powstrzy-
mać się od zadania pytania, co tej kruchej istocie daje
taką siłę, i tak ogromną wytrzymałość. Liu opowiada, że
to miłość pozwala jej znieść każdy, najstraszliwszy nawet
ból. Ale w głębi ducha zdaje sobie sprawę, że znajduje
się u kresu sił, a jej delikatne ciało już nie zniesie dalsze-
go maltretowania. Lękając się, iż pod wpływem bólu może
przyczynić się do klęski Kalafa, Liu nagłym ruchem wy-
rywa sztylet jednemu z cesarskich strażników i błyska-
wicznie sama zadaje sobie śmierć.
Dopełnia się los małego, bezbronnego stworzenia, któ-
remu nie dane było zaznać słodyczy odwzajemnionej
miłości. Ostatnim odruchem czołga się do stóp Kalafa,
i wpatrzona weń rozmiłowanym, gasnącym wzrokiem
kona. Cisza.
Przerażenie, zgroza, a przede wszystkim litość ogar-
niają świadków śmierci małej niewolnicy. Błagają jej
duszyczkę, by zechciała im wybaczyć, nad tymi zaś gło-
sami niesie się rozpaczliwe wołanie starego, ociemniałe-
go Timura, daremnie szukającego drobnej rączki, która
mogłaby prowadzić go przez tułacze bezdroża.
Nie tylko Liu umarła. Wraz z nią odeszła ponownie ta,
która dla kompozytora była jej pierwowzorem - Doria
Manfredi. Ale i na tym nie koniec. Scena śmierci Liu jest
ostatnim fragmentem, który wyszedł spod ręki Puccinie-
go. Powtórzyła się historia Mozarta, przegrywającego
wyścig z czasem. I z losem. Finał opery dokomponował
- według pozostawionych przez Pucciniego wskazówek
i szkiców - jego uczeń i przyjaciel, Franco Alfano.
A kiedy dwa lata po śmierci mistrza, dnia 25 IV roku
1926, w mediolańskiej La Scali odbywała się premiera
Turandot, prowadzący spektakl Arturo Toscanini po sce-
nie śmierci Liu odwrócił się do widowni i powiedział!
"tu kończy się dzieło, którego mistrzowi śmierć dokoń-
czyć nie pozwoliła..."
Nie będziemy naszej opowieści kończyć w minorowym
nastroju. Przypomnijmy raczej historyjkę świadczącą
o tym, że nawet takiego wytrawnego konesera zagad-
nień związanych z psychiką niewieścią można było za-
skoczyć jakimś niespodziewanym pociągnięciem.
Rzecz działa się - jakżeby inaczej! - w Wiedniu, mie-
ście, w którym muzyka wibruje w powietrzu. Od Bósen-
dorferstrasse - siedziby wspaniałego zespołu Wiedeń-
skich Filharmoników - i Opernringu, gdzie dolatują
dźwięki arii i duetów z gmachu jednej z pięciu czoło-
wych oper świata, aż po odległe, zaciszne, romantycznie
rozmarzone zaułki Grinzingu, Nussdorfu, Sieveringu
i tych wszystkich wiedeńskich przedmieść, w których
zatrzymał się czas, zasłuchany w ciągle żywą muzykę
Schuberta, Lannera i Straussów. No i właśnie w Wiedniu
uwił sobie w przelocie gniazdko Giacomo Puccini. Zgod-
nie ze swoim zwyczajem zatrzymał się w Bristolu, jed-
nym z najbardziej podówczas (a i dzisiaj także) reprezen-
tacyjnych hoteli, położonym tuż koło Opery. Siedzi sobie
piękny Giacomo w wygodnym fotelu, ćmi porannego pa-
pierosika, pławi się w niepowtarzalnej atmosferze naj-
milszego miasta, aż nagle słodkie nieróbstwo przerywa
dyskretny tryl telefonicznego dzwonka. Zgłasza się re-
cepcja.
- Maestro, pewna młoda dama chciałaby się z panem
zobaczyć. Jest tutaj, w hallu.
- Jak się nazywa?
- Pani nie wymieniła nazwiska...
- ładna?
- Und ob! Jeszcze jak!
- Proszę tę damę poprosić do mnie.
Po chwili otwierają się drzwi apartamentu i pojawia się
śliczne dziewczątko, liczące, tak na oko, jakieś siedemna-
ście, może osiemnaście wiosen. Emanuje typowym dla
wiedenek, a niemożliwym do naśladowania wdziękiem,
połączonym z urokiem radosnej bezpośredniości. Nie mó-
wiąc ani słowa, wpatruje się w kompozytora z bezgra-
nicznym uwielbieniem. Puccini chrząka z zażenowaniem,
bo dopiero teraz zdaje sobie sprawę, że przecież nie zdążył
się jeszcze ubrać i paraduje w piżamie. Więc może cho-
ciaż~porannik... (Nie znoszę terminu szlafrok, jest to ger-
manizm, od którego zęby bolą.) Mistrz przeprasza damę
i dyskretnie znika w przyległym pokoju. Toaleta zajmuje
mu zaledwie kilka minut, a kończy ją skropienie lekko
szpakowatych skroni kilkoma kroplami słynącej na cały
świat wiedeńskiej wody kolońskiej 4711, znanej firmy
Johann Maria Farina. Atrakcyjny mężczyzna znajduje się
już w stanie pełnej gotowości bojowej, wie, że za kilka
sekund ruszy do ataku, by zdobyć względy nadobnej
panny. Staje w drzwiach i... zostaje się w nich stać - jak
mówią starzy poznaniacy. Czego jak czego, ale takiej
siurpryzy się nie spodziewał! Oto stoi przed nim piękna
dziewczyna, completement denude.
Zastanawiam się, czy nie użyć określenia, "stoi jak ją
Pan Bóg stworzył", aleć przecie "Bozia" nie ekspediuje
swych dziatek na ziemski padół jedynie w pantofelkach
na wysokich obcasach, a ponadto anatomia noworodka
płci żeńskiej różni się jednak w paru detalach od wize-
runku 17-letniej pannicy. Czy wiedeneczka, widząc że
gospodarz znika w przyległym pokoju, wzięła ten gest
za sygnał zwiastujący przygotowanie do czułego sam na
sam, czy też kierował nią jakiś inny, typowo kobiecy
impuls - któż to może wiedzieć? W każdym razie onie-
miały z wrażenia Puccini miał tego ranka jeszcze jedną
okazję, by cichutko chrząknąć. Pewnie z zakłopotania.
Co było dalej? Nie wiadomo. Mogę jedynie dodać, że
zbierający muzyczne ploteczki publicysta, Bernard Grun,
stwierdził z całą stanowczością, że w Rzymie, Paryżu,
Nowym Jorku i Londynie panie oblegały Pucciniego,
w Wiedniu natomiast, po prostu przychodziły i zdo-
bywały go bez trudu. Dotyczyło to zarówno młodych
arystokratek, możliwe, że prawnuczek dam wielbionych
ongiś przez Beethovena, jak i uroczych dziewcząt z przed-
mieść. Wszystkie one wiedziały, jak trafić do hotelu Bri-
stol, głównej kwatery maestra. Tylko pogratulować!
Prócz kobiet, kochał maestro Giacomo Puccini szybką
jazdę łodzią motorową i samochodem (był właścicielem
pięknej, ośmiocylindrowej "Lancii", prowadzonej na za-
sadzie "gaz do dechy" - na ten temat dało się zasięgnąć
informacji u pana doktora, który miał zaszczyt i przy-
jemność zakładać Pucciniemu gips), nieobce mu były
wzruszenia towarzyszące delektowaniu się jazdą mo-
tocyklem, co wszystko razem godne jest zrozumienia,
a nawet pochwały. Przepadał za mocnymi papierosami
z gatunku "siekier", co już znacznie mniejszą wywołuje
aprobatę, a jego oficjalnie manifestowane zamiłowanie
do myślistwa zasługuje na najwyższe potępienie, jako
wielce paskudne. Słabym usprawiedliwieniem owego
rzeźnickiego hobby jest fakt, że, jak wiadomo, narodową
cechę Włochów stanowi strzelanie do wszystkiego, co się
porusza, ze szczególnym uwzględnieniem skrzydlatych
obiektów. Sam mistrz mawiał o sobie "jestem namiętnym
myśliwym - poluję na wodne ptactwo, na pierwszorzęd-
ne libretta i na piękne kobiety!"
Wiemy już, co Puccini lubił. A czy istniało coś, za czym
maestro nie przepadał? Do czego czuł awersję? Wspo-
mnieliśmy już o - podyktowanej nieśmiałością-
niechęci kompozytora do publicznych wystąpień, do prze-
bywania w większym towarzystwie, tak rzadkiej u ludzi,
którzy odnieśli w życiu wielkie niekwestionowane suk-
cesy.
Czego Puccini jeszcze nie lubił? Między innymi dyry-
gentów, tych kiepskich oczywiście, takich, co partolili je-
go muzykę. Zdarzyło się kiedyś, że przebywając znowu
w Wiedniu, mistrz natknął się przypadkowo na takiego
dzierżypałę, co to poprzedniego wieczoru znęcał się nad
jego Toską. Pewny siebie machajło, promieniejący samo-
zadowoleniem - jako że jak wszyscy dyrygenci, tak
i ten przekonany był o swej wielkości! - kordialnie przy-
witał kompozytora i oczywiście zapytał, jak też mistrzu-
niowi podobało się wykonanie opery i twórcza koncepcja
kapelmajstra.
- Czy pan włada językiem włoskim? - zapytał Giaco-
mo Puccini.
- Niestety nie...
A więc - tu maestro ujął serdecznie dłoń swego roz-
mówcy i przechodząc na język Dantego, rozpoczął wy-
głaszanie oracji - mogę ci, durniu jeden, powiedzieć, że
jesteś największym głupolem, jakiego miałem nieszczę-
ście spotkać w życiu. Na dodatek jest z ciebie kawał
drania, ignoranta, oszusta i mordercy muzyki - prawiąc
owe dusery, Puccini ani przez chwilę nie przestawał
spoglądać panu dyrygentowi w oczy z wyrazem najtkliw-
szej czułości - chcę ci też, skończony bałwanie, powie-
dzieć, że gdybyśmy byli we Włoszech, z miejsca kazał-
bym cię rozstrzelać! Jak Cavaradossiego!!
Wygłosiwszy te kwiecistą perorę, Giacomo skłonił się
wytwornie i uwolnił rękę z uścisku.
- Maestro! - wrzasnął dyrygent - dziękuję panu!
Najserdeczniej panu dziękuję! Pańskie ciepłe słowa staną
się dla mnie najwspanialszą podnietą i zachętą! Nie za-
pomnę ich nigdy... Przenigdy!!
I obaj panowie rozeszli się. Każdy w swoją stronę. Je-
den nadęty przekonaniem o swej wielkości, drugi krztu-
szący się. Ze śmiechu.
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
muzyka i miłość BRUCKmuzyka i miłość 3TRUBADUmuzyka i miłość CODAmuzyka i miłość 5PALESTRmuzyka i miłość 1GRECJAmuzyka i miłość POLACYmuzyka i miłość 4VENOZAmuzyka i miłość 9ROMANTYmuzyka i miłość 6KLASYCYwymiary miłościO Shea Muzyka i medycyna SCHUBERTMUZYKA POP NA TLE ZJAWISKA KULTURY MASOWEJSentymentalno romantyczny charakter miłości Wertera i LottyŚnieżny Dzień Powieść o wierze, nadziei i miłości Billy Coffey ebookMIŁOŚĆwięcej podobnych podstron